Reklama

Zadowolona z udanej rozmowy kwalifikacyjnej wracałam do domu. Pogoda zrobiła się piękna, przez uchyloną szybę docierał do mnie zapach mokrego po deszczu lasu. Słoneczne promienie, przebijające przez gęste korony drzew, delikatnie dotykały mojej twarzy. Z radia sączyła się spokojna muzyka…

Reklama

Jeśli mnie przyjmą, to codziennie będę jechała tą drogą, rozmyślałam, biorąc zakręt za zakrętem i wpatrując się w rozstępującą się przede mną ścianę lasu. Fajnie, że powiedzieli mi o tym skrócie, oszczędzam jakieś 15 kilometrów. Nieco mocniej przycisnęłam pedał gazu. Zaczęłam odczuwać lekkie znużenie i chciałam jak najszybciej dotrzeć do domu. Nic dziwnego, w nocy spałam nerwowo, budziłam się co chwilę w obawie, że zaśpię. Do tej pory trzymała mnie adrenalina, ale najwyraźniej przestała, stąd spadek energii.

Kilka chwil rozproszonej uwagi spowodowało, że przeoczyłam, kiedy skończył się asfalt i droga zmieniła się w piaszczystą ścieżkę z koleinami po ciężarówkach, które zapewne zwoziły z lasu drewno. Wszystko zaczęło się dziać za prędko. Nim w ogóle odnotowałam, że koła straciły przyczepność, samochodem zatelepało i na kolejnym zakręcie wyrzuciło go w górę. Ostatnim, co zapamiętałam, było olbrzymie drzewo.

Potem zapadła ciemność.

Kiedy otworzyłam oczy, zalała mnie jasność. Próbowałam zobaczyć coś więcej, niż wszechobecną biel, ale nie udało mi się ruszyć głową. Ręką ani nogą też nie. Leżałam na plecach i wpatrywałam się w biel nade mną, zastanawiając się, gdzie jestem.

– Wybudziła się – usłyszałam damski głos, w którym zabrzmiało wyraźne zdumienie.

Słyszy mnie pani? – tym razem głos był męski, do którego za chwilę dołączyła twarz, nagle wyrosła nad moją głową.

„Gdzie ja jestem?” – chciałam zapytać, ale wysuszone gardło i odrętwiały język sprawiły, że wyszedł z tego jakiś bełkot.

Co ze mną będzie? Jak sobie poradzę? Jestem sama…

Strach na mojej twarzy musiał być dość czytelny, bo pochylający się nade mną mężczyzna łagodnie pogłaskał mnie po głowie.

– Proszę się uspokoić, jest pani w szpitalu – odwrócił głowę i polecił: – Siostro, proszę pacjentce zwilżyć usta.

Po chwili poczułam ożywczą wilgoć na spękanych wargach.

– Pić… – wycharczałam.

– Jeszcze pani nie wolno – zaoponował lekarz. – Miała pani operację.

Ta wiadomość kompletnie mnie zaskoczyła. Zaczęłam rozmyślać, co to właściwie oznacza, i tak się zmęczyłam, że ponownie odpłynęłam w niebyt.
Po obudzeniu bolało mnie całe ciało, nadal nie mogłam się poruszać, a pragnienie dokuczało mi jeszcze bardziej niż poprzednio. Jednak myślało mi się jaśniej. Przypomniałam sobie, że jechałam do domu, samochodem zaczęło rzucać i miałam wypadek. Ciekawe, jak się tu znalazłam? Droga była pusta. Kto mnie znalazł?

Tego dnia do nieprzyjemnych odczuć doszły też nieprzyjemne wiadomości. O ile tak można określić wieść, że mam połamane nogi i mocno nadwyrężony kręgosłup.

– Miała pani dużo szczęścia – tłumaczył mi lekarz podczas obchodu. – Mogła pani zginąć.

– Pan to nazywa szczęściem? Wolałabym zginąć, niż zostać kaleką! – próbowałam powstrzymać łzy, ale mi się nie udało. – Nie trzeba było mnie ratować! – jakimś cudem udało mi się to wykrzyczeć.

Szczęście? Facet nie wie, co mówi. Lepiej nie żyć, niż być unieruchomioną inwalidką. Ciekawe, czy gdyby jego spotkało coś takiego, też by to uważał za szczęście?

– Jeszcze pani zmieni zdanie – odparł. – Proszę na razie się nad tym nie zastanawiać. Bo to nie pomaga w zdrowieniu.

Rada była może słuszna, ale niewykonalna.

Jak tu wyłączyć myślenie, kiedy leży się bez ruchu?

Co ze mną będzie? Praca przepadła! Co z samochodem? Jestem sama. Jak sobie poradzę? Pytania bez odpowiedzi i czarne myśli napływały do głowy z prędkością tsunami. – A jeśli nie będę mogła chodzić? Mieszkam na trzecim piętrze bez windy… Każda z myśli generowała następną, jeszcze czarniejszą, bardziej przerażającą. Przyszłość napawała mnie panicznym lękiem i gdyby nie to, że byłam unieruchomiona, pewnie próbowałabym ze sobą skończyć.

Ponury nastrój potęgowała szpitalna codzienność. Ja, do tej pory osoba samodzielna i dumna z tego, że daję sobie ze wszystkim radę, teraz musiałam każdorazowo prosić o pomoc i w zasadzie byłam zdana na łaskę personelu. Okropnie upokarzająca sytuacja. Tym bardziej że pielęgniarki i salowe nie zawsze miały dla mnie czas i cierpliwość.

Osobnym i trudnym doświadczeniem były odwiedziny znajomych. Widziałam, że się męczą, nie wiedząc, o czym ze mną rozmawiać. Nawet to rozumiałam, przed wypadkiem też tak miałam, że unikałam wizyt w szpitalach, a te, które z jakichś względów musiałam odbębnić, były dla mnie wielkim stresem. Teraz, choć znalazłam się „po drugiej stronie barykady”, też były stresujące. Z niechęcią patrzyłam na koleżanki, których przybycie zapowiadało stukanie obcasów. Siadały przy moim łóżku, rzucały idiotyczne „jak się czujesz?”, wtykały jakieś gazety, soczki, mandarynki, cały czas zerkały przy tym na zegarek, marząc, aby jak najszybciej wyjść.

Miałam ochotę im wykrzyczeć, że nie potrzebuję ich litości, kurtuazyjnych odwiedzin, tych pytań o samopoczucie i fałszywych zapewnień „że wszystko będzie dobrze”.

Z każdym upływającym tygodniem pobytu w szpitalu mój stan psychiczny się pogarszał. Odzyskałam sprawność fizyczną w górnej połowie ciała, ale moja głowa szwankowała i pogrążałam się w rozpaczy. Nie pomagały rozmowy z kliniczną terapeutką, która przekonywała mnie, że co prawda moje życie się zmieni, ale to wcale nie musi być zmiana na gorsze.

Bredzi jak potłuczona, myślałam, zacinając się w swoim cierpieniu, ogłuchła na jej argumenty. Po jakimś czasie w ogóle odmówiłam rozmów z psychologiem. Nie przynosiły mi ulgi i tylko bardziej mnie denerwowały.

– Zabieram cię do siebie! – mówiła pewnym głosem

W końcu opuściłam szpital, kuśtykając o kulach. Wdrapanie się do mieszkania na trzecie piętro wymagało ode mnie tyle wysiłku, że kiedy tam dotarłam, rozpłakałam się z bezsilności. Dopiero teraz, z całą jaskrawością, doszła do mnie beznadziejność mojego położenia. Będę od teraz więźniem własnego mieszkania, myślałam ponuro. Stanę się jedną z tych bab, które całymi dniami siedzą w oknie i gapią się na zewnątrz, podpatrując życie, które jest dla nich niedostępne.

I pewnie tak by było… gdyby nie Monika

Moja koleżanka zadzwoniła do mnie ze zwyczajowym „co tam u ciebie, dawno nie dzwoniłaś”. Trafiła na mój wyjątkowo kiepski nastrój, więc szorstkim, nabrzmiałym goryczą tonem opowiedziałam jej o wszystkim. O wypadku, trudnościach z poruszaniem się, braku pracy, kończących się oszczędnościach. Nie zdążyłam wyliczyć nawet połowy moich cierpień, kiedy zorientowałam się, że Monika dawno się rozłączyła. „A czego się spodziewałaś, kretynko?” – zbeształam się. Kto by chciał tego słuchać, kogo obchodzą twoje problemy? Jesteś sama i tak już zostanie. Pomyśl lepiej, jak skończyć ze sobą.

Nie pamiętam, jak długo tak siedziałam. Moje rozważania przerwał ostry, alarmujący dzwonek naciskany raz za razem. Wkrótce dołączyło do niego walenie w drzwi. Niechętnie pokuśtykałam otworzyć. Na progu stała Monika.

– Przyjechałam najszybciej, jak się dało – wyjaśniła, zarumieniona i zdyszana po wspinaczce po schodach. – Pakuj się, zabieram cię do siebie – poleciła tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Oniemiałam. Monika była moją znajomą, nie należała do grona bliskich przyjaciółek, które ostatnio przestały być takie bliskie. Dlaczego miałaby sobie brać na plecy taki garb jak ja?

– Co tak stoisz? – pogoniła mnie. – Gdzie masz torbę? Co ci zabrać? – już otwierała szafy, wyciągała jakieś ciuchy, kosmetyki i układała je w stosiki.

Robiła to z taką naturalnością, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem. – Myślę, że na początek wystarczy – ogarnęła wzrokiem zapakowaną walizkę i szereg reklamówek. – Poczekaj, zniosę to do samochodu i wrócę po ciebie.

Nie mieściło mi się to w głowie, ale oszołomiona szybkością jej działania, nie zaprotestowałam.

Monika miała domek na obrzeżu miasta, w którym mieszkała wraz z mężem i owdowiałą matką. Bardzo się obawiałam ich reakcji na mój przyjazd i pobyt, ale okazało się, że niepotrzebnie. Zachowywali się tak, jakby to było zupełnie normalne, że z nimi zamieszkam. Nie nadskakiwali mi, nie wypytywali o wszystko, nie okazywali litości. Po prostu służyli mi pomocą, kiedy jej potrzebowałam. Monika ulokowała mnie w pokoju na parterze, skąd miałam wygodne wyjście na taras. Załatwiła mi rehabilitację w pobliskiej przychodni i pilnowała, żebym ćwiczyła w domu. Pozałatwiała tysiące spraw, między innymi wynajęła komuś moje mieszkanie, żeby nie stało puste i przynosiło dochód.

Bardzo się do siebie zbliżyłyśmy. Dużo rozmawiałyśmy, pokazywała mi jaśniejsze strony życia. Uświadomiła mi, że z moją znajomością języków mogę zająć się tłumaczeniami przez internet. Zmuszała mnie do aktywności. Nie rozczulała się, nie proponowała, tylko po prostu zlecała mi różne zadania. Nie chciałam być niewdzięczna i choć nieraz raziła mnie jej szorstka bezpośredniość, bez szemrania robiłam, co kazała. Z czasem okazało się, że wybrała najlepszą metodę. Jej rodzina przyzwyczaiła się do mojej obecności, traktując tę przedłużającą się w nieskończoność wizytę jako coś naturalnego.

Zaczęłam zarabiać. Początkowo były to drobne kwoty, potem całkiem pokaźne. Odkryłam też w sobie talent. Monika miała w domu maszynę do szycia i całe worki nieużywanych gałganków.

– A rób z tym, co chcesz – machnęła ręką na moje pytanie, czy mogę z nich skorzystać. – Powinnam to już dawno wywalić…

Kiedy zobaczyła pierwszą uszytą przeze mnie patchworkową narzutę, którą jej ofiarowałam, zachwyciła się nią tak bardzo, że umieściła jej zdjęcie na swoim profilu na fejsbuku. Zebrała sporo lajków i zapytań, gdzie można kupić podobne. Zamówienia zaczęły spływać z całej Polski, a ja realizowałam coraz śmielsze projekty.

Z czasem mogłam kupować potrzebne materiały, choć często moje klientki przysyłały mi fragmenty starej garderoby, prosząc, aby jej skrawki znalazły się w przygotowywanej pracy. Miały do nich sentymentalny stosunek i chciały nadać im „nowe życie”. Największym moim osiągnięciem była kołdra pozszywana z maleńkich kawałków dziecięcych sukieneczek i chusteczek, którą zamawiająca zamierzała ofiarować wychodzącej za mąż córce, dawnej użytkowniczce owych fatałaszków. Pastelowe cudo, ozdobione falbankami angielskiej koronki z komunijnej sukienki, zrobiło prawdziwą furorę.

Ostatnio miałam okazję choć trochę się Moni odwdzięczyć

Kiedy wreszcie pewnie stanęłam na obu nogach i mogłam wrócić do siebie, poczułam, że będzie mi strasznie brakowało tej codzienności u Moniki. Naszych rozmów, zwierzeń, wspólnych śniadań i kolacji. Ale wzruszyłam się dopiero, kiedy żegnana przez jej rodzinę usłyszałam:

– Już nas opuszczasz? Pusto będzie bez ciebie. Pamiętaj, że w każdym momencie możesz do nas wrócić…

Wtedy po raz pierwszy, od kiedy pojawiłam się w domu Moniki, rozpłakałam się. Łzy leciały mi ciurkiem, ale to były inne, dobre łzy – wzruszenia…
Po powrocie rzuciłam się w wir pracy. Okazało się, że szyciem i tłumaczeniami potrafię zarobić więcej niż na etacie, że ta działalność oprócz finansowych profitów przynosi mi też satysfakcję i zadowolenie. Szukając inspiracji do nowych patchworków, pogłębiałam swoją wiedzę na temat historii tkanin i ubiorów. Cały czas się rozwijam, myślę o stworzeniu warsztatów terapeutycznych związanych ze zszywaniem ze sobą materiałowych paseczków i kwadracików. Skoro mi to pomogło, może pomóc także innym…

Minęły dwa lata od wypadku – jako wspomnienie został mi ból w kościach „na zmianę pogody”, własna firma, nosząca nazwę „Pozszywane na nowo”, i co najważniejsze, przyjaźń z Moniką i jej rodziną. Ostatnio miałam okazję choć troszkę się Moni odwdzięczyć, zabierając ją na wycieczkę.
Poszalałyśmy i wypuściłyśmy się na wyprawę do Indii. Kiedy protestowała, że to zbyt drogi prezent, zastosowałam metodę, której kiedyś użyła wobec mnie.

Pakuj się! Zabieram cię i koniec! – naśladowałam jej szorstki ton, a ona zrozumiała aluzję.

Ten wyjazd dostarczył nam wiele przyjemności, wzruszeń i przygód. No i dodatkowo zaowocował nową linią „oriental patchwork”, którą charakteryzuje bogactwo oszałamiających, nasyconych turkusów, oranżów, różów i fioletów. Sprzedaje się świetnie i już po cichu planuję kolejną wyprawę, tym razem do Brazylii.

Reklama

Jak echo odbijają się w mojej głowie słowa usłyszane od lekarza po operacji: „miała pani dużo szczęścia”. Choć wtedy odebrałam je jak szyderstwo, teraz zrozumiałam, że się nie mylił. Naprawdę jestem szczęściarą!

Reklama
Reklama
Reklama