Reklama

Przypadek małej Sylwii spędzał nam sen z oczu. Trzylatka powracała na oddział regularnie, w krótkich odstępach czasu. Nie potrafiliśmy postawić trafnej diagnozy. Dziecko było wychudzone i ospałe, jakby jej młody organizm starzał się w niekontrolowany sposób. Właśnie takie odnosiłam wrażenie.

Reklama

Wszystkie badania dawały dobre wyniki, a jednak dziewczynka niknęła w oczach. Konsultowaliśmy ten przypadek z lekarzami różnych specjalności, zlecaliśmy kolejne badania. Na próżno. Czasem udawało nam się osiągnąć pewną poprawę stanu zdrowia Sylwii, mała wracała do domu, a cały zespół trzymał kciuki, by tym razem się udało. Myślałam wtedy, że medycyna bywa bezsilna.

Mała była naszą ulubienicą

Jedynym jaśniejszym punktem była mama dziewczynki, ona nigdy się nie poddawała, nie ulegała rozpaczy. Była silna, zdyscyplinowana, chętnie współpracowała z lekarzami, pilnie wypełniając zalecenia. Bardzo się polubiłyśmy. „Gdyby wszyscy rodzice małych pacjentów byli tacy, jak Janina, o ileż łatwiej byłoby pracować” – myślałam. Mama Sylwii tak często bywała na oddziale, że czuła się u nas jak siebie. Do pewnego stopnia tak było. Obie spędzały tu więcej czasu niż w domowych pieleszach.

Mała Sylwia była ulubienicą personelu. Urocza blondyneczka o wymizerowanej twarzyczce i chudziutkich rączkach skradła serca najsurowszych pielęgniarek. Nawet siostra oddziałowa, którą po cichu nazywaliśmy „straszną Zenią”, uśmiechała się do małej, a w czasie dyżuru często do niej zaglądała. Zenia była legendą szpitala. Obowiązkowa do bólu, nie przepuściła podwładnym najmniejszego uchybienia. Była nieubłagana, spostrzegawcza jak jastrząb i miała ogromne doświadczenie. To właśnie ona uratowała Sylwii życie.

Pogotowie przywiozło Sylwię do szpitala na moim dyżurze. Przyjęłam małą na oddział z rozpoznaniem zaburzeń neurologicznych. To było coś nowego. Spojrzałam na pacjentkę i przestraszyłam się. Nie zareagowałam profesjonalnie, przyznaję, ale jestem kobietą, matką dwójki urwisów. Cierpienie dziecka to nie jest coś, koło czego mogę przejść obojętnie. Sylwia była chudsza niż ostatnio, o ile w ogóle było to możliwe. Miała też nową fryzurkę. Blond loczki zostały krótko obcięte, co podkreślało spustoszenia, jakie poczyniła choroba.

„To dziecko niknie w oczach” – pomyślałam wściekła na własną bezradność. Zleciłam niezbędne badania, bo od czegoś trzeba było zacząć, ale miałam poczucie, że jestem zamknięta w błędnym kole. „Drepczę w kółko, a rozwiązanie może być na wyciągniecie ręki” – myślałam. „Trzeba tylko postawić właściwą diagnozę”.

Nie mogłam spojrzeć w oczy Janinie. Mama Sylwii pokładała w nas, lekarzach, całą nadzieję, a my ją zawodziliśmy. Patrzyłam, jak troskliwie opiekuje się córeczką, jak zagospodarowuje po swojemu szpitalną separatkę, żeby małej było wygodnie i przytulnie. Na naszym oddziale rodzice mogą przebywać z dziećmi całą dobę, to jest dobre dla samopoczucia małych pacjentów. Dla Janiny wstawiliśmy łóżko na kółkach, które normalnie służyło do przewozu chorych. Chciałam stworzyć tej kobiecie namiastkę normalności, wiedziałam, że zostanie u nas na dłużej.

Podziwiałam tę kobietę

Noc przebiegła spokojnie. Rano spotkałam Janinę w łazience dla personelu. Uśmiechnęła się przepraszająco.

– Wiem, że nie można z niej korzystać, ale w tej przeznaczonej dla pacjentów salowa akurat myła podłogę…

– Nie ma sprawy, pani Janino, proszę się czuć jak u siebie.

Podziwiałam tę kobietę. Skąd bierze tyle siły? Wydawała się spokojna i nawet jakby zadowolona. Powiedziałam jej to.

– Bezpieczniej się tu czuję, pani doktor – przyznała Janina. – Wiem, że pomoc nadejdzie szybko, nie muszę się martwić o dziecko.

„Może coś w tym jest”, pomyślałam, chociaż do tej pory nie spotkałam się z matkami, które lubiły być z dziećmi w szpitalu. Wszystkie z ulgą opuszczały nasze mury, ale widocznie Janina doszła do takiego punktu, w którym szpitalny korytarz kojarzył jej się z bezpieczeństwem. Bo też Sylwia była naprawdę chora.

Badania tym razem wykazały odchylenia od normy.

– A objawy neurologiczne? Omdlenia z drgawkami? Nic to pani nie mówi?

Sugeruje pan zatrucie? Też mi to przyszło do głowy, zleciłam już toksykologię, czekam na wyniki.

– No, nareszcie ruszyliśmy z miejsca – ucieszyli się koledzy.

Nie podzielałam ich optymizmu. Owszem, udało nam się coś wymyślić, ale głównie dlatego, że pojawiły się nowe objawy, a to źle wróżyło. „Oby nie było za późno”, modliłam się w duchu.

– Nie zazdroszczę ci – powiedział kolega, przytrzymując przede mną drzwi. – Jeżeli toksykologia wyjdzie źle, będziesz musiała zawiadomić policję. Taka procedura. Nie wiem, jak powiesz o tym matce. Ona będzie główną podejrzaną, a oboje wiemy, że szkodliwe substancje mogą występować na przykład u nich w domu, w ujęciu wody lub pożywieniu z niepewnego źródła.

Pokiwałam głową. Jako lekarz prowadzący miałam obowiązek zadbać o dobro Sylwii i wezwać odpowiednie służby. Również opiekę społeczną, jeżeli miałabym wątpliwości co do intencji rodzica. „To niesprawiedliwe” – pomyślałam. „Przecież Janina jest idealną matką, dba o dziecko, stosuje się do zaleceń lekarzy. Jest inteligentna i rozsądna, to przyjemność z nią współpracować”.

Badanie nie wykazało obecności toksyn w organizmie Sylwii. Odetchnęłam z ulgą. Nie musiałam składać zeznań, które obciążyłyby niewinną kobietę. Ale znów byłam w punkcie wyjścia. Co dolega Sylwii?

Nie mogłam w to uwierzyć

Nazajutrz zajrzała do mnie pielęgniarka oddziałowa.

– Pani doktor, chciałabym zamienić słowo – prośba Zeni brzmiała jak rozkaz.

Jakżebym mogła odmówić? Odłożyłam papiery i spojrzałam pytająco.

– To nie moja sprawa i przepraszam, że się wtrącam, ale moim obowiązkiem jest dbać o dobro pacjentów, tak czy nie?

– Oczywiście, pani Zeniu, i robi to pani znakomicie.

– A toksykologia małej Sylwii wyszła ujemnie? Znaczy, że dzieciak jest czysty?

– Do czego pani zmierza?

– Do tego – oddziałowa wyciągnęła z brudownika poszewkę na poduszkę i podetknęła mi ją pod nos.

Odsunęłam się odruchowo.

– Włosy – wyjaśniła Zenia. – Mała gubi włosy. Znalazłam je na poduszce. Janina nic nie powiedziała? Wychodzą całe pasma. To dlatego ostrzygła córkę na krótko.

Nagle wszystko stało się jasne. Przejrzałam na oczy, wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsca. Rezultat zaparł mi dech w piersiach. Spojrzałam na Zenię.

– Tak pani doktor, to się zdarza – pokiwała głową oddziałowa. – Widziałam już taki przypadek.

– Potrzebujemy dowodu.

– Małą trzeba monitorować dzień i noc – dodała Zenia.

– Nie mogę sama o tym zdecydować, zawiadomię profesora – wstałam i pobiegłam do jego gabinetu.

Szef zezwolił na monitoring – wracając, szepnęłam w przelocie do siostry oddziałowej.

Wyciągnęłyśmy naszego dyżurnego pajacyka ze wmontowaną kamerą internetową. Nie należał on do standardowego wyposażenia oddziału, ale kiedyś już nam się przydał. Zenia zaniosła go pod trójkę i posadziła na parapecie, na wprost łóżka Sylwii.

– Nie obiecuj sobie za wiele – profesor studził emocje. – Matki, które podtruwają swoje dzieci, są bardzo sprytne i potrafią omijać pułapki. One chcą być w centrum zainteresowania, stać w świetle reflektorów, być ważne. Są podziwiane jako wspaniałe, dzielne i poświęcające się dla dziecka. Lubią być w szpitalu, zaprzyjaźniają się z lekarzami, pielęgniarkami. Znakomicie prosperują na oddziale. To ich scena. Potrafią wszystkich oszukać. Lubisz Janinę, prawda? Przyszłoby ci do głowy, że zatruwa swoją córkę?

– To właśnie sobie wyrzucam – powiedziałam z goryczą. – Ślepotę! Gdyby nie Zenia… A przecież wszystkie objawy wskazywały na zatrucie, pediatra to zauważył. Oprócz toksykologii powinnam zlecić badanie włosa dziecka. Lub płytki paznokcia.

– Tak, nasz pediatra to dobry nabytek – uśmiechnął się profesor. – Jest nowy, więc ma świeże spojrzenie. Pocieszę cię. Zaburzone matki starają się uważać i nie przeciągać struny. One kochają swoje dzieci, ale wykorzystują je do zaspokajania własnych potrzeb.

– To okropne – wzdrygnęłam się.

– Nie mogę tego zrozumieć. Może to nie Janina? Dziecko mogło się zatruć w inny sposób.

– Przewlekle? Mało prawdopodobne – wzruszył ramionami profesor.

Tak mało brakowało

Zaczęło się nerwowe oczekiwanie. Nie wychodziłam ze szpitala, biorąc dyżury za kolegów. Zauważyłam, że Zenia też tkwi na posterunku. Czułyśmy się odpowiedzialne za zdrowie i życie małej Sylwii. Już trzeciego dnia sprawa wyjaśniła się i to nie za sprawą pajacyka z kamerą w brzuchu. Wiedziona szóstym zmysłem Zenia nakryła Janinę na podawaniu córce tabletki.

Reklama

Janina została aresztowana, a na oddziale po raz pierwszy pojawił się zszokowany wydarzeniami tata Sylwii. Zaopiekował się córeczką, która powoli pod naszą opieką dochodzi do zdrowia. A tak mało brakowało.

Reklama
Reklama
Reklama