Reklama

Nie od razu spodobał mi się ten pomysł mojej córki.

Reklama

– Znajomość angielskiego zawsze się przydaje – mówiła Ewa, przekonując, że ten kurs, w całości opłacony przez urząd, jest dla mnie świetną okazją, by wreszcie i to całkiem za darmo nauczyć się języka.

– Nigdzie nie wyjeżdżam, a do pracy nie potrzebuję angielskiego. Zresztą niedługo idę na emeryturę – oponowałam.

– Właśnie – Ewa podchwyciła temat.

– Na emeryturze zaczniesz podróżować i wtedy będzie jak znalazł – była nieugięta.

Zobacz także

Już wcześniej wiele razy namawiała mnie do udziału w różnych kursach. Wiedziałam, że zależy jej na tym, żebym wreszcie wyszła z tych swoich czterech ścian, w których jej zdaniem spędzałam samotnie zbyt wiele czasu. Chciała widzieć mnie weselszą i bardziej aktywną niż ostatnio. Cieszyło mnie, że troszczy się o mnie, ale denerwowało, że tym razem aż tak naciska.

– Nie jesteś ani stara, ani niedołężna, żeby prowadzić życie samotniczki. Musisz wychodzić do ludzi – przekonywała uparcie.

Spróbować zawsze można

Dla świętego spokoju obiecałam, że następnego dnia pójdę do szkoły językowej, która prowadziła ten projekt i dopytam o wszystkie szczegóły.

– Wymagania są trzy: płeć, preferowane są kobiety, ukończony 45 rok życia i wykształcenie co najwyżej średnie – wyjaśniła mi zajmująca się rekrutacją uczestników kobieta, która po chwili dodała, że zajęcia będą odbywały się dwa razy w tygodniu przez najbliższe dziewięć miesięcy z trzydziestodniową przerwą wakacyjną.

Spełniałam wszystkie warunki, w końcu niewiele brakowało mi do sześćdziesiątki, a z wykształcenia byłam księgową po liceum ekonomicznym, i chociaż zupełnie nie byłam przekonana, że faktycznie angielski jest mi potrzebny, kiedy zobaczyłam, ile osób chce skorzystać z tej darmowej oferty, szybko poprosiłam o kwestionariusz.

– Wiadomo, każdy chce się uczyć, nic za to nie płacąc. Nie dziwi mnie, że tyle było chętnych – powiedziała Ewa, kiedy wieczorem przez telefon opowiadałam jej, w jak długiej wystałam się kolejce.

– W pierwszej kolejności przyjmują osoby spełniające wszystkie trzy warunki, potem tych, którzy spełniają dwa, potem jeden, aż do wyczerpania się wolnych miejsc – tłumaczyłam, w jaki sposób będzie przeprowadzona rekrutacja, bo Ewa dopytywała, czy będą tam mężczyźni.

Wyjaśniłam, że o ile będą mieli co najmniej czterdzieści pięć lat i średnie wykształcenie mają jakieś szanse albo gdy spełniających kryteria pań będzie na tyle mało, że i dla młodszych i bardziej wykształconych panów zostanie parę miejsc.

– A zresztą jakie to ma znaczenie? – zapytałam.

– No jak to jakie? – odparła z uśmiechem i dodała, że chętnie wreszcie zobaczyłaby u mojego boku jakiegoś pana.

– Mężczyźni, którzy mi się podobają, wolą młodsze ode mnie, a tacy którym ja wpadam w oko, są dla mnie zdecydowanie za starzy – powiedziałam wprost.

Faktycznie ostatnio ze smutkiem spostrzegłam, że interesują się mną tylko emeryci, z którymi spotykam się w osiedlowym sklepiku. A takich panów bez mrugnięcia okiem skreślałam. Nie chciałam być czyjąś opiekunką albo pielęgniarką, a z takim jednym albo drugim emerytem na nic lepszego się nie zanosiło.

W sumie to nawet się już do tej mojej samotności przyzwyczaiłam. Pogodziłam się z tym, że w moim wieku nie można mieć zbyt dużych oczekiwań od życia. I koło się zamykało. Ze swoimi wymaganiami wobec mężczyzn, nie miałam szans na rynku matrymonialnym. Zresztą nawet nie miałam gdzie spotkać tej swojej drugiej połówki. Do pracy jeździłam swoim samochodem, więc odpadały znajomości zawarte w pociągu czy autobusie, a po pracy zaglądałam jedynie do biblioteki i osiedlowego spożywczaka. A tam jak wiadomo, średnia wieku była wysoka.

– Kto wie, a nuż kogoś fajnego poznasz na tym kursie? – powiedziała Ewa, a ja wzięłam to za dobrą monetę, bo z natury jestem optymistką i mimo wszystko także liczyłam w duchu, że w takich miejscach jak szkoła językowa, faktycznie można jeszcze na kogoś ciekawego wpaść.

– Jest to jakaś mała, ale zawsze szansa – wymruczałam pod nosem.

Usiadłam pod oknem, jak najdalej od Andrzeja

Kiedy jednak parę dni później usiadłam na pierwszych zajęciach i zlustrowałam grupę, nie miałam złudzeń co do tego, że ten kurs językowy to nie miejsce na spotkanie swojej drugiej połówki. Co prawda mieliśmy kilku panów, ale jeden był połowę ode mnie młodszy, w dodatku z obrączką na palcu, drugi może i w moim wieku, ale też żonaty, w dodatku ubrany w sprane dżinsy i flanelową koszulę – zupełnie nie w moim typie, za to trzeci, który sprawiał wrażenie ciekawego mężczyzny i w dodatku chyba w moim wieku, oddychał głośno przez nos, jakby miał skrzywioną przegrodę. Dyszał jak astmatyk.

„Może faktycznie ma astmę albo przewlekłe zapalenia oskrzeli, dolegliwość typową miedzy innymi dla długoletnich palaczy” – zastanawiałam się. Odgłosy, które wydawał, dawały mi się we znaki podczas całych zajęć, bo siedzieliśmy ławka w ławkę. Kiedy musiałam się koncentrować na słówkach i gramatyce, to jego sapanie i pokasływanie bardzo mnie irytowało. Bliska już byłam zwrócenia mu uwagi i poproszenia, żeby na przykład oczyścił sobie nos albo napił się gorącej herbaty... Wiedziałam jednak, że byłoby to niegrzeczne, więc zamilkłam, starając się zająć odmianą czasownika „to be”.

Jednak Andrzej i tak mnie denerwował. Nie rozumiałam jak można w takim stanie, tak przeziębionym (doszłam do wniosku, że to chyba była jednak tylko najzwyczajniejsza grypa) przyjść na zajęcia. Nie dość, że mógł nas wszystkich pozarażać, to jeszcze przeszkadzał innym, ciągle smarkając i pokasłując.

– Mówię ci, myślałam, że oszaleję – żaliłam się Ewie, która nie potrafiła zrozumieć, jak taki drobiazg potrafił wyprowadzić mnie z równowagi.

– Już go nie lubię – powiedziałam zdecydowanym głosem i wyrzuciłam jej, że to właśnie mają do siebie te wszystkie darmowe kursy: przychodzą na nie schorowani i wiekowi ludzie. – Młodzi i zaradni mają z czego opłacić swoją naukę, nie muszą liczyć na gratisowe oferty – powiedziałam gorzko.

Ewa jednak szybko wyprowadziła mnie z błędu, mówiąc, że wiele jej koleżanek bierze udział w takich projektach, a ja plotę wierutne bzdury, twierdząc, że to tylko dla ludzi w średnim wieku i typowych skner. Miała rację, trochę przesadziłam, poniosły mnie nerwy.

Na kolejnej lekcji usiadłam pod oknem, jak najdalej od Andrzeja. Czułam, że jak znowu zacznie zakłócać spokój, nie wytrzymam i dam upust swoim emocjom. Bez ogródek powiem, że jak się jest chorym, to leży się w łóżku! Jednak przez weekend Andrzej widocznie się wykurował, bo już nie smarkał ani nie kaszlał.

Lektor poprosił, żebyśmy powiedzieli parę słów o sobie. Z trudem, ale skleciłam parę zdań. Powiedziałam, że jestem księgową, lubię kino i teatr, dużo czytam i mam kota. Inni mówili podobnie, ledwie po kilka zdań: gdzie mieszkają, czym się zajmują i co lubią.

Andrzej, co mnie zainteresowało, miał dwa psy i tak jak ja – kota. W dodatku też zajmował się księgowością. Poza tym nurkował, jeździł na nartach i wspinał się po górach.

– Niby go nie lubisz, ale sporo o nim mówisz – zauważyła moja córka Ewa, gdy wieczorem wpadła, żeby zobaczyć książki, które dostaliśmy na kursie.

Dopiero wtedy spostrzegłam, że faktycznie ostatnio dużo mówiłam i myślałam o Andrzeju. Ale to chyba dlatego, że tak mnie zaskoczył. Początkowo mnie irytował. Potem miałam go za zwykłego nudziarza, który przyszedł na kurs z braku pomysłu na wolne popołudnia. Tymczasem okazało się, że mimo wieku jest zajęty jak mało kto i żyje aktywniej niż niejeden młody człowiek.

– Myślę, że w tym wypadku jest jak w znanym powiedzeniu: kto się czubi, ten się lubi – uśmiechnęła się Ewa, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Kiedy się głębiej zastanowiłam, nie mogłam nie przyznać jej racji. Z biegiem dni Andrzej jawił mi się jako coraz bardziej interesujący mężczyzna. Podobało mi się nie tylko to, że ma tyle pasji, ale także to, że fascynująco potrafił o nich opowiadać. W dodatku dowiedziałam się, że jego jedyny syn niedawno wyjechał do Londynu, a Andrzej uczy się języka głównie dlatego, że bardzo chciałby odwiedzić syna i zwiedzić Wielką Brytanię.

„Londyn musi być niesamowity” – rozmarzyłam się, bo i ja bardzo chciałam zobaczyć to piękne, choć podobno często skąpane w deszczu, miasto. Wiedziałam jednak, że nigdy tam nie pojadę, bo nie miałam oszczędności, a taki wyjazd przecież sporo by kosztował. Zresztą językowo też nie czułam się na tyle pewnie, że mogłabym na własną rękę zorganizować sobie taką wycieczkę.

Andrzej jednak sprawiał wrażenie człowieka, którego nic nie jest w stanie zrazić i coraz częściej napomykał o wyjeździe do Londynu. Imponował mi tym, że mimo wieku jest taki odważny. Miałam duszę podróżniczki, jednak z natury byłam mało odważna i komplikacje związane z takimi eskapadami często mnie paraliżowały. Andrzej był dla mnie pozytywnym przykładem, że chcieć to móc.

Nie jestem skazana na samotność

Kiedy pewnego dnia po zajęciach zaproponował, że odprowadzi mnie do samochodu, nie oponowałam. Podobnie jak tydzień później, kiedy zaprosił mnie na kawę. Ze śmiechem przyznałam mu się, że denerwował mnie podczas tych pierwszych zajęć, a on odparł, że nie omieszkał tego zauważyć. Nasza znajomość powoli nabierała kolorów. A ja odzyskiwałam wiarę, że kobieta w moim wieku nie jest skazana na samotność.

– Iwona, wiem, że znamy się krótko, ale chciałbym cię o coś zapytać – zagaił któregoś dnia po zajęciach. – Polecisz ze mną do Londynu?

Kiedy szybko wyjaśnił mi, że ten wyjazd nie zrujnuje naszego budżetu, a będzie wspaniałą okazją do przekonania się na własnej skórze, jakie jeszcze mamy braki językowe, nie namyślałam się długo.

– A nie mówiłam, że jeszcze zaczniesz podróżować? – Ewa uśmiecha się do mnie i daje mi żartobliwego kuksańca.

Reklama

– Miałaś rację – odpowiadam, całuję ją w policzek i biegnę do hali odlotów.

Reklama
Reklama
Reklama