Reklama

Zawsze powtarzałam, że nie wszystko musi być wielkie, by było prawdziwe. Nie potrzebowałam fajerwerków, kolacji przy świecach na dachu wieżowca ani wyjazdów w Alpy. Wystarczyło mi, że co sobotę wstajemy razem z Mikołajem, jemy jajecznicę i robimy zakupy w tym samym markecie, co zwykle.

Ktoś mógłby powiedzieć, że to nuda, ale dla mnie to było właśnie szczęście – takie ciche, stabilne, bezpieczne. Nazywałam je naszym „nudnym szczęściem” i wierzyłam, że właśnie w tej powtarzalności jest siła. Że miłość to nie motyle w brzuchu, tylko wspólne wybieranie pomidorów i rozważania, czy kupić blender z trzema końcówkami, czy z pięcioma.

Każda sobota miała swój rytm: zakupy, kawa w domu, sprzątanie, potem wspólne gotowanie. Mikołaj najczęściej siekał cebulę i śpiewał przy tym cicho jakieś stare piosenki z radia. Ja próbowałam i kręciłam nosem, że dodał za dużo soli. A on się tylko śmiał i mówił, że bez soli nie ma życia. W ostatnią sobotę przed tym wszystkim siedzieliśmy przy śniadaniu, jak zawsze.

– Jedziemy dziś po zasłony? Wreszcie! – wykrzyknął, smarując masło na toście. – Ile czasu się za nie zbieramy? Rok?

– Przestań, niecały rok. I blender też, pamiętasz? Taki z końcówką do koktajli, który widzieliśmy ostatnio.

– No ba. Jak zasłony, to i blender. Pakiet sobotni. Jak tylko wrócimy z zakupów, robimy zupę dyniową.

Pocałował mnie w czoło, a ja westchnęłam z poczuciem, że wszystko jest tak, jak powinno. Nie za idealnie, ale prawdziwie.

Nic nie podejrzewałam

Tamtego ranka wszystko zapowiadało się zwyczajnie. Podałam mu kubek kawy, ugryzłam kawałek tosta i już miałam sięgnąć po listę zakupów, kiedy usłyszałam:

– Kochanie, dziś będę później. Muszę coś załatwić po pracy.

Zamarłam na moment, z łyżeczką uniesioną w powietrzu. To był pierwszy raz, kiedy coś zmieniało się w naszym ustalonym planie.

– Coś pilnego? – zapytałam, próbując nie dać po sobie poznać, że mnie to zaskoczyło.

– Nie, nic wielkiego. Szef prosił, żebym został chwilę dłużej. Wpadł jakiś projekt, chcą mieć wszystko na poniedziałek. Wiesz, jak to jest.

Uśmiechnął się, ale nie do końca tym swoim zwykłym uśmiechem. Raczej jakby chciał mnie uspokoić, zanim w ogóle zdążę się zaniepokoić.

Pokiwałam głową i nalałam mu kawy. Nie chciałam robić z tego dramatu. W końcu ludzie czasem zostają dłużej w pracy. Ale kiedy wychodził, odprowadziłam go wzrokiem aż do drzwi. Zostawił niedopitą kawę. To też nie było w jego stylu.

Mój świat się zawalił

Wieczorem zadzwonił telefon.

– Dobry wieczór, czy rozmawiam z panią Katarzyną?

Poczułam, jak świat mi się zatrzymał.

– Pan mąż miał dziś wypadek samochodowy. Został przewieziony do szpitala. Nie był sam w pojeździe.

– Kto…?

– Towarzyszyła mu kobieta. Również przewieziona do szpitala.

Telefon wypadł mi z dłoni. Siedziałam w ciszy, patrząc na drugą, pełną miskę zupy. Nie pamiętam drogi do szpitala. Po prostu nagle byłam na miejscu. Wchodząc do środka, poczułam chłód, którego nie dało się zrzucić z ramion. Zgłosiłam się w rejestracji. Powiedziałam imię, nazwisko. Pielęgniarka popatrzyła na mnie długo, potem skinęła głową i zaprosiła mnie do pokoju z zamkniętymi drzwiami.

– Proszę poczekać.

Czekałam. Dłonie miałam lodowate, przyciskałam je do kolan, jakbym mogła je w ten sposób uspokoić. Po chwili weszła lekarka, w wieku mojej matki, o zmęczonej twarzy.

– Pani Katarzyna?

Kiwnęłam głową.

– Pani mąż zmarł w karetce. Miał poważne obrażenia wewnętrzne. Robiliśmy, co mogliśmy.

Nie wiedziałam, co dalej

Zamarłam. Wydawało mi się, że coś powiem, o coś zapytam, ale nie powiedziałam nic.

– Była z nim kobieta – dodała lekarka. – Pasażerka. Ona przeżyła, ale jej stan jest poważny. Leży kilka sal dalej. Nieprzytomna.

Nie zapytałam, kim była. Wyszłam z gabinetu i poszłam do sali, gdzie leżała tamta kobieta. Przez szybę w drzwiach zobaczyłam ją na łóżku. Młodsza ode mnie, zadbana. Nawet teraz to było widać. Przy jej łóżku stał mężczyzna. Rozmawiał z lekarzem.

– Rodzina? – zapytałam cicho pielęgniarkę.

– Chyba brat – odpowiedziała. – Zajmuje się formalnościami.

Wiedziałam tylko jedno – Mikołaja już nie było. Ale nie był sam, kiedy umierał. Usiadłam na plastikowym krześle. Powinnam była jechać do domu, zająć się czymkolwiek. Ale coś mnie trzymało.

Chciałam znać prawdę

Po chwili zobaczyłam mężczyznę, który wcześniej stał przy łóżku tej kobiety. Teraz wyszedł z jej sali. Zwróciłam się do niego niepewnie.

– Przepraszam… pan jest z tą kobietą, która była w samochodzie?

– Jestem jej bratem. A pani?

– Żona Mikołaja, tego kierowcy.

Zamilkł na moment. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, jakby czegoś nie rozumiał.

– Myślałem, że to ona była jego partnerką. Nie wiedziałem, że był żonaty.

Zrobiło mi się słabo. Słowa osiadły gdzieś głęboko, jak kamień.

– Słucham?

– Moja siostra mówiła, że to coś poważnego. Mikołaj przychodził do nas na obiady, nasza mama go poznała. Marta twierdziła, że wreszcie spotkała kogoś, kto chce z nią być na serio – powiedział z goryczą. – Nie mówiła, że jest z kimś związany. A teraz… no cóż. Przepraszam. Naprawdę mi przykro.

Nie odpowiedziałam. Wstałam i po prostu odeszłam, czując, że nogi mam jak z waty.

Nie mogłam uwierzyć

Na zewnątrz zaczynało padać. Przez całą drogę do domu powtarzałam sobie, że to niemożliwe, że może brat tamtej kobiety się pomylił, może coś źle zrozumiał. Ale głęboko w środku wiedziałam już wszystko. Mój mąż nie zdradził mnie przypadkiem. To nie była chwila słabości. To było coś, co planował, co prowadził równolegle, dokładnie, ostrożnie.

Zdradził mnie nie tylko z kobietą. Zdradził mnie z wyobrażeniem o naszej miłości, z tym, co nazywaliśmy normalnością, z tym naszym „nudnym szczęściem”, które okazało się przykrywką.

Nie wiem, co będzie dalej.

Na razie tylko siedzę i słucham ciszy, która zapadła w domu po jego śmierci. Może w niej za jakiś czas pojawi się coś nowego, ale dziś jeszcze jest miejsce po nim. I po mnie, która wierzyła w jego szczerość i miłość.

Katarzyna, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama