Reklama

Siedzieliśmy z mężem przed telewizorem. Na ekranie wywiadu udzielała właśnie ta piosenkarka, Kora. Trzymała na rękach prześlicznego, białego psa.

Reklama

– Krzysiu, ależ mi się marzy taki piesek! – westchnęłam, patrząc na męża.

Wiedziałam, że mogę sobie powzdychać. Krzysztof był zdecydowanym przeciwnikiem trzymania zwierząt w domu!

– Psy powinny być na dworze, w mieszkaniu się męczą. A dla człowieka to tylko obowiązek – zwykł mawiać.

Nie docierały do niego żadne argumenty – że psy, od wieków żyjące z ludźmi, prędzej na tej wolności giną, niż są szczęśliwe. Pies powinien mieć dom, człowieka, który go kocha, pełną miskę. Wtedy mu dobrze. A nie gdzieś na mrozie i deszczu, czyli na „wolności”. A co do obowiązku… Z tym się akurat zgadzałam. Tyle że mnie marzył się taki obowiązek!

Lubię, kiedy coś się dzieje

Od kiedy nasze córki – Ania i Ola – wyszły za mąż i poszły na swoje, zaczęłam odczuwać straszny brak obowiązków. Całe dorosłe życie zajmowałam się domem – opiekowałam się córeczkami, mężem, gotowałam, sprzątałam, prałam i byłam bardzo szczęśliwa w tej roli. Ale teraz zrobiło się wokół mnie przeraźliwe pusto, a mnie nudno.

To już drugi rok, kiedy tak bardzo brakowało mi zajęcia, kolejne dni mijały jakoś bez większego sensu. Zawsze kochałam zwierzęta, pomyślałam więc, że mąż mógłby się wreszcie zgodzić na malutkiego pieska. Będę go kochała, rozpieszczała, chodziła z nim na spacery…

– Krysiu, znowu zaczynasz? Po co nam na stare lata taki obowiązek? – odparł Krzysiek i przełączył kanał w telewizorze.

Pewnie myślał, że co z oczu, to z serca. Westchnęłam zrezygnowana

Kilka tygodni później wypadały moje imieniny. Sprosiliśmy na sobotę gości, miało być aż 12 osób! Córki z mężami, krewni, sąsiedzi. Naszykowałam się, nastałam w kuchni, ale robiłam to z radością. Wreszcie miałam zajęcie. A potem, gdy wszyscy stawili się w komplecie i patrzyłam, jak jedzą, jak im smakuje, to czułam się taka potrzebna i szczęśliwa!

Ten wieczór w ogóle okazał się bardzo udany. Były wspomnienia i mnóstwo opowieści, śmialiśmy się do rozpuku. Goście rozeszli się do domów dopiero po północy, ale córki i ich mężowie postanowili zostać u nas na noc. Sprawili mi tym wielką radość, bo dotąd zawsze woleli wracać do siebie. Zaczęłam powlekać dla nich pościel, kiedy nagle poczułam się jakoś dziwnie. Chyba przesadziłam ze słodkim winem! Bardzo rzadko piłam alkohol, naprawdę od wielkiego dzwonu, ale sąsiad przyniósł mi w prezencie wielką butlę wina własnej roboty. Zachwalał, że takie dobre, że owoce z własnego ogrodu. Pokosztowałam i rzeczywiście – smakowało wyjątkowo! Jednak nie miałam wprawy w piciu alkoholu, więc popijałam to wino cały wieczór jak słodki kompot.

A teraz nagle zaczęło kręcić mi się w głowie, miałam problem z utrzymaniem równowagi. Jednak najgorsze było to, że język zaczął mi się plątać. Jednego zdania sklecić nie byłam w stanie!

– Mamusia nam się upiła, ale numer – zaczęły chichotać Ania i Ola, a zięciowie im wtórowali.

– Oj kobito – Krzysztof kręcił głową, lecz i jemu broda ze śmiechu drżała.

Mnie tam tak radośnie nie było. W głowie kręciło się coraz mocniej, niedobrze mi jakoś było. Trzymając się ściany, wycofałam się do sypialni i w ubraniu padłam na łóżko. Chciałam tylko chwilę poleżeć, dojść do siebie, bo przecież musiałam pościelić, sprzątnąć po gościach, rozebrać się do snu…

Impreza imieninowa dała mi do wiwatu

Obudziło mnie słońce na twarzy i straszny ból głowy. Jakby mi ktoś ołowiu tam nawkładał! Spojrzałam na zegarek… Matko Boska, jedenasta przed południem! Ja nigdy w życiu tak długo nie spałam! Z wysiłkiem podniosłam się z łóżka. Wciąż byłam we wczorajszej sukience… Ale wstyd! Ja, taka zawsze porządna, bogobojna, a zwyczajnie się upiłam. Co sobie o mnie zięciowie pomyślą?!

W domu panowała idealna cisza. „Pewnie wszyscy poszli na spacer” – pomyślałam, mrużąc oczy, bo przez okna wpadało do domu słońce, potęgując i tak upiorne łupanie w mojej czaszce. Czułam się okropnie. „Muszę posprzątać, obiad zrobić, kto to widział, żeby stara baba się napiła i spała do południa! Dziś na wieczornej mszy idę do spowiedzi” – łajałam się w myślach.

Poszłam do pokoju – po wczorajszych imieninach było pięknie posprzątane. „No tak, córki sprzątały za pijaną mamusię” – katowałam się wyrzutami sumienia. W głowie mi łupało.

Nagle moją uwagę przykuł jakiś dźwięk dochodzący z podłogi. Spojrzałam w dół. Na dywanie stał koszyk wiklinowy, a w nim popiskiwał żałośnie biały szczeniaczek!

– A co ty tu robisz… – wyszeptałam.

Padłam na kolana. Serce waliło mi jak oszalałe. Złożyłam ręce do modlitwy.

– Święty Antoni! – wyszeptałam i popatrzyłam na obraz mojego ulubionego świętego, wiszący na ścianie. – Ja wiem, że wypiłam wczoraj za dużo. I już rozumiem, co chciałeś mi przekazać. Przysięgam więc, że nigdy więcej nie wezmę alkoholu do ust. Tylko pozwól, proszę, żebym już nie miała tego delirium!

Wtedy ktoś parsknął śmiechem. Popatrzyłam na Antoniego uważniej, zamrugałam oczami. Rechot dochodził jednak z innej strony. Jakby od kanapy! I okien!

– Co jest?! – przestraszyłam się.

W tym samym momencie zza kanapy wyskoczyły Ania i Ola, zza zasłon wychynęli zięciowie i mąż. Wszyscy aż purpurowi z tłumionego śmiechu!

– Mamuś! To nie delirium! To twój wymarzony piesek! Jeszcze raz wszystkiego najlepszego z okazji imienin! – zawołała Ola, dusząc się ze śmiechu.

A więc to dlatego córki i zięciowie zostali na noc! Zaplanowali, że zrobią mi piękną niespodziankę, tylko w rodzinnym gronie. A ja… No, tylko się wstydzić!

– Boże, ale ile was to kosztowało? – wysapałam zaniepokojona.

– Zrobiliśmy zrzutkę i daliśmy radę – odparła druga córka i zaraz cała piątka przyskoczyła do mnie, zaczęli po raz kolejny składać mi życzenia, obcałowywać.

Nagle usłyszałam głos męża:

– Zaraz, a gdzie jest nasze… delirium?

I wtedy wszyscy rzucili się szukać szczeniaczka, który zniknął z dywanu. Znalazł się w moim łóżku, pod kołdrą. Widać uciekł tam przestraszony hałasami.

Najlepszy prezent w moim życiu

Wzięłam to cudo na ręce. Był cieplutki i taki śliczny! Patrzył na mnie ciemnymi ślepkami, nosek miał taki malutki! Serduszko mocno mu biło, ale obwąchiwał mnie z ciekawością. Poczułam wielkie wzruszenie, przytuliłam go, pachniał też ładnie, wcale nie jak pies.

Zerknęłam jednak z lekkim niepokojem na Krzysztofa – na jego twarzy zobaczyłam tylko ciepły uśmiech. Odetchnęłam. On musiał o wszystkim wiedzieć i też brał udział w tym spisku.

– Dziękuję, dziękuję. To najpiękniejszy prezent, jaki mogliście mi sprawić! Kocham was ogromnie! – powiedziałam do bliskich, wierzchem dłoni ocierając łzy.

Maluch dostał na imię… Deluś. I tylko nasza rodzina wie, od czego to zdrobnienie. Uważam, że nie ma się czym chwalić przed ludźmi, naprawdę.
Moja maskotka jest najmądrzejszym i najwspanialszym psem na świecie. To moja radość i pociecha.

Reklama

A co do Krzysztofa… Ten słodki futrzak kompletnie skradł serce mojego męża! Krzyś świata poza Delkiem nie widzi i nawet przestał mówić, że miejsce psów jest na dworze.

Reklama
Reklama
Reklama