Reklama

Jeszcze rok temu powiedziałabym, że nasze życie z Andrzejem jest może niezbyt ekscytujące, ale stabilne. Małżeństwo jakich wiele – bez wielkich uniesień, ale i bez tragedii. Tego lata coś się zmieniło. Zaczęło się niewinnie. Mąż zaczął wstawać bladym świtem i wychodzić „na jagody”. Powiedział, że musi się przewietrzyć, poruszać, że to mu dobrze robi. Ucieszyłam się. Naprawdę. Od lat marudziłam mu, że za mało się rusza, że tylko komputer i telewizja. Więc kiedy nagle postanowił być taki aktywny, tylko przyklasnęłam. Na początku nawet szykowałam mu śniadania, termos z kawą, czasem pakowałam kanapki. Jednak im dłużej to trwało, tym bardziej czułam, że coś jest nie tak. A potem, pewnej nocy, kiedy odwrócił się do mnie plecami i zasnął od razu, wyszeptał coś przez sen. Bardzo wyraźnie. Jedno imię.

Reklama

– Ola!

Wstrzymałam oddech. Ola? Kim jest Ola?

Nie chciałam robić sceny

– A może kiedyś pojechałabym z tobą na te jagody? – rzuciłam niewinnie, nalewając mu kawy do kubka termicznego. – Tak, tylko żeby się przewietrzyć.

Mąż uniósł wzrok znad kanapki z żółtym serem.

To nie jest wycieczka krajoznawcza. Tam trzeba się nachodzić, w błoto wejść, komary tną jak wściekłe. Po co ci to?

– Żeby spędzić trochę czasu razem – odpowiedziałam cicho.

– Przecież jesteśmy cały czas razem – mruknął, odstawiając kubek. – A tam naprawdę nudno.

Nie nalegałam. Nie chciałam robić z tego sceny. Czułam tylko, jak coś mnie ściska od środka. Odtąd go obserwowałam. Nie zawsze miał jagody. Czasem twierdził, że „nic nie było, same krzaki”. Aż pewnej nocy…

Ola… – wyszeptał przez sen, odwrócony plecami, cicho, ale wyraźnie. – Oleńka…

Zamarłam. Nie było mowy o pomyłce. To nie było „olać” ani „hola”. To było imię. I to jak wypowiedziane – z czułością, z miękkością, z intymnością.

Leżałam nieruchomo, wpatrując się w ciemny sufit. Gdyby nie bijące serce, które dudniło mi w uszach, pomyślałabym, że umarłam. W jednej chwili zniknęły wszystkie wątpliwości. On kogoś ma. Ola. Tylko kto to jest? I co ja mam z tym zrobić?

Wiedziałam, że kłamie

– Znasz jakąś Olę? – zapytałam niby od niechcenia, wpatrując się w ekran telefonu.

Mąż wkładał buty, sznurując je z przesadnym skupieniem.

– Jaką Olę?

– Ot tak, przyszło mi na myśl. Słyszałam to imię ostatnio. I skojarzyło mi się.

Przestał się ruszać. Patrzył na mnie uważnie, ale nic nie powiedział.

Nie znam żadnej Oli – rzucił chłodno.

Milczałam, ale wiedziałam, że kłamie. Bo od tamtej nocy, jakby od niechcenia, dwa razy nazwał mnie „Olą”. Raz, kiedy podałam mu herbatę, drugi raz, gdy wołałam go na obiad.

– Wiesz co, może ty mi po prostu powiedz, kim ona jest – odparłam spokojnie, ale słowa dźwięczały w powietrzu jak nóż uderzający w szklankę.

Andrzej zbladł.

Nie rób ze mnie wariata. Nie znam żadnej Oli.

– To dlaczego nie chcesz iść ze mną na jagody? – zapytałam z pozornym spokojem.

– Dziś nie idę – burknął. – Plecy mnie bolą.

Rano łóżko było puste, a jego buty zniknęły z przedpokoju.

Serce mi stanęło

Zerwałam się jeszcze przed świtem. Ubrałam się cicho. Gdy trzasnęły drzwi, odczekałam minutę i ruszyłam za nim. Szedł szybko. Pewnym krokiem, jak ktoś, kto zna trasę na pamięć. Nie zbierał żadnych jagód. Las był ciemny, tylko gdzieniegdzie widać było prześwity między drzewami. Słońce dopiero zaczynało się przecierać przez gałęzie.

Ukryłam się za grubym pniem. Stała tam. Dziewczyna. Młodsza ode mnie o co najmniej dziesięć lat. Wysoka, szczupła, z długimi ciemnymi włosami. Miała na sobie rozpinaną bluzę i leginsy. Kiedy Andrzej ją objął, zasłoniła mu twarz włosami. Widziałam, jak się do niej tulił. Jak całował ją w szyję. Potem usłyszałam ich śmiech.

– Ola… – powiedział wtedy, głaszcząc ją po plecach.

Serce mi stanęło. Cofnęłam się o krok… i potknęłam się o gałąź. Suchą, głośną jak strzał. Andrzej spojrzał w moją stronę. Wyszłam zza drzewa.

– No cześć, kochanie. Fajna ta polana. Nie wiedziałam, że tu się zbiera jagody... językiem – powiedziałam chłodno.

– Basiu…

– Ona cię uczy botaniki?

Ola cofnęła się szybko. Andrzej patrzył na mnie jak sparaliżowany.

– Ile to trwa?

– Basiu…

– Ile?!

– Trzy miesiące… – wyszeptał w końcu.

Odwróciłam się i poszłam w stronę domu. Sama.

Byłam wściekła

Kiedy weszłam do domu, było pusto. Wcisnęłam się w fotel w kuchni i wpatrywałam się w wzór na obrusie, jakby miał mi coś powiedzieć. Nie płakałam. Jeszcze nie. Najpierw przyszło odrętwienie. Potem złość. A potem… cała reszta. Zaparzyłam sobie herbatę, ale nie wypiłam jej. Patrzyłam, jak para unosi się nad kubkiem, niknie i już jej nie ma. Jak nasze małżeństwo. Jak moje złudzenia. Wzięłam telefon i zadzwoniłam do Hani, mojej przyjaciółki.

– Basia? Co się stało? – jej głos jak zawsze był spokojny, ciepły.

Zdradza mnie – powiedziałam bez ceregieli.

– Co?! Kto?!

– Andrzej. Ma jakąś młodą babę w lesie. Przytulał ją, całował. Widziałam na własne oczy. Myślałam, że jagody zbiera. A on sobie… smakuje inne owoce. Czuję się jak idiotka.

– Nie jesteś idiotką. On jest dupkiem. Wiedziałaś?

– Podejrzewałam. Przez sen mówił jej imię. A potem mnie nią nazwał.

– Boże święty…

– Jak to się w ogóle stało? Kiedy on mi się wymknął? Kiedy przestał mnie chcieć? Siedziałam w domu, robiłam mu kanapki, a on biegał po krzakach z jakąś dwudziestolatką…

– Wiesz co? Ty niczego nie przegapiłaś. On przestał cię szanować. To nie twoja wina.

– Nie wiem, czy powiedzieć o tym dzieciom. Albo teściowej. Po prostu mam ochotę się spakować i zniknąć.

– I dobrze. Zniknij. Ale zanim to zrobisz, powiedz mu, co o tym myślisz. Głośno. Niech nie myśli, że wyszłaś po cichu jak cień. Jesteś jego żoną. Masz prawo krzyczeć.

– Nie chcę krzyczeć. Już nie. Chcę tylko wiedzieć, kim ja dla niego byłam.

– Bezpieczną przystanią. I może właśnie to mu się znudziło. Wiesz co? Nie musisz już dłużej być niczyją kotwicą.

Powiedziałam mu, co myślę

Wrócił po ósmej. Cicho, jakby się skradał. Nie zdejmował butów w przedpokoju. Chyba myślał, że śpię. Czekałam przy stole, z rękami splecionymi na blacie. Nie miałam już w sobie furii, tylko coś o wiele gorszego – chłód.

– Musimy coś sobie wyjaśnić – zaczął, stając w progu kuchni.

– Zgadza się – skinęłam głową. – Ale ja zacznę.

Zamilkł.

– Wiem, że cię nie ma już od dawna. Fizycznie byłeś przy mnie, ale myślami i sercem dawno odszedłeś. I wiesz co? Najbardziej boli mnie nie to, że mnie zdradziłeś. Boli mnie to, że miałeś mnie za idiotkę.

– Nigdy tak nie myślałem – powiedział cicho.

– A jednak kłamałeś dzień w dzień. Wstawałeś, szykowałam ci termos, a ty szedłeś do niej. I jeszcze miałeś czelność nazywać mnie jej imieniem. Przez sen. Albo, co gorsza, na jawie.

Westchnął. Usiadł naprzeciwko mnie. Patrzyłam, jak jego dłonie nerwowo skubią rękaw swetra.

– To nie miało być tak… To się po prostu stało. Czułem się przy niej młodszy. Inny. Nie wiem… jakby czas się cofnął. Z tobą jest… bezpiecznie. Ale z nią – ekscytująco.

– Powiedziałeś kiedyś, że ekscytacja jest przereklamowana. Że liczy się bliskość, lojalność, wspólny rytuał.

– Wtedy tak myślałem. Ale…

– Ale teraz wolisz młodsze.

– Nie chcę cię ranić. Nie wiem, czy da się to poskładać – spojrzał na mnie jak zbity pies.

– Nie będziemy nic składać – przerwałam mu spokojnie. – Chcę rozwodu.

Milczał przez chwilę.

– Naprawdę?

– Tak. Bo jeśli mam być przez ciebie traktowana, to wolę być sama.

– Basia…

– Nie mów już nic. Daj mi chociaż raz ostatnie słowo.

Odzyskałam siebie

Nie spakowałam się od razu. Jeszcze przez kilka dni chodziłam po tym domu. Dotykałam mebli, ścian, filiżanek. Kiedy w końcu zamknęłam drzwi za sobą, nie było w tym patosu. Nie było łez. Po prostu wyszłam. Wynajęłam pokój na obrzeżach miasta. Mały, ale z dużym oknem. Wystarczająco duży, żeby oddychać. Nie czuję się wolna. Jeszcze nie. Wciąż budzę się czasem z jego imieniem na języku. Jeszcze zdarza mi się pomylić kierunki i skręcić w stronę dawnego domu. Ale już nie wracam. Wiem, że to był wybór. Mój.

Czasem, kiedy idę rano do pracy, widzę ludzi trzymających się za ręce, śmiejących się w tramwajach, całujących na światłach. I pytam siebie – czy jeszcze kiedyś komuś zaufam? Nie wiem. Ale jedno wiem na pewno – nie pozwolę już nikomu traktować mnie jak coś oczywistego. Jak mebel w domu, który się przestawia, kiedy przeszkadza. Jak żonę „od zawsze”. Odzyskuję siebie. Krok po kroku. I choć każda ta chwila boli, wiem, że musiałam przez nią przejść. Bo najgorsza prawda jest lepsza niż najpiękniejsze kłamstwo.

Barbara, 40 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama