„Myślałam, że moje zdjęcia z urlopu będą miłą pamiątką, a nie dowodem w sprawie. Tak czy siak, udało mi się pomóc policji”
„Gdyby moja przyjaciółka nie miała tak dziwnego hobby, pewnie nigdy bym do tych zdjęć nie zajrzała. Dzięki wścibstwu Bogny udało się znaleźć chłopaka w niebieskich rybaczkach”.
- Martyna, 32 lata
Najpierw zerwał się porywisty wiatr i uderzył w blok z tak niewiarygodnym impetem, że szyby w oknach zadzwoniły na alarm, jakby nieopodal wybuchła bomba. W powietrzu zawirowały tysiące liści, drzewa pochyliły w głębokim ukłonie, a kryjące się w gęstej zieleni ptactwo uciekło z panicznym krzykiem na słupy wysokiego napięcia. Potem błękit nieba zmienił się w wiszący tuż nad ziemią czarny baldachim i nad okolicą zapadły egipskie ciemności.
Zaczęło padać i nie była to zwykła ulewa, tylko straszliwa, przypominająca oberwanie chmury, pompa.
Tolerowałam jej dziwactwa
Posłałam zalęknione spojrzenie rozwalonej na kanapie przyjaciółce.
– Widzisz, co się dzieje? – spytałam. – Normalny koniec świata.
Ta spokojnie dopiła swoją kawę, odstawiła na blat stołu pustą filiżankę i wzruszyła ramionami.
Zobacz także
– Burza jak burza – bąknęła bez większych emocji. – To pokażesz mi te zdjęcia z wakacji, czy nie?
Znałyśmy się od podstawówki i z biegiem lat nauczyłam się tolerować jej flegmatyczny sposób bycia i różne dziwactwa. Przestałam, na przykład, zachodzić w głowę, dlaczego gustuje w rudych mężczyznach z brodą i wąsami, nie dociekałam, co fascynuje ją w bezmyślnych, komputerowych strzelankach i nie robiłam wielkiego halo, kiedy okazało się, że nie lubi dzieci, ale jednego zrozumieć nie potrafiłam: Bogna kochała oglądać fotki – ze ślubów, z imienin, ze świąt, z wakacji a nawet z pogrzebów i wcale jej nie przeszkadzało, że na zdjęciach są obcy ludzie.
– Oczywiście, że pokażę, ale jeszcze nie zgrałam ich na komputer, więc musisz zadowolić się tym! – odparłam i sięgnęłam na półkę po aparat.
Przyjaciółka wyrwała mi go z rąk i oddała się bez reszty ukochanej pasji.
– Jak będzie coś kompromitującego, to nie patrz – poprosiłam na wszelki wypadek, bo większość zdjęć trzasnął małżonek i nie mogłam wykluczyć, że były wśród nich gołe baby z plaży albo sikający na wydmy pijak.
– Za stara jestem, żeby mnie czymś zgorszyć – mruknęła Bogna i wbiła wzrok w wyświetlacz cyfrówki, a ja dyskretnie się przeżegnałam, ponieważ za oknem huknęło tak, że włączyły się alarmy w zaparkowanych pod blokiem samochodach, a żarówka w lampie nerwowo zamrugała.
– Kawy może jeszcze chcesz albo co? – spytałam.
– Wódki z lodem i sokiem pomarańczowym – zażyczyła sobie przyjaciółka.
Uznałam, że to dobry pomysł i że znacznie łatwiej będzie znieść te anomalie pogodowe na lekkim rauszu.
Widziałam go pierwszy raz na oczy
Moje odziedziczone po babci mieszkanie wydaje się ładne i przytulne, ale do najwygodniejszych na świecie nie należy. Do kuchni wchodzi się z dużego pokoju i ta kuchnia jest na domiar złego, „ciemna”. Brak dziennego światła w tym, bądź co bądź, najważniejszym dla każdego domu pomieszczeniu strasznie mnie zwykle denerwuje, ale tego popołudnia, gdy w ziemię waliły pioruny, a niebo rozdzierały apokaliptyczne błyskawice, brak okien okazał się dla oczu i uszu prawdziwym błogosławieństwem.
Spędziłam w jej zaciszu dłuższą chwilę, a kiedy wróciłam do salonu z drinkami i malutkimi koreczkami, Bogna ciągle wpatrywała się w wyświetlacz. Minę miała cokolwiek zagadkową, a na czole dwie, sugerujące skupienie, zmarszczki.
– Słuchaj, kto to jest ten młody facet, który bez przerwy się przy tobie plącze? Jakiś znajomy z wybrzeża? – spytała.
Postawiłam tacę na ławie i zerknęłam na zdjęcie. Zobaczyłam na nim plażę w Świnoujściu, siebie karmiącą łabędzie i kołujące nad moją głową mewy, a w tle, blisko brzegu, długowłosego, szczupłego mężczyznę w niebieskich rybaczkach i białym tiszercie z napisem Paris.
Rysy jego twarzy były lekko zamazane, co nie przeszkodziło mi stwierdzić, że widzę go na oczy pierwszy raz w życiu.
– Żaden znajomy – mruknęłam. – Wszedł w kadr i tyle.
– Co ty mi tu ściemniasz? – zdenerwowała się Bogna, w ten swój zblazowany, prawie niezauważalny sposób. – Przecież jest także na innych zdjęciach. Widziałam go wcześniej, na molo w Międzyzdrojach, pod polem golfowym w Kołczewie, nad jakimś jeziorem i przy latarni morskiej. Zakładam, że foty nie były robione w tym samym dniu, ponieważ masz na sobie różne ciuchy, więc nie wmawiaj mi, że facet wszedł przypadkiem w kadr, bo ja w takie przypadki nie wierzę.
Sugestia, że próbuję ją z tajemniczych przyczyn oszukać, ubodła mnie do żywego. Zabrałam jej z ręki aparat i obejrzałam w pośpiechu pozostałe zdjęcia.
Faktycznie, miała rację. Na kilku fotografiach ze mną w roli głównej majaczyła w tle postać mężczyzny. Trochę to było dziwne, bo nasz urlop nie miał zorganizowanej formy i nie wzięliśmy udziału w żadnej grupowej wycieczce, więc w zakamarkach mojego umysłu zalęgło się podejrzenie, że chłopak nas śledził.
– Rzeczywiście się plącze – mruknęłam. – W Świnoujściu nocowaliśmy z 16 na 17. Międzyzdroje zwiedzaliśmy 19. Zdjęcie pod latarnią, zostało zrobione 21, a to przy polu golfowym i nad jeziorem dzień później. Jeździł za nami po całym wybrzeżu? I to tak dyskretnie, że tego nie zauważyliśmy?
– Może to psychopata? – podsunęła Bogna. – Chociaż na świra nie wygląda.
– A skąd ty możesz wiedzieć, jak wygląda świr? Masz w tym kręgu jakieś znajomości? – spytałam z sarkazmem.
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo na zewnątrz znów błysnęło, a po okolicy przetoczył się groźny pomruk niebios. Anielska gra w kręgle trwała w najlepsze.
Wzdrygnęłam się, usiadłam na fotelu tyłem do okna i ponownie przyjrzałam się zdjęciom, ale tym razem zrobiłam to z niezwykłą dokładnością.
Było w nich coś niepokojącego, coś, czego nie potrafiłam sobie uświadomić. Miałam to przed oczami, ale gdzieś mi umykało i nie pozwalało uchwycić w sensowną myśl, i nie chodziło o to, że na każdej fotografii, facet nosił te same rybaczki i ten sam T-shirt, bo może nie przykładał wagi do schludnego wyglądu i higieny. Chodziło o coś innego, ale za diabła nie mogłam zrozumieć o co.
– No? – odezwała się Bogna.
– Kicha – odparłam i wypiłam duszkiem całego drinka. – Nie znam gościa i nie wiem, dlaczego pojawiał się w tych samych miejscach, co my. Zadzwonię potem do Jacka. Może on go zapamiętał?
– Zadzwoń, zadzwoń, bo jeśli to faktycznie jakiś psychopata…
– Nawet tak nie żartuj – fuknęłam i rzuciłam w nią wykałaczką.
Pół godziny później, kiedy deszcz nieco zelżał, a burza oddaliła w zachodnie rejony kraju, przyjaciółka zamówiła taksówkę i pojechała do domu, a ja wystukałam na komórce numer małżonka.
– Żadnego długowłosego blondyna nie kojarzę – oznajmił stanowczym tonem, gdy opowiedziałam mu o odkryciu Bogny. – Po kurortach wałęsa się w sezonie mnóstwo podejrzanych ludzi. Może facet chciał nas skubnąć, może wpadłaś mu w oko, a może jego plan zwiedzenia okolicy, dziwnym trafem, pokrywał się z naszym. Nie zawracaj sobie tym głowy.
Jacek miał zdroworozsądkowe podejście do życia, co stanowiło świetną przeciwwagę dla mojej emocjonalności, wiary w zabobony i skłonności do szukania sensacji.
Rozmowa z nim uspokoiła mnie na tyle, że młodzian z fotografii przestał zaprzątać moją głowę. Co prawda, dalej dręczyło mnie wrażenie, że umyka mi jakaś ważna rzecz, ciągle czułam niepokój, ale przestałam obsesyjnie o tym myśleć.
Wieczorem, gdy Jacek wrócił z delegacji i „zgrywał” zdjęcia na komputer, zerknęłam mu przez ramię.
– I co o tym sądzisz? – spytałam z napięciem.
– Nic. A co mam sądzić? Zrobiłem przez dwa tygodnie 80 fot, chłopak jest zaledwie na pięciu, więc nie ma o co rozdzierać szat. Gdyby był na wszystkich… – wyłączył laptopa, dając mi tym samym do zrozumienia, że uważa temat za zamknięty.
– Mam zamówić pizzę czy przygotowałaś na kolację coś zjadliwego?
– Makaron z kluskami może być ? – zażartowałam.
– Mogą być nawet pyzy z ziemniakami. Stęskniłem się za domowym żarciem.
Wiedziałam, że z samego rana jedzie do Przemyśla, więc uraczyłam go bitkami wołowymi i surówką z buraczków.
Facet zaginął?
Dwa dni później, gdy chłopak z fotografii całkiem wyleciał mi z głowy, zadzwoniła Bogna i sprawa wróciła jak bumerang.
– Czytałaś dzisiejsze „Echo miasta”? – spytała po wstępnych uprzejmościach, a w jej głosie wyczułam niecierpliwość.
– Nie, bo co?
– Bo na ostatniej stronie jest ten blondyn. To znaczy, sadzę, że to on, ponieważ wszystko się zgadza – włosy, ubranie…
– Kobieto, o czym ty do mnie mówisz? – jęknęłam, bo w pierwszym momencie nie zrozumiałam, kogo ma na myśli.
– O młodzianie z wakacyjnych fotek. Rodzina go szuka, bo zaginął. W gazecie są dwa zdjęcia – z dowodu osobistego i mniej oficjalne, które
10 sierpnia przysłał matce na komórkę. Od tego czasu nie daje znaku życia. Nie dzwoni, nie odbiera telefonu. Miał wrócić tydzień temu i nie wrócił. Na tym nieoficjalnym, zrobionym na plaży w Wisełce, ma na sobie te krótkie, płócienne gacie i T-shirt z napisem Paris – udzieliła mi wyczerpującej odpowiedzi. – Teraz kumasz?
– O, cholera…
– Nie choleruj, tylko leć do kiosku po gazetę i sama wszystko sprawdź, a potem skontaktuj się z redakcją albo z jego bliskimi, bo zdaje się, że umierają z niepokoju. Chętnie bym ci pomogła, ale siedzę w robocie i nieprędko się to zmieni. Cześć.
Dwa razy nie trzeba mi było powtarzać. Pobiegłam do kiosku tak jak stałam, czyli w kapciach i dresie, kupiłam dziennik i natychmiast oddałam się lekturze.
Bogna miała rację. Poszukiwano Witolda B., 23 letniego studenta architektury. Chłopak lubił wędrować z namiotem po Polsce. W tym roku wybrał się na Wolin i 11 sierpnia wszelki słuch po nim zaginął. Zamieszczone pod tekstem fotografie nie budziły żadnych wątpliwości – to był facet, którego utrwalił na zdjęciach Jacek.
„A otóż nie zaginął, bo jeszcze dobry tydzień z hakiem kręcił się po okolicznych kurortach i mam na to niezbite dowody” – pomyślałam z satysfakcją i czym prędzej wróciłam do domu, żeby podzielić się dobrymi wieściami z rodziną poszukiwanego.
Nim zadzwoniłam pod pierwszy z dwóch podanych numerów, włączyłam komputer i jeszcze raz obejrzałam zdjęcia. Chciałam mieć pewność, że to Witold B., a nie ktoś łudząco do niego podobny i wtedy mnie olśniło.
Na czterech z pięciu fotek chłopak wyglądał jednakowo. Stał z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami i gapił bez wyrazu w obiektyw. Rozstaw nóg, pochylenie głowy, fałdy na ubraniu wydawały się identyczne. Sceneria się zmieniała, a on był taki sam.
– Dziwne – mruknęłam, bo trudno zrobić człowiekowi, cztery bliźniaczo podobne fotografie.
Na piątej, chronologicznie ostatniej, bo z 21 sierpnia, dała się zauważyć znacząca różnica. Zdjęcie zostało wykonane w Kołczewie, nad takim małym jeziorem, przypominającym oczko wodne. Chłopak stal nad brzegiem, zasłonięty nieco przez bujną roślinność, ale tym razem nie wpatrywał się w obiektyw. Jego głowa zwrócona była ku wodzie.
Tajemnica została wyjaśniona. Odkryłam to coś, co budziło mój niepokój, ale ani trochę nie poprawiło mi to humoru. Przeciwnie, poczułam smutek i taki dziwny chłód w okolicy serca.
Jacek powtarzał mi często, że lubię robić z igły widły i martwić wszystkim na zapas. W tym wypadku musiało być podobnie. Nie miałam żadnych racjonalnych powodów, żeby wpadać w minorowy nastrój, a ogarniało mnie coraz większe przygnębienie.
„Może to zespół napięcia przedmiesiączkowego” – pomyślałam i wykręciłam pierwszy z podanych w gazecie numerów. Odebrała kobieta, jak się po chwili okazało, matka tego Witolda B. Udzielone przeze mnie informacje szalenie ją ucieszyły, bo obawiała się najgorszego.
Przesłałam jej pocztą elektroniczną pięć wspomnianych zdjęć z dokładnym opisem, gdzie i kiedy zostały zrobione.
– Bardzo, bardzo pani dziękuję – chlipnęła z ulgą i wzruszeniem. – Witek lubił czasem znikać, ale jeszcze nigdy nie trwało to tak długo. Zawsze w końcu dzwonił.
– Na pewno się znajdzie – próbowałam ją pocieszyć. – Wie pani, mógł zgubić komórkę, popłynąć promem do Szwecji albo poznał jakąś pannę i zapomniał o bożym świecie. To dorosły człowiek.
„A może dostał w łeb i stracił pamięć albo ktoś go zaciukał” – pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos.
– Dorosły. Akurat! – żachnęła się pani B. – Wituś to duży, nieodpowiedzialny dzieciak. Trzeci rok jest na drugim roku studiów! Tylko głupoty mu w głowie! Jak pojechał zimą w góry, to goprowcy trzy dni go szukali…
Nie chciałam słuchać o jej problemach z synem, ale świadomość, że chłopak ma rozrywkowy charakter i że w przeszłości wykręcił niejeden numer, podniosła mnie na duchu, bo istniało duże prawdopodobieństwo, że świetnie się gdzieś bawi i nie dzieje mu się żadna krzywda.
Zostawiłam jej swoje namiary i poprosiłam, by była ze mną w kontakcie.
– Oczywiście. Zadzwonię, jak tylko coś się wyjaśni – obiecała. – A zdjęcia natychmiast prześlę policji. Jeszcze raz serdecznie dziękuję.
– Nie ma za co – rzuciłam na pożegnanie i połączyłam się z Bogną, bo to ona zasłużyła sobie na słowa wdzięczności...
Brak wiadomości to dobra wiadomość
Czekałam na wieści o zaginionym chłopaku przez dwa tygodnie, ale pani B. się do mnie nie odezwała. Może zdjęcia niczego nowego do sprawy nie wniosły? „Może go jeszcze nie znaleźli?” – dywagowałam. „A może sam się znalazł i matka nie widzi powodu, żeby mnie o tym informować?”.
Przysłowie mówi, że brak wiadomości to dobra wiadomość, ale w tym wypadku było to szalenie frustrujące.
– Jeśli tak leży ci na sercu los tego chłopaka, to zadzwoń pierwsza, przecież masz telefon – doradził mi Jacek .
– Bogna uważa tak samo. Myślisz, że to naprawdę wypada?
– Myślę, że masz do tego prawo.
– Zastanowię się – mruknęłam.
Zadzwoniłam następnego dnia, ale nie zrobiłam tego pod wpływem męża czy przyjaciółki. Miałam sen. Koszmar i to on zmotywował mnie do działania.
Stałam na peronie i patrzyłam na odjeżdżający pociąg, a z otwartego okna w ostatnim wagonie wychylał się Witold B. i krzyczał: „Dziękuję”. Miał na sobie elegancki szary garnitur i błękitną koszulę, a jego długie włosy były gładko zaczesane do tyłu i spięte w koński ogon. Kiedy pociąg opuścił stację, wzbił się niespodziewanie w powietrze, a pasażerowie zaczęli wylatywać przez okna, lecz nie spadali na ziemię, tylko znikali, jeden po drugim, w chmurach. W pewnym momencie uderzyła mnie w twarz mokra szmata. Był to T-shirt chłopaka z napisem Paris, no i wtedy się obudziłam.
Sny nic na ogół nie znaczą, więc staram się nie przykładać do nich wagi, ale ten wydał mi się na tyle niepokojący, że machnęłam ręką na konwenanse i wykonałam telefon do pani B.
– A, to pani – mruknęła bez entuzjazmu, dziwnie wrogim i jednocześnie, potwornie ponurym tonem. – Że też ma pani czelność tutaj dzwonić.
– Co proszę? – zdumiałam się całkiem zszokowana.
– Policja z panią jeszcze nie rozmawiała?
– Nie... – zaprzeczyłam.
– To wkrótce porozmawia. Będą chcieli wiedzieć, czemu miała służyć ta maskarada. Udzielanie fałszywych informacji podpada pod paragraf i jeśli oni pani nie oskarżą, zrobię to ja. Jak można żerować na ludzkim nieszczęściu i stroić sobie żarty z czyjejś tragedii? Tylko ktoś pozbawiony …
– Zaraz – weszłam jej w słowo, bo odniosłam wrażenie, że bierze mnie za kogoś innego. – Nazywam się Martyna K. i dzwonię w sprawie pani syna. Może wybrałam nieodpowiednią porę, ale chciałabym wiedzieć, czy moje zdjęcia pomogły, czy syn się odnalazł, czy …
– Odnalazł – przerwała mi niegrzecznie, a w jej głosie pojawiły się nutki desperacji. – Na dnie jeziora w Kołczewie i to tylko dlatego, że jakimś cudem wypłynęła na powierzchnię owinięta w foliowy worek karimata. Dobrze, że miejscowa policja zdecydowała się raz jeszcze przeszukać teren, bo inaczej zjadłyby go ryby. Trzy dni temu go pochowałam. A te pani zdjęcia to jest ordynarne oszustwo.
– Oszustwo? – powtórzyłam bezwiednie i klapnęłam z rozmachem na kanapę, bo zaskoczenie i szok pozbawiły mnie władzy w nogach.
– Nie wiem, nie znam się. Daty, którymi były opisane… Witek już wtedy nie żył, więc albo je pani zmieniła albo zrobiła fotomontaż. Policja to sobie z panią wyjaśni i nie tylko to, bo pani udział w tej sprawie wydaje im się wielce podejrzany i…
– Nie żył...? – udało mi wtrącić.
– Co najmniej od tygodnia. Wie pani co? Może to był nieszczęśliwy wypadek, może Witek coś wypił i wpadł do wody, może ciężki plecak pociągnął go na dno, ale poruszę niebo i ziemię, żeby pani za swoją podłość odpokutowała. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby…
Sfotografowałam ducha?
Zdjęcia były autentyczne, co potwierdzili później, policyjny eksperci.
Pamiętam dzień, kiedy odbierałam na komisariacie, zarekwirowany aparat.
– To pani jest od tego topielca z Wolinu? – zagadnął mnie z dziwnym błyskiem w oku starszy posterunkowy.
– Można tak to ująć – zgodziłam się z wahaniem.
– Niesamowita historia, co?
– Owszem – mruknęłam.
– Koledzy mówią, nieoficjalnie, że sfotografowała pani ducha. To prawda?
W odpowiedzi schowałam cyfrówkę i skierowałam do wyjścia, bo nie chciało mi przejść przez gardło słowo „tak”.