Reklama

Dlaczego nie widziałam tego, co jest najbliżej? Czemu nie potrafiłam docenić tego zwykłego, codziennego szczęścia? Przecież miałam to, co najważniejsze – prawdziwą miłość. A zamieniłam ją na złotą klatkę. Może jednak uda się to jeszcze naprawić?

Reklama

Artur podkochiwał się we mnie w liceum, lecz ja nie byłam zainteresowana. Dopiero na balu maturalnym… Zobaczyłam go w garniturze, krawacie. Wyglądał jak dojrzały, przystojny mężczyzna. On zaniemówił, gdy weszłam w długiej sukni z wycięciem odsłaniającym całe plecy. Tańczyliśmy jak zaczarowani. Gdy nad ranem wracaliśmy do domu, obiecaliśmy sobie że zawsze będziemy razem.

Do dziś zastanawiam się, jak wyglądałoby moje życie, gdyby Artur zdał na studia. Czy nigdy byśmy się nie rozstali? No ale cóż… Mnie przyjęto na anglistykę i wyjechałam do Warszawy, jemu zabrakło kilku punktów, by dostać się na politechnikę. Miał próbować za rok, jednak otworzył punkt napraw komputerów w naszym miasteczku i już nie startował na studia. Mimo rozłąki ciągle się jednak kochaliśmy. Przyjeżdżałam do domu w każdy weekend, żeby się z nim zobaczyć. Siadaliśmy na kanapie i planowaliśmy wspólną przyszłość.

Mieliśmy zawsze być razem

Po trzecim roku pojechałam na obóz studencki nad morze. Tam poznałam Marcina. Był o piętnaście lat starszy, doświadczony i nieziemsko bogaty. Zabierał mnie do najlepszych restauracji, kupował drogie prezenty. Po dwóch tygodniach znajomości zaproponował mi rejs jachtem po Morzu Śródziemnym. Popłynęłam, nie potrafiłam odmówić. To było takie nierzeczywiste… Jak w filmie. Nie powiedziałam o niczym Arturowi. Myślałam, że ten rejs to będzie tylko szalona, wakacyjna przygoda.

Szybko okazało się jednak, że dla Marcina to nie była tylko przygoda. Wydzwaniał do mnie, przyjeżdżał pod uczelnię, do akademika. Krążył jak jastrząb nad zdobyczą. Uciekałam, tłumaczyłam, że mam chłopaka, ale on twierdził, że Artur jest daleko i pewnie zabawia się z innymi dziewczynami, dlatego powinnam o nim jak najszybciej zapomnieć. Nie potrafiłam. Miałam potworne wyrzuty sumienia. W głębi duszy czułam, że Artur jest mi wierny, że mnie kocha i czeka na mój powrót. Cotygodniowe wizyty w domu tylko to potwierdzały. Ciągle słyszałam, że już nie może się doczekać dnia, w którym rozpoczniemy wspólne życie.

Zobacz także

Chciałam wrócić. Naprawdę.

Po obronie pracy magisterskiej zamierzałam spakować swoje rzeczy i od razu pojechać do rodzinnego miasteczka. Jednak tamtego dnia w akademiku czekał na mnie Marcin. Gdy weszłam do pokoju, wstał z krzesła i włożył mi na palec pierścionek zaręczynowy.

– Za miesiąc zostaniesz moją żoną – powiedział stanowczym tonem.

– Ale ja… – zaczęłam.

– Żadne ale. O tego chłopaka się nie martw. Powiadomisz go później. Przez telefon. A na razie zbieraj się. Musimy uczcić nasze zaręczyny – uśmiechnął się i zanim zdążyłam coś odpowiedzieć, pociągnął mnie do wyjścia. Dwie godziny później siedzieliśmy już w samolocie do Paryża.

Nie zadzwoniłam do Artura. Nie miałam odwagi. Napisałam do niego maila. Że żałuję, ale nie wracam, bo chcę żyć inaczej, ciekawiej, pełniej. Nie odpisał, lecz od rodziców dowiedziałam się, że tydzień później niespodziewanie zamknął punkt napraw i wyjechał do Norwegii.

– Skrzywdziłaś najwspanialszego człowieka pod słońcem. Obyś tego nie żałowała – powiedziała mi wtedy mama.

Nigdy nie polubiła Marcina. Jakby wiedziała, że nie będę z nim szczęśliwa.

Nasz ślub rzeczywiście odbył się miesiąc po zaręczynach. A kilka dni później zorientowałam się, że jestem w ciąży. Lekarz powiedział, że to trzeci miesiąc. Nie byłam pewna, kto jest ojcem, ale się do tego nie przyznawałam. Chciałam wierzyć, że to dziecko Marcina. Przecież to z nim zamierzałam spędzić resztę życia.

Po narodzinach Kariny przeprowadziliśmy się do nowego domu. Było w nim wszystko, co można kupić za pieniądze, ale nie było ciepła ani miłości. Mąż w ogóle nie interesował się dzieckiem. Denerwowało go, że mała płacze, że wymaga uwagi i opieki. Często wszczynał kłótnie. Któregoś dnia, po kolejnej awanturze, oświadczyłam, że zabieram dziecko i odchodzę.

– Odejdziesz wtedy, gdy ja będę chciał. A na razie nie chcę. Jesteś mi potrzebna – wysyczał, patrząc mi prosto w oczy.

Chyba wtedy dotarło do mnie, że Marcin nie ożenił się ze mną z miłości. Że od początku byłam tylko brakującym elementem układanki zatytułowanej „idealne życie”. Miał pieniądze, pozycję, potrzebował jedynie żony i dziecka, by dopełnić wizerunek człowieka sukcesu. I rzeczywiście dla świata takim człowiekiem sukcesu był. Ludzie nie mieli pojęcia, co się dzieje u nas w domu, więc szanowali go, poważali. Marcin nie pozwoli, bym mu ten wizerunek zniszczyła. Trwałam więc przy nim, udawałam, że wszystko jest w porządku, a tak naprawdę marzyłam o tym, by cofnąć czas.

Kiedy zaczęłam podejrzewać, że to jednak Artur jest ojcem Karinki? Kiedy mała skończyła dwa latka. Tak bardzo go przypominała. Ten sam zadarty nosek, wielkie niebieskie oczy, wysokie brwi…

Któregoś dnia nie wytrzymałam. Zebrałam włosy ze szczotki męża i pojechałam z córeczką na badania genetyczne.

Wyniki potwierdziły moje przypuszczenia. Pokazałam je Marcinowi.

Zrobił się blady jak ściana.

– Nikt się o tym nie może dowiedzieć, rozumiesz? – wysyczał.

– I się nie dowie – odparłam. – Pod warunkiem że pozwolisz nam odejść. Pretekst sam możesz wymyślić

– A jak nie?

– To będziesz głównym tematem plotek w towarzystwie. Niezbyt pochlebnych.

– Wynoście się, ale już. Nie chcę was więcej widzieć! – krzyknął.

Dwa miesiące później byliśmy już po rozwodzie. Do dziś nie wiem, jak Marcinowi udało się to załatwić tak szybko.

Po rozstaniu z mężem pojechałam z córeczką do rodzinnego miasteczka. Chciałam się zastanowić, co mam dalej zrobić ze swoim życiem.

Rodzicie przyjęli nas bardzo ciepło.

– Na razie zostań u nas. A potem zobaczymy – zaproponowała mama.

– No, sama nie wiem… Tyle wspomnień – westchnęłam.

– Właśnie, á propos wspomnień. Widziałam się z mamą Artura. Chłopak ma wkrótce przyjechać do domu w odwiedziny.

– Naprawdę? To ja muszę natychmiast zniknąć – przeraziłam się.

– Dlaczego? – nie zrozumiała.

– Nie mówiłam ci jeszcze, ale… Chodzi o Karinkę. Ona jest jego córką – wyznałam.

– Co? Jesteś pewna? – mama patrzyła na mnie niebotycznie zdumiona

– Tak. Zresztą sama zobacz – pokazałam jej wyniki badań.

– To tym bardziej powinnaś zostać. Porozmawiać z nim. Chłopak ma prawo wiedzieć, że jest ojcem.

– Tak, ale… Nie wiem, czy zdołam mu spojrzeć w oczy….

– To napisz do niego. Raz już tak zrobiłaś. Jak odpowie, to dobrze. Jak nie, wyjedziesz.

Tak zrobiłam. Napisałam to, co dyktowało mi serce. Że przepraszam za to, że go skrzywdziłam, że popełniłam największy błąd w swoim życiu. Dodałam, że odeszłam od męża i na razie mieszkam u rodziców. Z naszą córeczką. „Piszę Ci o niej nie dlatego, że czegoś od Ciebie chcę. Po prostu uważam, że powinieneś znać prawdę”.

Nic dziwnego, że się nie odzywa

Minął dzień, potem drugi i trzeci, a odpowiedź nie nadchodziła. Powoli godziłam się z myślą, że Artur nie chce słyszeć ani o mnie, ani o swoim dziecku. Nie miałam nawet o to do niego pretensji. Po tym, co mu zrobiłam…

I kiedy już prawie straciłam nadzieję, przed domem zatrzymał się jakiś samochód. Wysiadł z niego Artur. Wszedł do środka, taszcząc pod pachą wielkiego misia. Karinka od razu do niego podbiegła.

– To dla mnie? – spytała słodkim głosem.

Artur się nad nią nachylił.

– Tak. To dla ciebie – odparł ze ściśniętym gardłem.

– Dziękuję! – mała zarzuciła mu ręce na szyję i mocno się przytuliła.

Do Marcina nigdy się tak nie przytulała.

Reklama

Od tamtego spotkania minęły trzy miesiące. Artur wrócił do Norwegii. Wysyłam mu codziennie zdjęcia i filmiki z Karinką w roli głównej. Czasem rozmawiamy. Coraz dłużej, cieplej. Może więc jest dla nas jeszcze jakaś nadzieja…

Reklama
Reklama
Reklama