Reklama

Pamiętam, że gdy żył jeszcze mąż i wychowywaliśmy dzieci, to dla zabawy licytowaliśmy się, ile byśmy zapłacili, żeby świat odczepił się od nas na kilka dni. „Za tydzień wolnego oddałbym pół pensji. Jak Boga kocham!” – zarzekał się wtedy mój Jurek. Nie jestem głupia i domyślałam się, że gdy przyjdzie emerytura, zatęsknię za latami, gdy byłam tak bardzo wszystkim potrzebna. Nie przypuszczałam jednak, że będzie to aż tak przytłaczające doświadczenie.

Reklama

Bo muszę przyznać, że poczucie odrzucenia dokuczało mi bardzo. Smutek, strach, apatia – okrągły rok z tym walczyłam. Nie wiem, czy zupełnie bym się im nie poddała, gdyby po tym czasie nie wydarzyło się coś, co wywróciło moją emeryturę do góry nogami. Coś, co znów dało mi poczucie sensu i celu. A zaczęło się od wizyt wnuka i niezobowiązujących komplementów na temat moich pierogów.

– Oj, babcia, babcia… – mruczał nad talerzem. – Jak już będę bogaty, to zatrudnię cię jako gosposię. Żebyś mi codziennie takie pierożki lepiła…

– Za darmo ci narobię. Widzisz, że nie mam teraz za wiele roboty. Częściej przychodź po prostu.

– Nie mogę. Wiesz, jak jest. Studia, praca… Ale ja się naprawdę dziwię, że ty całe życie w urzędzie pracowałaś. Minęłaś się z powołaniem. Powinnaś zostać kucharką!

Zobacz także

– Jak większość babć, Michałku, jak większość babć… – zaśmiałam się, słysząc jego komplementy.

– Wcale nie. Nie każda ma taki talent. Ty powinnaś założyć pierogarnię. To byłby murowany sukces. Z takim produktem – uniósł na widelcu kolejnego pieroga. – Ja już to widzę: „Pierogi u Grażyny”! Nie, nie!

Lepiej by było: „Pierożki babci Grazi”!

Wnuk wszędzie widział potencjał biznesowy

Co rusz opowiadał mi o jakimś nowym sposobie na dobry start. Słuchałam o tych jego pomysłach i jednocześnie go dokarmiałam, żeby miał energię główkować. Tyle mogłam dla niego zrobić.
Tego dnia opędzlował ze dwadzieścia pierogów, a kolejne pięćdziesiąt sztuk dostał do domu. Wycałowałam go przed wyjściem i kazałam na siebie uważać.

Gdy już wyszedł, posprzątałam, pochowałam, co trzeba do lodówki, umyłam się i siadłam przed telewizorem na jakiś wieczorny seans. A potem poszłam spać – jak co dzień trochę znudzona i stęskniona za czasami, w których coś się w moim życiu działo. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że właśnie dziś rozpoczęła się moja wielka przygoda.

Następnego dnia rano zadzwoniła córka i powiadomiła mnie, że przyjeżdżają do mnie w odwiedziny całą trójką – ona, zięć i wnuk Michał. Zdziwiłam się trochę, bo przecież najmłodszego dokarmiałam wczoraj, ale nie będę przecież robiła problemu z przyjemnych odwiedzin.

Odłożyłam słuchawkę i od razu zabrałam się za lepienie kolejnej setki ruskich. Byłam przekonana, że o to im właśnie chodzi, o poczęstunek. Często mnie objadali, bo sami nie mieli za bardzo czasu i ochoty, by gotować. Córka jest księgową i bardzo dużo czasu poświęca pracy, a zięć motorniczym, który zje, co mu podadzą. Dożywiam więc ich regularnie. No i rzeczywiście, spotkanie zaczęło się od pałaszowania.

– Pycha! – skomentowała Alina. – Z jagodami musisz zrobić!

– Zrobię, tylko trochę potanieją…

– Mamo, ale my do ciebie przychodzimy ze sprawą – powiedziała, odkładając widelec. – Bo Michał wpadł na pewien pomysł i tym razem obojgu nam się wydaje, że to może być naprawdę coś wartego uwagi…

– A co takiego? – zapytałam.

– Ty już wiesz, babciu. Ja już ci mówiłem! – wtrącił wnuk.

– Nie przypominam sobie…

– Chcielibyśmy otworzyć pierogarnię – wystrzelił Michał, a ja zamarłam z ruskim w połowie drogi do ust.

– A tak na poważnie? – zapytałam bez cienia uśmiechu.

– To na poważnie, babciu! Całkiem serio. Mamo, powiedz…

– Tak. On nam wczoraj przez cały wieczór tłumaczył, że to naprawdę może się udać i myśmy doszli do wniosku, że chcemy mu pomóc. Że to może wypalić…

– Zaraz, zaraz. Wy mówicie naprawdę poważnie. Nie żartujecie? – spojrzałam po nich jeszcze raz.

– Ja wiem, że Michał ma tylko dwadzieścia trzy lata, ale są ludzie, którzy zaczynali wcześniej od niego. Wcześniej i jeszcze śmielej – dodał zięć.

Dalej nie byłam w stanie nic sensowego z siebie wydusić, więc przejęli inicjatywę i wyłożyli mi całą koncepcję. Okazało się, że pieniądze na urządzenie interesu mają. Że złożą się na to razem z Michałem, który uzbierał już całkiem poważną kwotę przez te kilka lat pracy dorywczej i wakacyjne wyjazdy do Norwegii i Niemiec. Dowiedziałam się też, że wnuk wypatrzył już wcześniej mały lokal w ich okolicy. Jeszcze do niedawna funkcjonowała tam jakaś tajska knajpa, ale padła.

– Widzicie, splajtowali – w końcu weszłam im w słowo.– Przecież to wielkie ryzyko. Moglibyście stracić mnóstwo pieniędzy… – zauważyłam przestraszona.

– Na twoich pierogach nie stracimy, babciu. Takiej opcji nie ma!

– Oj, Michaś, co ty mówisz. Przecież gotowanie dla obcych to co innego niż domowe pichcenie dla was… Moje pierogi nie są aż tak dobre. Każda gospodyni trzaśnie takie w godzinę. To tylko wy się tak zachwycacie, bo jesteście do nich przyzwyczajeni – broniłam się, bo aż mi wszystkie włosy dęba stanęły na myśl o tym, że na starość mam brać udział w czymś tak stresującym.

Ale oni dalej przekonywali mnie, że teraz wiele rodzin nie ma czasu na gotowanie i szuka sprawdzonych dań z dobrego źródła. Zapewniali mnie, że nieraz częstowali moimi pierogami znajomych i wszystkim smakowały.

Wtedy zaczęłam się bronić kwestiami formalnymi. Pytałam ich, czy wiedzą, o jak wiele szczegółów trzeba zadbać, żeby uruchomić taki interes. Muszę przyznać, że wtedy wnuk zabił mi ćwieka, bo zaczął referować, czego już na temat otwarcia takiego biznesu dowiedział się z internetu. Wymieniał jakieś druki do sanepidu o tajemniczo brzmiących nazwach, badania wody, plany lokalu, stawki podatkowe, umowy, na których podstawie byśmy działali.

– Spółka byłaby nasza i Michała, a ty, mamo byłabyś u nas zatrudniona. Żebyś nie ponosiła żadnej odpowiedzialności… – wyjaśniała córka, która akurat na tych sprawach dobrze się zna.

– Jak to nie ponosiła żadnej odpowiedzialności, dzieci? Jak to nie ponosiła?! Dopiero bym miała odpowiedzialność! Od moich pierogów zależałyby wasze pieniądze. Twoja przyszłość, Michał… W co wy mnie chcecie wplątać? Nie, nie… Ja bym tego nie zniosła…

– Mamo, myślisz tylko o zagrożeniach, ale pomyśl też o tym, jak o wielkiej szansie dla Michała. Przecież wiesz, że to przedsiębiorczy, rezolutny chłopak. A jeśli to będzie jego pierwszy interes? Wstęp do poważnego biznesu? Co wtedy?

Wszystko mieli przemyślane. Odpowiadali mi na każde pytanie. Dowiedziałam się więc, że na początku Michał stałby na kasie, a ja bym gotowała. Że gdyby się sprawa ruszyła, zatrudniłoby się jeszcze kogoś do pomocy. Córka tłumaczyła mi też dalej kwestie formalne, a zięć opowiadał o kwotach. A na koniec wnuk wyjął laptopa i pokazywał mi w internecie rodzinne pierogarnie w całym kraju, które już działają i bardzo dobrze sobie radzą.

– Dobrze, już dobrze! – wstałam w końcu od stołu z takim trudem, jakby te ich zachęty mnie do niego przykleiły. – Dajcie mi czas do namysłu, dobrze?

– Dobrze, mamo. Tylko się tym wszystkim nie denerwuj za bardzo. Jeśli się nie zdecydujesz, to nie będzie koniec świata. Michał poszuka innego sposobu na siebie, a i my przecież nie mamy noża na gardle. Myślimy tylko, że to jest fajna szansa na coś dobrego dla nas wszystkich.

Pożegnali się i poszli do siebie z zapasem pierogów, a ja wyjęłam z szafki nalewkę, żeby trochę ochłonąć. No i muszę przyznać, że im dłużej o tym myślałam, tym bardziej układał mi się ich plan w całość. W trakcie naszej rozmowy córka słusznie zauważyła, jak dużo mam czasu, że narzekam często na ogłupiającą nudę. Miała rację. Ale z drugiej strony, gdyby pierogarnia ruszyła, nie miałabym czasu już na nic…

Ale czy sześćdziesięciolatka jest już za stara, żeby jeszcze przez kilka lat dać coś z siebie? No nie. Nie płakały mi w domu dzieci, nie tęsknił za mną mąż… Nic nie stało na przeszkodzie…
Dwa dni biłam się z tymi myślami, aż w końcu zadzwoniłam do nich z informacją, że się zgadzam. Pojawili się u mnie w następny weekend i wszystko uzgadnialiśmy przy kawie i cieście. Rozmowy zajęły nam cały dzień, ale wszystko zostało ustalone.

Zaczęło się od wynajmu i remontu lokalu. Zięć wziął wolne w pracy i razem z Michałem przerabiali pomieszczenia na pierogarnię. Zajęło to miesiąc, kolejne tygodnie zajęły nam same odbiory. W sumie od dnia, gdy mnie namówili, do otwarcia knajpy minął ponad kwartał.

Zanim otworzyliśmy lokal, urządziliśmy próbę generalną

Zaprosiliśmy wtedy do nas, do lokalu, znajomych i karmiliśmy ich za darmo, sprawdzając, czy uda nam się w dobrym tempie nagotować odpowiednią ilość pierogów. Przyniosłam nawet z domu swoje garnki, bo nie chciałam, żeby cokolwiek wpłynęło na smak moich potraw. Używałam ich też trochę na szczęście, bo ciągle bardzo się bałam. Wieczór się jednak udał, a ja nadążałam z gotowaniem. Byliśmy gotowi.

Lokal otworzyliśmy w poniedziałek i muszę przyznać, że już pierwszy dzień mnie zaskoczył. Ruch był spory, bo przez cały czas przygotowań wisiały banery informujące, że szykujemy pierogarnię. Tuż przed premierą zapowiedzieliśmy też na nich datę otwarcia i specjalną promocję.

Do dziś pamiętam pierwszą klientkę. To była babka w moim wieku, co jeszcze bardziej mnie stremowało. Byłam pewna, że pierogi nie będą jej smakowały, bo pewnie w domu sama robi lepsze. Spotkało mnie jednak bardzo miłe zaskoczenie. Kobieta zjadła swoją porcję w milczeniu, a potem podeszła do kasy i powiedziała do Michała:

– Wie pan co? Takie pyszne, że jeszcze wezmę do domu, na wynos dla dzieci i męża. Dwie porcję proszę… A można w ogóle na wynos?

– Tak, jasne. Już szykujemy. A też ruskie? Może z owocami albo mięsem.

– To jedne z mięsem, dziękuję.

No, a potem poszło. Zjawiali się kolejni klienci i wychodzili zadowoleni. Pierwszy dzień skończyliśmy z takim bilansem, że nawet nam się nie śniło. Cały zresztą tydzień był taki. Dopiero w drugim, jak skończyliśmy promocję, trochę się uspokoiło. A po miesiącu dostałam wypłatę.

– Wnusiu, ty mi nie dawaj! Sobie weź na utrzymanie i rachunki. Ja nie muszę przecież zarabiać…

– Ale dla mnie też starczyło. I dla rodziców będzie. Przecież widzisz babciu, ile nam tego schodzi.

Bo schodzi. Do dziś mamy problemy raczej z tym, żeby się wyrobić, żeby wszystkich obsłużyć i nikogo nie odesłać z kwitkiem. Sukces finansowy to jedno, a zmiana życiowa to drugie.
Poznałam mnóstwo ciekawych osób. Niby siedzę na zapleczu, ale co jakiś czas ktoś zapyta, któż to takie pyszne pierogi lepi, kto gotuje. Wyjdę wtedy, przedstawię się, a potem już każda taka poznana osoba z grzeczności pozdrawia, zagaduje, pyta o panią Grażynę.

Bywa również, że muszę za ladą stanąć, na przykład w południe, gdy jest mniejszy ruch, a Michał idzie coś załatwić. Wtedy to się nagadam z ludźmi, że aż buzia boli. No i znów nie mam czasu na nic, tyle jest roboty, że ledwo się wyrabiam. Trzeba towar kupić, nalepić pierogów, potem je gotować, a na końcu posprzątać. Cały dzień schodzi.

Mija już rok, jak prowadzimy razem interes i przyjęliśmy dwie osoby do załogi. Przychodzi do pomocy wnuczka, córka mojego syna – stoi na kasie codziennie przez kilka godzin i w ten sposób dorabia sobie do nauki, jak Michał kiedyś.

Przyjęliśmy też na pół etatu jedną starszą panią. W moim wieku babka, bardzo sympatyczna, ma na imię Ewa. Dla niej to też duża przygoda.

– Wiesz, co? Nie przypuszczałam zupełnie, że tu się aż tyle dzieje… – powiedziała mi ostatnio.

– W jakim sensie? Że pracy dużo?

– Nie. To znaczy pracy też. Ale tak towarzysko się dzieje. Ciągle ktoś przychodzi, żeby pogadać, pożartować. Tak jak ten pan Staszek. No wiesz, który…

Jasne, że wiem. Pan Staszek od pół roku tak moje pierogi komplementuje, że cała rodzina ma z tego ubaw. Ale ja te ich głupie żarciki ignoruję – dość mam zajęć z pierogarnią, żeby jeszcze zajmować się takimi bzdurami.

Reklama

Jak przychodzę do domu pod wieczór, to mam ochotę już tylko paść na łóżku i odpoczywać. Czasem nawet myślę, jaką część wypłaty bym oddała, żeby mi wszyscy dali spokój na tydzień albo i dłużej. Wtedy właśnie uśmiecham się do siebie, bo teraz wiem, że o to właśnie w życiu chodzi. Że to jest szczęście. Być potrzebną, coś robić…

Reklama
Reklama
Reklama