Reklama

Zawsze budzę się o siódmej. Bez budzika. To się pewnie nazywa rutyna, choć dla mnie to po prostu porządek. Herbatę zaparzam dokładnie o 7:30. Zieloną, z plasterkiem cytryny. Zerkam przez okno, poprawiam koc na fotelu, a potem podlewam kwiaty. Najpierw paprotkę przy kredensie, potem storczyka, który jako jedyny kwitnie mi regularnie, jakby wiedział, że zawsze czekam. O ósmej otwieram balkon. Niezależnie od pogody. Nawet jeśli pada, to choć na chwilę. Lubię zapach poranka. Lubię też ten moment, kiedy po drugiej stronie ulicy, dokładnie naprzeciwko, otwierają się drzwi do balkonu. Całkiem blisko. To mała uliczka.

Reklama

Władek. Mieszka tam od zeszłego roku. Wcześniej była cisza – puste krzesło, zeschnięte pelargonie. Aż pewnego poranka poczułam zapach kawy. Taki mocny, parzony po męsku. I on – w tym swetrze jakby za dużym, z kubkiem w dłoni, z niedbałym spojrzeniem. Mruknął coś pod nosem, jakby mówił do siebie, ale spojrzał prosto na mnie. Kiwnął głową. Od tego dnia kiwa tak codziennie. Nie rozmawiamy. Jeszcze nie. Tylko ten uśmiech – taki powściągliwy, kącikowy. I to kiwnięcie – wystarczy, żeby dzień nie wydawał się aż tak pusty.

– Ten z naprzeciwka znowu się gapi? – spytała dzisiaj Halina, sąsiadka z piętra niżej, kiedy spotkałyśmy się na schodach. Zawsze pyta. Z takim dziwnym błyskiem w oku.

– Nie gapi się – odpowiedziałam. – Po prostu pije kawę. Jak co rano.

Nie wiem, czemu mi tak serce skacze, kiedy wychodzę na balkon. Przecież to tylko spojrzenie. Dwa kubki, dwa balkony, dwa samotne poranki. Może nawet głupio, że się z tego cieszę. Ale czekam. O siódmej trzydzieści parzę herbatę, a o ósmej… już czekam.

Chyba się zakochałam

Tamtego poranka było cieplej niż zwykle. Zrezygnowałam z szalika, choć październik potrafił być kapryśny. Otworzyłam balkon dokładnie o ósmej, jak co dzień. Już trzymałam w ręce konewkę, kiedy spojrzałam naprzeciwko. Władek już tam był. Stał oparty o barierkę, jak zawsze, ale tym razem nie tylko kiwnął głową. Odezwał się.

– Pani Mario, kawa dla dwojga? – zapytał, jakby to było zupełnie naturalne.

Zamarłam z tą konewką w pół kroku. Spojrzałam na niego, jakby właśnie poprosił mnie o rękę.

– Z przyjemnością... chociaż przez balkon – odpowiedziałam po chwili i sama się sobie zdziwiłam. Głos mi nie zadrżał, choć w środku wszystko się kotłowało.

Uśmiechnął się. Taki uśmiech miał – nieśmiały, trochę zaczepny. Od tamtego dnia coś się zmieniło. Nie wiem, czy bardziej u niego, czy u mnie, ale poranki przestały być tylko rytuałem. Zaczęły się rozmowy. Najpierw krótkie zdania o pogodzie, jakbyśmy się uczyli siebie nawzajem. Później opowiadał mi o działce pod miastem, o pomidorach, które w tym roku wyjątkowo obrodziły. Ja mu mówiłam o moich pelargoniach, które uparcie nie chciały kwitnąć i o moim wnuku, co to wpadł ostatnio tylko po to, żeby zostawić plecak i zniknąć w miasto.

– Z pani to nie ranny ptaszek, co? – zawołał raz z przekąsem, gdy wyszłam na balkon dwie minuty po czasie.

– Ranny nie, ale całkiem zdyscyplinowany. Proszę mi nie psuć reputacji – odparłam z udawaną powagą.

Wieczorem usiadłam w fotelu i zadzwoniłam do Celiny.

– Wiesz co... chyba się zakochuję – powiedziałam, a potem zamilkłam. Ona też nic nie mówiła przez moment, aż w końcu zaśmiała się cicho.

– W tym wieku to już nie zakochanie, tylko życie się o ciebie upomniało.

Może miała rację. Czułam się inaczej. Lżej. Z uśmiechem patrzyłam na balkon naprzeciwko, nawet kiedy był pusty.

Chciałam przestać się bać

Upiekłam je wieczorem, z przepisu mamy. Maślane, z cynamonem, kruche tak, że prawie się rozsypywały przy dotyku. Kiedyś piekłam je dla dzieci. Teraz nie było dla kogo. Ale tamtego wieczoru wiedziałam, że muszę je zrobić. Miałam w kuchni starą puszkę po herbacie – czarną, z przetartymi brzegami. Przetarłam ją ściereczką, włożyłam pergamin i ciasteczka. Rano stanęłam z nią na balkonie, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.

– Upiekłam coś... może pan kiedyś spróbuje? – powiedziałam, trzymając puszkę przez barierkę.

Władek podszedł bliżej, spojrzał podejrzliwie.

– To z cynamonem? – zapytał i zrobił minę, jakby właśnie miał się sparzyć.

– Trochę. Ale tylko odrobina. Jak nie lubi pan cynamonu, to... – zaczęłam się wycofywać.

– Lubię. Tylko się boję, że polubię za bardzo. – Uśmiechnął się. – Wpadnę kiedyś na te ciasteczka.

Od tego dnia nasza kawa trwała dłużej. Nie tylko „dzień dobry”, nie tylko pogoda. Mówiliśmy o wszystkim. O tym, że cebula teraz droga jak mięso. O tym, że ludzie coraz szybciej chodzą, jakby nie mogli chwilę postać i popatrzeć na niebo. On opowiadał mi, jak kiedyś próbował hodować marchewkę, ale mu wyszły same zielone niteczki i na tym koniec. Ja mu mówiłam, że w telewizji znowu tylko polityka i że chyba wyrzucę pilot do śmietnika. Halina zaprosiła mnie kiedyś na herbatę. Usiadłyśmy w jej kuchni, między słoikami po dżemie a gazetami.

– I jak tam ten twój, z naprzeciwka? – spytała, a w jej oczach była mieszanina ciekawości i czegoś, czego nie umiałam nazwać.

– Sama nie wiem... Czy to jeszcze flirt, czy już coś więcej? – odpowiedziałam, nie patrząc jej w oczy.

– A ty czego byś chciała? – dopytywała, a ja poczułam, jak ściska mnie w gardle.

Czego chciałam? Może, żeby zaprosił mnie na kawę nie tylko przez balkon. Może, żebym w końcu przestała się bać, że coś zburzę. Bo to wszystko było tak kruche, jak te ciasteczka. Bałam się powiedzieć za dużo, zrobić za dużo. A jednocześnie... czekałam. Każdego ranka. Na ósmą. Na rozmowę. Na uśmiech.

Nie chciałam, żeby wychodził

Deszcz zaczął padać jeszcze w nocy, ale nie przypuszczałam, że będzie lało aż tak. O ósmej nie otworzyłam balkonu. Nie chciałam patrzeć na pustkę, na mokre krzesło, na nieobecność. Usiadłam w fotelu, trzymając kubek herbaty obiema rękami. W radiu mówili o ulewie. Pomyślałam, że dzisiaj nie będzie rozmowy. Że ten nasz rytuał przepadnie w tych szarych strugach deszczu. I wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Stanął w progu, cały mokry, z kurtką przewieszoną przez ramię i z uśmiechem, który rozświetlił mi cały dzień.

– Deszcz nie deszcz, kawa musi być – powiedział tylko i podniósł lekko rękę. W niej – termos.

W kuchni było cicho. Tylko stukot łyżeczki o filiżankę. Władek siedział naprzeciwko mnie, spokojny, jakby przychodził tu codziennie.

– Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś kogoś zaproszę na kawę – powiedział po chwili.

– Ja już myślałam, że nigdy nikt mnie nie zaprosi – odpowiedziałam, prawie szeptem.

Deszcz stukał w szyby. A ja nie chciałam, żeby wychodził.

Dobrze nam było razem

Zostaliśmy w kuchni jeszcze długo po tym, jak kawa wystygła. Władek opowiadał, jak jego żona potrafiła rzucić talerzem o ścianę, bo ogórki były za słone. Śmiał się przy tym tak szczerze, że sama się roześmiałam, choć zaraz potem ściszyłam głos.

– U mnie było odwrotnie. Cisza. Nie krzyczeliśmy. Ale też nie rozmawialiśmy. Później już tylko milczeliśmy obok siebie. I tak do końca.

Spojrzał na mnie uważnie, jakby chciał coś zrozumieć.

Sam nie wiem, co gorsze – mruknął. – Milczenie czy awantury.

– Może lepiej, jak można ze sobą rozmawiać. Obojętność jest najgorsza.

Potem mówił o swojej żonie z czułością i rozdrażnieniem. Że była wymagająca. Że nigdy nie lubiła jego swetra. Że za to piekła najlepsze placki z jabłkami. Ja opowiedziałam o tym, jak raz mój mąż zapomniał o moich imieninach i kupił mi tulipany dopiero trzy dni później. Ale ucieszyłam się wtedy bardziej, niż gdy pamiętał. Bo zrobił to sam z siebie, nie przypomniała mu żadna kartka.

– Nie wiedziałam, że jeszcze można się tak cieszyć z czyjejś obecności – powiedziałam nagle.

– Bo to nie chodzi o wiek. Chodzi o odpowiedni moment – odpowiedział i przez chwilę milczeliśmy razem. Ale tym razem nie było w tym niezręczności. Była cisza, która nie przeszkadza.

Za oknem dalej padało. Ale w kuchni było ciepło.

Nie wiedziałam, co dalej

Następnego ranka nie padało. Niebo było czyste, powietrze pachniało jak po burzy. Otworzyłam balkon jak zwykle o ósmej, ale tym razem nie wzięłam konewki. Stałam tylko i patrzyłam. Władek wyszedł chwilę później. Miał na sobie ten sam sweter, co zwykle, ale uśmiech inny. Spokojny. Pewny.

– To jak, pani Mario – dzisiaj w kuchni, czy na balkonie? – zapytał.

Nie odpowiedziałam. Po prostu cofnęłam się do mieszkania, sięgnęłam po klucz i ruszyłam do drzwi. Nie wiedziałam, co będzie dalej. Może tylko kawa. Może rozmowa o cebuli i ogórkach. A może coś więcej. Ale w tym momencie to nie miało znaczenia. Zeszłam po schodach powoli, ale serce biło mi szybciej niż zwykle. A on na mnie czekał.

Maria, 71 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama