Reklama

Nie, nie rozwiedliśmy się tylko przez skarpetki. Ani przez to, że wrzucił moje wełniane swetry do prania na sześćdziesiąt stopni. Chociaż… to był moment, w którym coś pękło. Bo prawda jest taka, że zanim zrobił to pranie, przez lata robił coś znacznie gorszego. Odpuszczał. Odpuszczał rozmowy. Wspólne plany. Słuchanie. Bycie. Ludzie mówią, że to absurd. Rozwód przez pranie. Ale oni nie wiedzą, że to kropla, która przelała czarę goryczy.

Reklama

Zatkało mnie

Wróciłam do domu po długim dniu w szkole. Głowa mi pękała i miałam jedno marzenie – odpocząć w ciszy. Zanim zdążyłam ściągnąć buty, poczułam dziwny zapach detergentów. Weszłam do łazienki. Pralka chodziła. A na suszarce leżał mój sweter. Mój jedyny, drogi, miękki, idealny kaszmirowy sweter. Teraz przypominał podkoszulek dziecka. Zmechacony, skurczony, bez kształtu.

– Tomek?! – wrzasnęłam tak, że pies sąsiadów zaszczekał przez ścianę.

Mąż wychylił się z kuchni z paczką chipsów w dłoni.

– No co?

– Co to ma być? – wskazałam suszarkę drżącą ręką.

– Prałem. Dbałem o dom, tak jak zawsze chcesz – uśmiechnął się z dumą idioty.

– Ty… włożyłeś mój kaszmirowy sweter do pralki?! Na sześćdziesiąt stopni?!

– A skąd miałem wiedzieć, że to jakaś specjalna szmata?

Zatkało mnie. Dosłownie. Bo to nie był tylko sweter. To był prezent. Od mojej mamy, na trzydzieste urodziny. Jedyna rzecz, której sama nigdy bym sobie nie kupiłabym. Ale którą pokochałam od pierwszego dotyku.

– Nie chodzi o szmatę – wyszeptałam. – Chodzi o to, że ty nic nie wiesz. O mnie. O tym, co dla mnie ważne. O tym, że kaszmiru się nie wrzuca do pralki jak skarpet.

– Nie dramatyzuj – rzucił, siadając na kanapie. – To tylko sweter. Kupię ci nowy.

I wtedy to poczułam. Tak głęboko i spokojnie, że aż mnie zmroziło. To nie był tylko sweter. To było nasze małżeństwo. I ono właśnie zeszło z rozmiaru „dorosły” do „dziecko, które nie umie czytać metek”.

Czuję się jak współlokatorka

W nocy nie spałam. Przewracałam się z boku na bok, czując ten dziwny ucisk w klatce piersiowej. Za to mąż spał jak dziecko – ręka zwisała mu z łóżka, oddychał głęboko. Ja liczyłam. Nie owce. Nie godziny. Liczyłam wszystkie momenty, które przegapiłam. Kiedy nie zauważył, że płakałam po pogrzebie cioci, bo „było późno, a ty przecież lubisz się wyciszyć”. Kiedy zostawił mnie samą na sylwestra, bo „koledzy z pracy zaprosili, a przecież jeszcze się nagadamy”. Kiedy kupił do salonu szafkę pod telewizor – inną, niż wybraliśmy wspólnie – i powiedział: „twoja była za droga”. Za każdym razem coś we mnie malało. Kurczyło się. Jak ten sweter. Rano próbowałam z nim porozmawiać.

Czy ty w ogóle wiesz, co robisz?

Zerknął na mnie znad telefonu.

– Co konkretnie masz na myśli?

– Nas. Ten dom. Mnie. Związek. Czy ty w ogóle jesteś w tym jeszcze?

Wzruszył ramionami.

– Przecież jesteśmy razem. Co ty znowu wymyślasz?

Nie jestem twoją współlokatorką – powiedziałam ostrożnie. – Ani gospodynią. A tak się właśnie czuję.

– To może trochę przesadzasz?

Nie. Już nie. Przez lata robiłam wszystko, żeby ten związek działał. A on tylko wrzucał wszystko do jednego bębna, nastawiał na szybkie pranie i miał nadzieję, że jakoś to będzie. Tylko że miłość to nie „jakoś”. To wybory. Dbanie. Świadomość.

Postawiłam na szczerość

Zaczęłam rozmawiać z ludźmi. Z Majką z pracy, która rozwiodła się po dziesięciu latach. Z siostrą, nawet z mamą, chociaż akurat bałam się jej reakcji.

Też kiedyś miałam dość – przyznała mama. – Tyle że wtedy kobiety nie odchodziły. Ty możesz.

To zdanie uderzyło mnie jak fala. Wieczorem, gdy Tomek wrócił z pracy, zapytałam cicho:

A gdybyśmy się rozstali?

Zamarł w przedpokoju. Spojrzał na mnie jak na kogoś, kto właśnie zażartował nieudolnie.

– Nawet tak nie żartuj.

– Nie mówię tego w złości – odparłam spokojnie. – Po prostu zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby żyć osobno.

Usiadł ciężko na fotelu.

Przez jeden sweter? Przez jedno głupie pranie?

– Nie. Przez to, że to pranie było symbolem wszystkiego, co w nas zanikło. Przez to, że nie słyszysz mnie, nie widzisz, nie rozumiesz. I nawet nie próbujesz.

Milczał. Pierwszy raz od dawna nie miał nic do powiedzenia.

– Ja już nie chcę być tą, która walczy o wszystko. Chcę spokoju. Ale prawdziwego. Nie chcę obojętności.

Tomek nie odpowiedział.

Czułam coś dziwnego

Nie spakowałam się w jeden dzień. To nie był film, w którym bohaterka wrzuca rzeczy do walizki i odchodzi z godnością w tle dramatycznej muzyki. Zaczęłam od szuflady z dokumentami. Potem książki. Buty. Zostawiałam rzeczy, których nie potrzebowałam, jakby każda była symbolem kompromisu, na który już nie mam siły. Mąż chodził po mieszkaniu jak cień. Nie pytał, nie zatrzymywał. Czasem rzucał tylko:

Naprawdę chcesz to zrobić?

A ja odpowiadałam:

Już to robię.

Któregoś dnia, pakując książki, natknęłam się na karteczkę, którą kiedyś zostawił mi w pudełku na śniadanie.

„Miłego dnia, Justyś. Tęsknię”.

Patrzyłam na ten krzywy napis i czułam coś dziwnego. Smutek? Może. Ale bardziej... tęsknotę za naszą relacją, która już nie istnieje. W ostatni wieczór w naszym wspólnym mieszkaniu usiedliśmy razem przy stole. Bez kłótni. Bez pretensji.

Żałuję, że nie umiałem bardziej – powiedział cicho.

– Ja też. Ale nie wszystko da się naprawić – odpowiedziałam.

Nie płakałam. Może dlatego, że łzy już dawno się wylały. Wzięłam torbę, klucze, ostatnie pudełko. I wyszłam. Tym razem naprawdę.

Nie przestałam marzyć

Nowe mieszkanie pachniało świeżą farbą i ciszą. Tą dobrą ciszą, która nie bolała. Wstawałam rano bez napięcia w karku. Jadłam śniadanie przy stole, nie scrollując telefonu. Pustka, której się bałam, okazała się przestrzenią, w której mogłam znów być sobą. Zaczęłam robić rzeczy, które kiedyś odłożyłam „na potem”. Zapisałam się na jogę, na warsztaty pisania. Najważniejsze, że przestałam się bać swoich marzeń. Pewnego wieczoru, siedząc z herbatą na balkonie, napisałam w zeszycie jedno zdanie:
„Chciałabym kogoś, kto rozwiesza pranie ostrożnie”.

Nie chodziło tylko o kaszmir. Chodziło o uważność. Czułość. O chęć bycia obecnym. Wiedziałam, że to może potrwać. Wiedziałam, że nie ma gwarancji. Ale miałam 32 lata i całe życie przed sobą.

Czasami wracałam myślami do tamtego swetra. Leżał gdzieś na dnie szafy – nie wyrzuciłam go. Nie dlatego, że jeszcze wierzę, że odzyska dawny kształt. Ale dlatego, że przypomina mi moment, w którym się obudziłam. Rozwód nie był porażką. Był decyzją. Dojrzałą, trudną i – co najważniejsze – moją. Dziś umiem słuchać siebie. Daję sobie prawo do pragnień. Marzę o kimś, kto będzie chciał życia, które dzieli się razem – nie tylko w praniu, ale i w wyborach, codzienności, ciszy. Nie wiem, kiedy go spotkam. Może jutro. Może za rok. A może nigdy. Bo ja już nie jestem osobą, którą można pomijać, która zadowoli się obojętnością. Już wiem, że zasługuję na czułość. Na uwagę. Na więcej.

Justyna, 32 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama