„Myślałam, że sąsiadka jest dla mnie po prostu miła, a ona szkoliła mnie na przyszłą synową. Gdy odmówiłam, rzuciła cennik”
„To była taka miła starsza pani. Zawsze uśmiechnięta, serdeczna i, wydawałoby się, z sercem na dłoni. Ale pozory mogą mylić. Moja urocza sąsiadka, pani Ula, po prostu realizowała swój chytry plan, jak mnie omotać”.
- Marta, 28 lat
Kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, byłam pewna, że to któryś z sąsiadów z pretensjami o hałasy. Dopiero się wprowadziłam i od rana biegałam z wiertarką i młotkiem, wieszałam obrazki, instalowałam półeczki..., no a trochę trudno to zrobić po cichu. Otworzyłam drzwi, ale ku mojemu zdumieniu na progu stała sympatyczna starsza pani z talerzem ciasta! Uśmiechała się szeroko i stwierdziła, że jest sąsiadką z piętra wyżej.
– Zauważyłam, że ktoś się wprowadza i przynoszę małe co nieco, bo wiem, że jak się człowiek urządza, to nie ma głowy do jedzenia. A jeść przecież trzeba – uśmiechnęła się szeroko.
Moje kubki smakowe natychmiast zareagowały na smakowity zapach. „Faktycznie, nic dziś nie jadłam!” – uzmysłowiłam sobie i podziękowałam nowej sąsiadce za troskę. To był naprawdę miły gest.
Wkrótce się przekonałam, że pani Ula właśnie taka jest – miła i pomocna. Od lat była na rencie, więc miała czas na wiele spraw, które mnie umykały ze względu na ciągły pośpiech, w którym żyłam. Szybko stała się wręcz niezbędna jako osoba odbierająca w moim imieniu listy polecone, żebym nie musiała stać w kolejkach na poczcie i przesyłki kurierskie, bo sporo rzeczy kupuję przez Internet. A w dodatku zaczęła mnie po prostu karmić! Co i rusz przybiegała z czymś pysznym, czemu za nic nie mogłam się oprzeć, chociaż było mi strasznie głupio, że objadam starszą panią, która na pewno nie ma za wiele pieniędzy w portfelu.
Ona jednak nie chciała nawet słyszeć o odmowie, więc starałam się jej jakoś rewanżować, przynosząc kolorowe magazyny do czytania i robiąc większe zakupy. Mogę powiedzieć śmiało, że się z panią Ulą zaprzyjaźniłam, chociaż była starsza od mojej mamy.
Chciała mieć córkę albo synową taką jak ja
Początkowo sądziłam, że jest samotna, ale po jakimś czasie zwierzyła mi się, że ma syna i zaczęła o nim opowiadać w samych superlatywach. Słuchałam tych monologów cierpliwie, pogryzając kawałek kolejnego pysznego ciasta, bo czułam się w obowiązku dotrzymać sąsiadce towarzystwa i dać się jej wygadać. Uśmiechałam się grzecznie, gdy powtarzała, jak bardzo by chciała mieć córkę albo synową taką jak ja. Brałam to za zwyczajne kurtuazyjne gadanie. Wiadomo przecież, że to dwoje ludzi musi się pokochać, a mamy mają najmniej do tego.
Kiedyś zwierzyłam się pani Uli, że podziwiam jej ciasta i głupio mi, że nie mogę się zrewanżować swoim wypiekiem, bo kucharka ze mnie kiepska. Pani Ula aż klasnęła w dłonie mówiąc, że w takim razie ona mnie wszystkiego z przyjemnością nauczy. Tym sposobem zaczęłam się szkolić pod jej okiem. Nie powiem, nawet mi się to podobało, bo w końcu już znudziło mi się jedzenie tylko zupek z proszku i mrożonych pierożków. Po trzech miesiącach byłam w stanie wyczarować całkiem przyzwoity obiad, a po pół roku prawdziwą kulinarną ucztę.
Pewnego dnia pani Ula powiedziała mi podniecona, że wraca z zagranicy jej syneczek i naprawdę jest jej przykro, że mi go od razu nie przedstawi, ale idzie na kilka dni do szpitala na drobny zabieg.
– Na pewno go poznasz i polubisz! Zobaczysz! – oznajmiła mi.
Byłam nawet ciekawa tego jej syna, bo opowiadała o nim niemal jak o bohaterze narodowym, jak każda matka zachwycona genialnością swojego dziecka. Z tego, co się zorientowałam, to facet musiał już mieć dobrze koło czterdziestki, a o żonie i dzieciach w ogóle nie myślał.
Dzień po tym, jak pani Ula poszła do szpitala, gotowałam akurat pomidorówkę. Bulgotała sobie wesoło na gazie i już była idealna do jedzenia, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi.
Na moim progu stał jakiś taki nieciekawy, lekko „wczorajszy” facet, który rzucił mi tylko:
– Cześć, Rysiek jestem!
I zaczął pakować się do środka! Zanim zdążyłam zareagować, dopadł kuchenki.
– Pomidorowa! Moja ulubiona! – wziął łyżkę leżącą obok i... zanurzył ją w zupie, po czym zjadł z głośnym siorbnięciem!
– Pycha! Mama mi mówiła, że cię nauczyła gotować. Faktycznie!
– Jesteś synem pani Uli? – zapytałam.
– No, a kim niby miałbym być? – zarechotał. – Mamusia mówiła, że jakbym był głodny, to mam do ciebie wpaść.
Tyle razy jadłam u pani Uli, że pomyślałam, iż mogę się jej teraz odwdzięczyć.
– Masz zamiar zostać w tej kawalerce? – spytał Rysiek, rozglądając się ciekawie.
– Ja? Tak – odparłam.
– Mało miejsca – ocenił. – Mamusię tutaj przeprowadzimy!
– Słucham? – aż się zakrztusiłam.
– Ona ma większe mieszkanie, a my w końcu rozwojowi jesteśmy, nie? – zarechotał. – Mama miała rację, niczego sobie z ciebie dziewczyna, a jak trochę podjesz, to i będzie za co złapać, nie – spojrzał na mnie znacząco.
– Nie! – oświadczyłam zimno.
– No już dobrze! Za szybki jestem. Powinienem się poprzymilać? No dobra, to co, pójdziemy do kina?
– Raczej nie! – odechciało mi się jeść.
– To czego ty chcesz? – był zaskoczony.
– Od ciebie? Niczego! – poczułam, że puszczają mi nerwy. – Człowieku, przecież ja cię w ogóle nie znam.
– Ale znasz mamusię! – odparł. – Mówiła, że jesteś kandydatką dla mnie na żonę!
– Zwariowałeś? – wrzasnęłam. – Idź sobie, bo zawołam pomoc!
Wyszedł obrażony.
Wręczyła mi listę rzeczy, które dla mnie zrobiła
Okazało się, że pani Ula postanowiła ożenić swojego syna nieudacznika, żeby ktoś się nim zajął, jak jej zabraknie. Rysio wcale się do tego nie kwapił, ale stwierdził, że jak mu mama odpowiednią kandydatkę przedstawi, to czemu nie. No i nawinęłam się ja, akurat gdy Rysio w zamkniętym ośrodku leczył się ze skłonności do kieliszka. To była ta „niby” zagranica.
Kiedy pogoniłam absztyfikanta, pani Ula się na mnie obraziła. Pewnego dnia wręczyła mi listę rzeczy, które dla mnie zrobiła! Wszystko tam miało swoją cenę! I kawałek ciasta, i odebranie listu.
W sumie byłam jej „winna” 2 tysiące 356 złotych i 87 groszy! Nie mam zamiaru jej tego zwracać. A listę oprawiłam i wisi u mnie w kuchni ku przestrodze, by zbyt pochopnie nie ufać ludziom.