Reklama

Nie jestem typem kobiety, która wierzy w bajki. Przynajmniej tak o sobie mówiłam, kiedy kolejny raz usuwałam aplikację randkową z telefonu. A potem nadchodziła noc – długa, samotna noc – i znowu instalowałam ją z powrotem, przysięgając sobie, że tym razem podejdę do tego z dystansem. Z dystansem. Jasne.

Reklama

Mieszkam sama w kawalerce z balkonem na szóstym piętrze i – o ile nie wliczając kota mojej sąsiadki, który czasem przychodzi do mnie – nie dzielę tej przestrzeni z nikim. Byłam już w poważnym związku. Nawet w dwóch. Oba zakończyły się tak, że przez miesiące nie mogłam patrzeć na siebie w lustrze. Mimo to nadal wierzyłam w miłość. To Marta, moja przyjaciółka od liceum, przekonała mnie, żebym dała szansę randkowaniu online.

– Po prostu nie wierz we wszystko, co piszą – doradzała, stukając palcem w ekran mojego telefonu. – Jeśli jakiś koleś w opisie pisze, że szuka „koleżanki do wspólnych treningów”, to od razu go skreślaj.

Zapamiętałam jej wskazówki, chociaż bardziej dla spokoju sumienia niż z przekonania. Bo kiedy tylko zobaczyłam profil Marka... wszystko inne przestało się liczyć. Przystojny, z tą lekką siwizną na skroniach. Na zdjęciu pozował z psem i książką w ręce. Nie wyglądał jak typowy „randkowicz”. Wyglądał jak ktoś, kogo mogłabym znać od lat. Zaczęliśmy pisać. Rozmawiało się z nim lekko, naturalnie. Po trzech dniach zaproponował spotkanie. Zgodziłam się. Oczywiście, że się zgodziłam. Bo mimo wszystkich rozczarowań, ran i zakopanych głęboko lęków... nadal bardzo chciałam wierzyć w miłość.

Byłam nim oczarowana

Pierwsza randka była w kawiarni. Weszłam spóźniona, bo jak zwykle, nie mogłam znaleźć miejsca do parkowania. Marek już siedział, ubrany w ciemnoniebieską koszulę, z uśmiechem, który momentalnie podniósł mi tętno.

– Spokojnie, jeszcze nie zamówiłem. Czekałem na ciebie – powiedział i wskazał miejsce przy oknie.

Zamówił mi sojowe latte, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.

Mówiłaś, że nie pijesz mleka. Pamiętam.

Byłam nim oczarowana. Druga randka – spacer, a potem zabrał mnie do małej knajpki, gdzie zamówiliśmy jedną pizzę na pół.

Nie lubię marnować jedzenia – rzucił, a ja się uśmiechnęłam.

Lubiłam w nim to, że niczego nie udawał. Trzecia randka – kino i film, który oboje chciałam obejrzeć od miesięcy. Siedzieliśmy tak blisko, że czułam jego zapach. W ciemności jego dłoń dotknęła mojej. Nie przesunęłam jej. Czwarta randka – muzeum, które oboje mieliśmy zapisane na liście „kiedyś trzeba”. Było inaczej. Marek był cichszy, częściej zerkał na telefon. Uśmiechał się, ale jakoś... jakby nie do końca. Po wszystkim poszliśmy jeszcze na wino. Siedziałam naprzeciwko niego i miałam ochotę zapytać, czy ma jakieś kłopoty. Nie zapytałam. Zamiast tego wróciłam do domu i wysłałam Marcie zdjęcie biletu do muzeum.

– No i? – zapytała w wiadomości głosowej. – Jak było?

– Chyba dobrze.

– Tylko nie zakochuj się w obrazie, który sobie wymyśliłaś.

– On był taki cudowny...

Serce podpowiadało mi coś innego

Minęły dwa dni. Dwa dni bez wiadomości. Ani „dobranoc”, ani „jak minął dzień?”, ani głupiego mema z kotem, które wcześniej wysyłał mi codziennie. Na początku się nie przejęłam – w końcu każdy ma życie, pracę, może coś się wydarzyło. Im dłużej milczał, tym większy czułam niepokój. W środę wieczorem analizowałam nasze rozmowy na czacie. Próbowałam przypomnieć sobie, czy na randce nie powiedziałam czegoś nie tak. W końcu wysłał wiadomość.

„Hej, to był szalony tydzień, strasznie dużo na głowie. Jak tam u Ciebie?”.

Zamarłam. Zamiast poczuć ulgę – poczułam zawstydzenie. Czekałam jak nastolatka. A on… pisał, jakby nic się nie stało. I przecież nie napisał „przepraszam”.

– Może naprawdę ma dużo pracy – powiedziałam sobie. – Nie każdy siedzi w telefonie całe dnie.

Serce podpowiadało mi coś innego. Coś niepokojącego.

On po prostu nie traktuje cię poważnie – powiedziała Marta przez telefon. – Nie widzisz tego?

– Przestań, przecież napisał. Może nie chcę tego zepsuć, wiesz?

To nie ty jesteś problemem.

Wieczorem znów przewijałam naszą rozmowę. Tyle razy już ją znałam na pamięć.

Wzięłam głęboki oddech

Minął tydzień. Tylko jedna wiadomość od niego, w środę. Nie pisałam już wcale – postanowiłam, że się nie narzucam. Jak będzie chciał, to się odezwie. Telefon leżał cały czas przy mnie. Budziłam się w nocy i sprawdzałam, czy coś przyszło. Nic. W piątek nie wytrzymałam. Wysłałam:

„Hej, co powiesz na kawę w niedzielę?”.

Cisza. Godzina, dwie. Wieczór. Telefon wciąż milczał. Nie mogłam zasnąć, więc zaczęłam przeglądać media społecznościowe. Zwykle nie byłam z tych, co śledzą wszystko, ale tego wieczoru... nie potrafiłam inaczej. Zatrzymałam się na zdjęciu sprzed trzech dni. Widok z kawiarni. Cappuccino z bitą śmietaną w stylowej filiżance, obok czyjaś ręka. Z kobiecym zegarkiem. Zjechałam do komentarzy. Jeden wbił mnie w ziemię. Od jakiejś Martyny.

„Uwielbiam te twoje polecajki, dzięki za cudowne popołudnie”.

Wzięłam głęboki oddech i poszłam do łazienki. Stałam przed lustrem, trzymając się umywalki, jakby świat miał się zaraz zakołysać.

Czemu to mnie tak bardzo boli? – wyszeptałam.

Wieczorem przyszła wiadomość głosowa od Marka.

„Wybacz, jestem zakopany w pracy. Odezwę się niedługo”.

Słuchałam tego dwa razy. Może trzy. I wciąż nie mogłam się zdecydować, co bardziej mnie boli – jego nieobecność, czy to, że tak bardzo za nim tęsknię. Wieczorem zadzwoniłam do Marty.

– Widziałam komentarz pod jego zdjęciem. Od jakiejś kobiety

– I co?

– Nie wiem. Chyba... czuję się nic niewarta.

– Nie, to on nie zasługuje, żeby być kimś ważnym w twoim świecie.

Dla mnie był. I to właśnie było najgorsze.

Nie zalała mnie fala łez

To była sobota rano. Marta przysłała mi screena. Nic nie napisała, tylko jedno zdjęcie. Marek, obejmujący kobietę. Jej profil był zamknięty, ale ktoś ze wspólnych znajomych udostępnił ich wspólne zdjęcie z podpisem:

„W końcu razem”.

Zobaczyłam to i... nie zalała mnie fala łez. Nie zrobiło mi się duszno. Nie wrzasnęłam. Po prostu siedziałam w ciszy, z telefonem w dłoni, i czułam, jak coś we mnie pękło. Po raz pierwszy nie miałam pytań. Bo odpowiedź była przed moimi oczami. Zadzwoniłam do Marty.

– Widziałaś? Nie wiem, co powiedzieć – szepnęła.

– Nie musisz nic mówić – odparłam. – Wiesz co? Chyba pierwszy raz od miesięcy naprawdę chcę być sama.

Usiadłam na kanapie z herbatą. Nie analizowałam już wiadomości. Nie przewijałam mediów społecznościowych. Po prostu patrzyłam przez okno. I czułam coś dziwnego. Coś nowego. Ulgę. Nie dlatego, że Marek był z kimś innym. Tylko dlatego, że przestałam walczyć z rzeczywistością. Przestałam się łudzić. Przestałam sobie wmawiać, że może to wszystko było moją winą. Nie było. Złapałam za szkicownik. Pierwszy raz od tygodni narysowałam coś nie dla klienta, tylko dla siebie. Bez celu. Bez presji. Tylko po to, żeby poczuć, że znów oddycham.

Odzyskałam siebie

Nie wydarzyło się nic spektakularnego. Nie było dramatycznych deklaracji, wielkich przemian, ani nowych miłości. Były poranki – ciche, spokojne, moje. Były spacery bez celu, kawa pita bez pośpiechu i bez oczekiwania na czyjąś wiadomość. Były samotne wieczory, które przestały mnie przerażać. Zaczęłam znów chodzić na jogę. Na zajęciach czułam, jak moje ciało przypomina mi, że istnieje nie po to, by się komuś podobać, ale żeby było moje. Zaczęłam rysować więcej – nie dla klientów, tylko dla siebie. Zrobiłam ilustrację kobiety w lustrze. Miała zamknięte oczy i uśmiech, taki delikatny, ledwo widoczny. Podpisałam ją jednym słowem: „oddech”. Pewnego wieczoru usiadłam do laptopa i napisałam do Marka. Nie po to, by coś odzyskać. Nie po to, żeby go sprowokować.

„Nie zasłużyłam na to, co mi zrobiłeś. Ale sobie poradzę. I dziękuję – bo przez ciebie musiałam nauczyć się wracać do siebie. Wbrew sobie”.

Nie czekałam na odpowiedź. I nie przyszła. I to też było okej. Położyłam telefon ekranem do dołu. Wzięłam głęboki oddech. I przez pierwszy raz od dawna... nie sprawdzałam go co pięć minut.

– Nie jestem już tą, która czeka na wiadomość – powiedziałam do siebie, gasząc lampkę nocną. – Jestem tą, która potrafi wyłączyć telefon.

I wtedy poczułam: coś się we mnie domknęło.

Weronika, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama