„Myślałam, że teściowa mnie nie cierpi. Gdy zabrała mnie na grzyby, okazało się, że nie tylko o borowiki jej chodziło”
„Moja teściowa. Kobieta z żelaza, która zamiast perfum woli zapach lasu. Ma swoje zasady, swoje sposoby i swoje grzybowe ścieżki. Zawsze chodzi z nożem i koszykiem, a każdy prawdziwek drży na jej widok. Karol mówi, że ona taka jest, że trzeba ją po prostu zaakceptować”.

- Redakcja
Mówią, że mam miły uśmiech i dobre serce, ale moja teściowa jeszcze tego nie zauważyła. Wyszłam za Karola pół roku temu. Ślub był piękny – klasyczny, z DJ-em, który puszczał wszystkie przeboje lat 90., i ciocią Grażyną, która pod koniec tańczyła na stole. Dla mnie to był najpiękniejszy dzień życia. Ale następnego ranka, kiedy obudziłam się już jako „żona Karola”, uderzyło mnie coś, na co nikt mnie nie przygotował – poczucie, że teraz wszystko będzie sprawdzane. Każde moje słowo, mina, decyzja – egzamin.
Najbardziej odczuwałam to przy niej. Halina. Moja teściowa. Kobieta z żelaza, która zamiast perfum woli zapach lasu. Ma swoje zasady, swoje sposoby i swoje grzybowe ścieżki. Zawsze chodzi z nożem i koszykiem, a każdy prawdziwek drży na jej widok. Karol mówi, że ona taka jest, że trzeba ją po prostu zaakceptować. Ale jak zaakceptować kogoś, kto cię obserwuje jak trującego muchomora? Dziś miałam z nią jechać pierwszy raz sama na grzyby. Karol się wykręcił – niby praca, ale podejrzewam, że wolał uniknąć tej podróży. Zostawił mnie z nią. W lesie. Sam na sam. I ja, idiotka, zamiast odmówić, uznałam, że to moja szansa.
– Zrobię dobre wrażenie – mówiłam sobie, stojąc w przedpokoju i wkładając kalosze.
– Będę jak ona. Niezależna, konkretna, z leśnym instynktem.
W rzeczywistości nie znałam się na grzybach ani trochę. Umiałam odróżnić pieczarkę z marketu od opieńki w zalewie. I tyle. Ale byłam gotowa. Nawet ściągnęłam aplikację do rozpoznawania grzybów i przez pół nocy googlowałam „grzyby jadalne kontra trujące – porównanie”. A mimo to, kiedy wsiadłam do jej starego, skrzypiącego auta i usłyszałam:
– Zapięłaś pasy? – zrozumiałam, że ten dzień będzie próbą ognia.
Bo może nie powinnam była próbować zaimponować. Może powinnam była po prostu być sobą. Ale było już za późno. Silnik zaryczał, a ja pojechałam w głąb lasu – na spotkanie z Haliną i z własnym strachem.
Czułam się coraz mniejsza
Halina prowadziła jak czołgista. Nie mówiła nic od chwili, kiedy ruszyłyśmy spod bloku. Radio nie grało, a klimatyzacja wydawała z siebie dźwięk przypominający oddychanie jakiegoś zmęczonego psa. Siedziałam sztywno na fotelu pasażera, kurczowo trzymając się torby, w której miałam kanapkę, termos i mały atlas grzybów, który wzięłam z biblioteki. Na wszelki wypadek.
– Daleko jeszcze? – zapytałam, żeby przerwać ciszę, która ciążyła mi coraz bardziej.
Halina spojrzała na mnie z ukosa.
– Już niedaleko – odparła.
Nie wiedziałam, co mam z tym zrobić. Uśmiechnęłam się, ale ona już patrzyła na drogę. Po kilku minutach skręciłyśmy w boczną leśną ścieżkę, po której samochód podskakiwał jak piłka na sznurku. Halina zaparkowała przy jakimś rowie, zgasiła silnik i wysiadła bez słowa. Wysiadłam za nią, poprawiając kurtkę i czapkę, którą założyłam, żeby wyglądać odpowiednio. Szła przed siebie szybkim krokiem, nie czekając. Próbowałam nadążyć. Plecak podskakiwał mi na plecach, a liście szeleściły pod butami. Po chwili Halina zgięła się i wyciągnęła z mchu wielkiego prawdziwka. Patrzyłam z niedowierzaniem.
– Dopiero weszłyśmy… – mruknęłam.
Ona milczała i włożyła go delikatnie do koszyka. Pokręciłam się chwilę wokół siebie, udając, że wiem, czego szukam. W rzeczywistości nie miałam pojęcia. Wszystko wyglądało jak z podręcznika do biologii. Zgięłam się przy jakimś brązowym grzybie, wystawiłam telefon i zeskanowałam aplikacją. Wynik: niejadalny.
– O, chyba prawdziwek! Albo nie, to chyba trujący – powiedziałam głośno, bardziej do siebie niż do niej.
– Nie wszystko co ładne, jest jadalne – rzuciła sucho Halina, nie podnosząc nawet głowy.
Zacisnęłam zęby. Przez chwilę stałam z tym przeklętym grzybem w ręku, czując się jak dziecko, które przyniosło na ocenę źle pokolorowaną laurkę. Szła dalej. Jej koszyk z każdą minutą stawał się cięższy, a mój wyglądał jak pusta dekoracja po Wielkanocy. Ani jednego grzyba. Zaczęłam gorączkowo przeszukiwać krzaki i mech, jakby chodziło o życie. Z każdą minutą czułam się coraz mniejsza. Bezużyteczna. Śmieszna.
– Po co ja tu w ogóle przyjechałam? Ona i tak mnie nie zaakceptuje. Dla niej zawsze będę dziewczynką z miasta. Ale nie dam się. Znajdę coś. Muszę – myślałam, zaciskając pięści.
Gdzieś w oddali Halina znowu się pochyliła. Włożyła coś do koszyka i zniknęła za drzewami. Rozejrzałam się. Zostałam sama.
Zaczęłam totalnie panikować
Przez chwilę stałam nieruchomo. Słońce nieśmiało przeciskało się przez gałęzie drzew, ale światło było rozproszone, matowe. Las wydawał się łagodny i spokojny, jakby chciał mnie uśpić, dać fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Rozejrzałam się jeszcze raz. Haliny nigdzie nie było. Próbowałam przypomnieć sobie, w którą stronę poszła, ale wszystkie drzewa wyglądały tak samo. Poszłam w kierunku, który wydawał mi się najbardziej prawdopodobny.
Chciałam się wykazać. Nie zamierzałam wracać do niej z pustym koszykiem. Musiałam znaleźć coś sama. Skoro ona potrafiła, to ja też. Chodziłam od mchu do mchu, rozgarniałam liście, zaglądałam pod gałęzie. Widziałam grzyby, ale żadnego nie rozpoznawałam. Wszystkie wydawały się podejrzane. Naciskałam przyciski w aplikacji na telefonie, ale zasięg się rwie, internet nie łapie, a bateria zaczyna znikać szybciej, niż powinnam pozwolić. Zatrzymałam się. Próbowałam zadzwonić do Haliny. Brak sieci. Wysłałam SMS. Nie doszedł. I wtedy to poczułam – coś twardego w gardle, jakby miało mi się tam zagnieździć na zawsze. Strach.
– Dobra. Spokojnie. Oddychaj – powiedziałam na głos, żeby poczuć się mniej samotnie.
Szłam dalej, ale nie widziałam już śladów jej butów, ani mchu, który wcześniej był rozdeptany. Wszystko wyglądało na nienaruszone. W oddali usłyszałam ptaka, którego nie znałam. Potem wiatr przesunął się między drzewami. A potem… cisza. Taka, której nie znałam. Nie miejska, nie wieczorna, nie nocna. To była cisza zupełnie inna, jakby coś czekało, aż zrobię błąd. Zatrzymałam się przy pniu. Z pleców zsunął mi się plecak, usiadłam na powalonym drzewie i spojrzałam w telefon. Dwie kreski baterii. Zasięgu nadal brak. Nagle przypomniałam sobie opowieści, które słyszałam kiedyś w wiadomościach. O ludziach, którzy wyszli na grzyby i nigdy nie wrócili.
– Może to jej plan? Może mnie zostawiła? Może myśli, że jestem nieudacznikiem? A może ja naprawdę nim jestem… – myślałam gorączkowo.
Przypomniałam sobie jej milczenie w samochodzie, suche spojrzenia, krótkie zdania. Dla niej nie istniałam jako ktoś równy. Byłam dodatkiem do syna, który zrobił błąd, wybierając sobie taką dziewczynę jak ja. Tylko że teraz to nie był już tylko wstyd. To była panika. Byłam sama. W lesie. Bez pojęcia, gdzie jestem i jak wrócić.
Serce mi się zatrzymało
Nie wiem, ile minęło czasu. Siedziałam na tym starym pniu z łokciami opartymi o kolana, kurczowo trzymając telefon, jakby od niego zależało moje przetrwanie. Bateria migała ostatnim procentem. Obiecałam sobie, że nie będę płakać, ale łzy i tak pojawiły się same. Rozmazał mi obraz, zlepiły rzęsy, a potem po prostu kapały na kurtkę. Nie miałam już w sobie odwagi, żeby udawać przed samą sobą, że dam radę. Nie znałam kierunku, nie umiałam się odnaleźć, telefon był bezużyteczny, a las nagle wydawał się większy i bardziej obcy niż kiedykolwiek.
Zaczęłam się trząść. Nie wiedziałam, czy z zimna, czy ze strachu. Wszystko w mojej głowie krzyczało, że zrobiłam coś głupiego. Mogłam zostać przy niej. Mogłam iść krok w krok, nie wymądrzać się z aplikacją, nie bawić się w niezależność. Ale chciałam coś udowodnić. Komuś, kto nawet nie chciał ze mną rozmawiać. Usłyszałam szelest. Serce zatrzymało mi się na sekundę. Podniosłam się powoli, jakbym spodziewała się zobaczyć wilka albo dzika. Szelest był bliżej. Pojawił się głos.
– Karolina!
Stanęłam jak wryta.
– Karolina! Gdzie ty jesteś?
Głos był szorstki, głęboki, ale nie wściekły. Przebijała przez niego jakaś nerwowość, której wcześniej u Haliny nie słyszałam. Zaczęłam iść w stronę dźwięku. Nie biegłam. Bałam się, że znów się oddalę. W końcu zza drzew wyłoniła się jej sylwetka. Stała z koszykiem w jednej ręce i telefonem w drugiej. Patrzyła na mnie, nie mówiąc nic.
– Przepraszam – wyszeptałam. – Zgubiłam się…
Nie odpowiedziała od razu. Wzięła głęboki wdech i podeszła.
– Najważniejsze, że jesteś. Grzyby to tylko pretekst, żeby być razem – powiedziała w końcu, spokojnie, jakby to nie ona przed chwilą przedzierała się przez krzaki, wołając moje imię.
Pokręciłam głową.
– Myślałam, że mnie znienawidzisz – powiedziałam cicho, ledwo słyszalnie. – Że to dla ciebie tylko obowiązek. Ja wiem, że ja się nie znam, że…
– Ty za dużo myślisz. Idziemy – przerwała, i pierwszy raz zobaczyłam w jej oczach coś, czego wcześniej nie było. Nie pobłażliwość. Nie chłód. Coś bliższego zmęczeniu. Albo zrozumieniu.
Nie mówiłyśmy więcej. Szłyśmy obok siebie. Nie było triumfu, nie było kary. Była tylko droga powrotna.
Byłam zupełnie wyczerpana
W aucie było cicho, ale nie tak jak rano. Tym razem nie bolało. Halina jechała wolniej, jakby się nie spieszyła. Patrzyłam przez okno na mijane drzewa i próbowałam nie zasnąć. Byłam wyczerpana.
– Też kiedyś chciałam wszystkim udowodnić, że dam radę – powiedziała nagle. – Ale najwięcej nauczyłam się, jak przestałam się starać.
Spojrzałam na nią ostrożnie. Nie patrzyła na mnie. Skupiała się na drodze.
– To trudne. Całe życie chcę, żeby ktoś mnie w końcu pochwalił – odpowiedziałam, bardziej do siebie niż do niej.
– Dobrze, że mówisz to mnie. Nie jestem taka zła, jak myślisz – rzuciła krótko, ale ciepło.
Przez chwilę miałam wrażenie, że naprawdę jesteśmy w jednej drużynie.
Coś się zmieniło
Wróciłyśmy, kiedy słońce zaczęło się chować za dachami domów. Halina wniosła do kuchni swój pełny koszyk, a ja zostawiłam swój w aucie. Nie miałam tam nic oprócz paczki chusteczek i butelki wody. Chciałam pomóc jej w czyszczeniu grzybów, ale powiedziała, że mam iść do siebie, odpocząć, umyć ręce i usiąść. W łazience spojrzałam na siebie w lustrze. Miałam ziemię pod paznokciami, policzki czerwone od wiatru, a włosy w nieładzie. Wyglądałam jak ktoś, kto coś przeżył.
Może nie odnalazłam ani jednego grzyba, ale znalazłam coś, czego nie da się zważyć ani wsadzić do koszyka. Teściowa nie zaczęła mnie nagle nazywać „córeczką”. Nie przytuliła mnie na progu, nie zaproponowała wspólnego robienia przetworów. Ale tego dnia coś się zmieniło. Może tylko odrobinę, ale wystarczająco, żebym poczuła, że nie muszę już grać żadnej roli. Wieczorem Karol zadzwonił.
– I jak było? – zapytał z lekkim niepokojem.
– Dobrze – odpowiedziałam. – Nie zgubiłyśmy się. No… nie obie – zaśmiałam się lekko.
– Mama nie zrzędziła? – dopytywał.
– Wiesz co, chyba nawet nie. Może trochę na początku. Ale pod koniec to już… – zawahałam się – jakbyśmy znały się całe życie.
Położyłam się do łóżka i długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o tej chwili, kiedy mnie odnalazła. Nie powiedziała „a nie mówiłam”, nie zapytała „po co się oddaliłaś”. Po prostu przyszła. I to wystarczyło. To nie był zwykły spacer po lesie. To była lekcja. O tym, że czasem milczenie może znaczyć więcej niż słowa. Że nie muszę nikomu niczego udowadniać. Że akceptacja nie zawsze przychodzi z wielkimi gestami, ale czasem z jednym spojrzeniem i krótkim: „Idziemy”. I jeszcze o jednym. Że czasem warto się zgubić, żeby naprawdę się odnaleźć.
Karolina, 28 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Wredna teściowa latami krytykowała każdy mój obiad. Gdy w końcu przestałam ją zapraszać, mąż się na mnie obraził”
- „Gdy odkryłam, że mąż zdradza mnie z moją siostrą, rzuciłam się w ramiona innego. Ta zemsta miała gorzki smak”
- „Mąż utopił 200 tysięcy naszych oszczędności. Boję się, że przez niego nie będziemy mieć za co żyć”