Reklama

Nie należę do kobiet naiwnych. Życie mnie już niejednego nauczyło – i to w czasach, gdy nie było kamer, domofonów, alarmów ani internetów, gdzie można wszystko sprawdzić. Jednak są takie dni, kiedy człowiek robi coś automatycznie. I dopiero później zaczyna się zastanawiać, po co ja to właściwie to zrobił? Wtedy też tak było. Otworzyłam drzwi, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem. Nie pytałam, nie sprawdzałam. Po prostu otworzyłam, jakbym znała go od lat. A przecież wystarczyło jedno pytanie. Nie zrobiłam tego. Kiedy po wszystkim zajrzałam do komody, wszystko stało się jasne.

Reklama

Zdziwiło mnie to pytanie

– Już idę! – zawołałam.

Ktoś pukał do drzwi z cierpliwością człowieka, który wie, że i tak zostanie wpuszczony. Podniosłam się z fotela, po drodze zgarnęłam okulary i spojrzałam przez wizjer. Czarna czapka, czarny kombinezon, torba przewieszona przez ramię. Kominiarz był może trochę młodszy niż zwykle, ale przecież teraz młodzi wszystko robią. Kiedyś to był zawód z tradycją – czarny jak sadza i z wiecznie wesołą gębą. Teraz już nic nie wiadomo.

– Dzień dobry – powiedział, uśmiechając się szeroko. – Sprawdzamy przewody przed sezonem grzewczym. Obowiązkowo.

Skinęłam głową i uchyliłam drzwi.

Pan z administracji?

– Tak jest. Mamy zgłoszenia, że są przeciągi i cofka w kilku mieszkaniach. Musimy przejrzeć wentylację.

Wpuściłam go bez wahania. Zdjął buty, co już wydało mi się podejrzane – żaden z wcześniejszych nie miał takich manier.

– Tu będzie wentylacja – wskazałam mu kuchnię.

– Wszystko sprawdzę, proszę się nie martwić – odpowiedział, zakładając rękawiczki. – A jak się pani nazywa?

Zdziwiło mnie to pytanie, ale odpowiedziałam.

– Teresa. Teresa D.

– Ładne imię – powiedział cicho. – Moja babcia też miała na imię Teresa.

Uśmiechnęłam się. Lubię ludzi, którzy pamiętają o babciach. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że on... też o jednej babci właśnie myśli. Nie swojej.

Coś mi nie pasowało

Stałam w kuchni, oparta o blat i przyglądałam się, jak zagląda do kratki wentylacyjnej. Miał jakiś przyrząd, taką latarkę z długą końcówką, jak teleskop. Sprawiał wrażenie fachowca. Spokojny, metodyczny.

– Wie pani – odezwał się, nie odrywając wzroku od kratki – starsze budynki to mają to do siebie, że przewody bywają zatkane nawet papierem. Kiedyś znaleźliśmy tam reklamówkę. Ktoś zakleił, żeby „nie ciągnęło”...

– To mnie przeraża – westchnęłam.

– I bardzo dobrze, bardzo... A piec? Kiedy ostatnia kontrola?

– W maju chyba? – spojrzałam w sufit, jakby tam miał być kalendarz. – Albo w kwietniu. Przychodził taki, no... starszy pan. Pan Henryk.

– Już nie pracuje – odparł szybko. – Przeszedł na emeryturę. Teraz ja w rejonie jestem.

– A, to gratuluję. Taka odpowiedzialność. A młody pan przecież, nie?

Uśmiechnął się znowu I wtedy po raz pierwszy coś mnie ukłuło. Coś takiego, czego nie potrafi się nazwać, ale serce już czuje, że coś nie gra.

Muszę jeszcze zerknąć do łazienki – powiedział. – Proszę pokazać drogę.

Poprowadziłam go korytarzem, wskazując drzwi.

– Tylko niech pan nie przestraszy się bałaganu. Byłam dziś u fryzjera i nic nie zdążyłam ogarnąć.

– Nie szkodzi. Proszę się nie tłumaczyć. Czuję się tu... jak w domu.

Spojrzałam na niego. Na ułamek sekundy nasze oczy się spotkały.

Przeszedł mnie dreszcz

Zniknął w łazience, a ja zostałam na korytarzu. Coś mnie tknęło. Zwykle w takich sytuacjach siadam z powrotem w fotelu i czekam, aż fachowiec skończy. Ale tym razem nie usiadłam. Zamiast tego przeszłam do kuchni i wyjęłam z szafki ścierkę. Tak dla pozoru. Żeby mieć zajęcie. Żeby nie myśleć o tym dziwnym uśmiechu.

Wszystko w porządku? – zapytałam po chwili, podchodząc bliżej drzwi łazienki.

– Tak, tak, już kończę! – usłyszałam z wnętrza.

Odpowiedział, a potem zrobiło się podejrzanie cicho.

– Jakby co, mam dokumenty od poprzednich kontroli! – krzyknęłam, podnosząc głos.

– Nie trzeba, pani Tereso! Znamy te mieszkania jak własną kieszeń.

Przeszedł mnie dreszcz. Nagle doszło do mnie, że chcę, żeby już wyszedł. Że jednak nie powinnam była nikogo wpuszczać. Nawet kominiarza. Nawet z czapką. Po chwili wyszedł z łazienki, ścierając dłonie rękawiczką.

– Gotowe. Przewody czyste, nic się nie cofa. Można spać spokojnie.

– To dobrze – powiedziałam cicho. – A protokół?

– O, nie trzeba, teraz wszystko idzie elektronicznie. Do administracji. My już nie zostawiamy papierów. Ale jakby coś... to znajdzie mnie pani. Wszyscy mnie tu znają.

Podał mi rękę. Uścisnęłam ją ostrożnie.

– Do widzenia. I dziękuję za herbatę. Smak dzieciństwa...

– Ale ja... nie dałam panu herbaty.

Zawahał się, po czym uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– No tak. Mówiłem o zapachu. Pachnie tu... bezpiecznie.

I wyszedł.

Nogi się pode mną ugięły

Zamknęłam drzwi, przekręciłam zamek i oparłam się o nie plecami. Dopiero wtedy poczułam, jak mocno bije mi serce. Stałam tak chwilę, nasłuchując, czy nie wróci, nie zapuka, nie powie, że coś zapomniał. Na klatce schodowej było cicho. Podeszłam do okna i wychyliłam się przez firankę. Zobaczyłam go – szedł powoli przez podwórko, jakby się nie spieszył. Nie rozglądał się. Nie wyglądał jak ktoś, kto zrobił coś złego. A jednak... Z niepokojem przeszłam do sypialni. Otworzyłam szufladę w komodzie. Koperta była na miejscu. Uff... Już miałam ją zamknąć, ale coś mnie tknęło. Rozchyliłam papier i zajrzałam do środka. Pusta. Poczułam, jak nogi uginają się pode mną.

– Nie... nie... to niemożliwe... – szeptałam. – Przecież... rano miałam tu pieniądze. Pamiętam. Pięć tysięcy. Dla wnuczki, na studia. Na czarną godzinę...

Zerwałam się, otworzyłam kolejną szufladę. Szkatułka. Biżuteria po mamie. Otworzyłam wieczko drżącymi dłońmi. Pusta.

Boże święty... – złapałam się za usta.

Telefon. Gdzie telefon? Rzuciłam się do salonu, chwyciłam aparat i zaczęłam wybierać numer.

– Halo? Policja? Tu Teresa D. z ulicy Kruczej... Wpuściłam do domu jakiegoś mężczyznę. Myślałam, że to kominiarz...

Zatrzymałam się, słysząc swoje słowa. Jak mogłam zrobić coś tak głupiego? To już nie były czasy, kiedy ufało się ludziom za samą czapkę i torbę. A ja właśnie za to zapłaciłam.

Łzy napłynęły mi do oczu

Policja przyjechała po trzydziestu minutach. Dwóch funkcjonariuszy, młodzi, w granatowych mundurach.

– Pani Tereso, proszę nam jeszcze raz powiedzieć, jak ten mężczyzna wyglądał – poprosił wyższy z nich, siadając przy stole.

– Wysoki. Ciemne włosy. Czapka... taka kominiarska. I kombinezon czarny, roboczy. Miał torbę. Zachowywał się grzecznie. Mówił, że jest z administracji...

– Poprosił o dokumenty?

– Nie, mówił, że teraz wszystko robią elektronicznie... I że Henryk przeszedł na emeryturę. To ten, co zawsze do mnie przychodził.

Młodszy policjant spojrzał na starszego znacząco.

– Pani Tereso, mamy zgłoszenia z okolicy. Ten sam schemat. Mężczyzna podszywa się pod kominiarza albo pracownika administracji. Ofiary to zazwyczaj starsze osoby. Sprawca wykorzystuje chwilę nieuwagi...

– Ale ja nie odwracałam się! – zaprotestowałam. – Stałam niedaleko! Przecież go słyszałam, jak grzebał w łazience...

– To bardzo sprytni ludzie – powiedział spokojnie ten drugi. – Potrafią wyjąć rzeczy w kilkanaście sekund. A pani, chcąc nie chcąc, zaufała mu.

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Zakryłam twarz dłońmi.

– Tyle lat człowiek sobie coś odkłada, chowa... A potem w jednej chwili...

– Pomożemy, jak tylko się da – zapewnił mnie ten z notesem. – Spiszemy protokół. A tymczasem, proszę zamykać drzwi. I nikogo nie wpuszczać bez legitymacji. Nawet kominiarza.

Zamrugałam, próbując opanować drżenie brody.

– Niech mi pan wierzy... już nikogo nie wpuszczę.

Byłam załamana

Minęły trzy tygodnie. Policja zadzwoniła raz – żeby powiedzieć, że sprawcy nadal nie ujęto. Podziękowałam, choć właściwie nie wiem za co. Może za to, że jeszcze pamiętali, żeby oddzwonić.

– Mamo, nie obwiniaj się – mówiła mi córka, gdy przyjechała w niedzielę z wnuczką. – Każdy mógł się pomylić.

– Nie, nie każdy – odpowiedziałam cicho, mieszając herbatę. – Nie pomyliłam przez osiemdziesiąt jeden lat. A teraz dałam się nabrać jak mała dziewczynka.

– Bo człowiek chce wierzyć w dobre intencje – powiedziała łagodnie. – Zwłaszcza gdy ktoś jest miły, uśmiechnięty...

– A ja się kiedyś śmiałam z tych wszystkich babć w telewizji, co dają pieniądze „wnuczkowi z policji”. I co? Sama nie jestem lepsza.

Milczałyśmy chwilę. Wnuczka rysowała coś kredkami na dywanie. Narysowała dom z kominem.

– Babciu, a to prawda, że jak się złapie za guzik, gdy zobaczy się kominiarza, to ma się szczęście?

Zerknęłam na nią, potem na rysunek. Komin wysoki, z chmurką dymu. A obok uśmiechnięty kominiarz.

– Nie wiem, kochanie. Ale teraz... będę się raczej trzymać z dala od kominiarzy.

– Nawet jakby przynieśli szczęście?

– Nawet wtedy – powiedziałam stanowczo, choć serce gdzieś w środku ścisnęło się na myśl o tym, co już nie wróci.

Nie pieniądze. Nie złote łańcuszki. Tylko zaufanie do drugiego człowieka. Coś, co miałam przez całe życie i co straciłam przez jeden zbyt szeroki uśmiech.

Teresa, 81 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama