Reklama

Zawsze bałam się samotności i chyba trochę ją sobie wykrakałam. Kiedy miałam pięćdziesiąt dwa lata mój mąż zginął w wypadku samochodowym i zostałam sama na wsi. Dzieci dawno już wyjechały, bo nie miały tu żadnych perspektyw. Syn znalazł pracę za granicą, a córka została nauczycielką w liceum plastycznym w mieście. Namawiali mnie, żebym także się tam wyprowadziła, ale za bardzo zżyłam się z domem. Budowaliśmy go z Wieśkiem od podstaw, bardziej z marzeń niż środków finansowych. Tu większość transakcji odbywa się na zasadzie barteru – wymiany uprzejmości. Fryzjerka strzyże za jajka, piekarz wydaje chleb na „kreskę”, mleko można dostać w zamian za jabłecznik. Dom budowaliśmy podobnie. Pomagaliśmy w czym się dało w zamian za materiały budowlane.

Reklama

Wiesiek był lokalną złotą rączką – potrafił wszystko naprawić, zbudować i ulepszyć. Hydraulika, budowlanka czy drobne naprawy nie stanowiły dla niego problemu, więc miał czym się odwdzięczyć za materiały, a większość pracy przy budowie domu wykonał sam. Ja mam za to artystyczne ciągoty. Śmiałam się zawsze, że Bóg w przydziale talentów chyba trochę zaszalał, bo dał mi same niepraktyczne umiejętności. Wypiekałam anioły z masy solnej, malowałam, robiłam na drutach i tkałam. O dziwo, moje anioły, obrazy i makatki także się sprzedawały. Tak powstała nasza wymarzona willa na końcu świata.

Drewniany dom z okiennicami i ogrodem. Nie był idealny – latem gorący, zimą chłodny. Całymi latami pracowaliśmy nad jego uszczelnieniem i udoskonaleniem. Ja sadziłam pelargonie, Wiesiek ziemniaki. On praktyczny do bólu, odpowiedzialny i zapobiegliwy. Ja wiecznie bujająca w obłokach, trochę oderwana od rzeczywistości. Zawsze mi powtarzał, że bez niego bym zginęła. Jednak to on zginął i zostawił mnie samą. Przeżyłam szok. Nie mogłam uwierzyć, gdy w progu domu stanęli policjanci z informacją o tragicznym wypadku. Pojechał do miasta coś kupić i nigdy nie wrócił.

Nie chciało mi się wierzyć, że coś z tego będzie

Dzieci były już wtedy dorosłe i z nami nie mieszkały. Bardzo się bałam, że nie poradzę sobie z codziennością. Trzeba było ogarnąć dom i podwórko. Zimą odśnieżyć, latem naprawić zniszczenia po zimie. Pielić ogródek, palić w piecu, zająć się zwierzętami, no i jakoś się utrzymać. Wiedziałam, że moje anioły i obrazki nie wystarczą na opał zimą. Czułam się strasznie. Niby dorosła, a niedojrzała. Niby uzdolniona, a zupełnie niezdolna do utrzymania siebie. Ręce mi opadały z bezradności. Obawiałam się, że to, co wyrosło w ogródku i sadzie, nie wystarczy mi na cały rok. Dwie kozy i kilka kur (mleko i jaja) kręcących się po działce były moim jedynym źródłem protein. Gdyby nie moja córka Klaudia, chyba umarłabym w samotności w tym grajdołku.

W czerwcu pojawiła się u mnie bez zapowiedzi, jak zwykle pełna wigoru i pozytywnej energii. Bardzo cieszyłam się z jej wizyty, bo potrzebowałam kogoś, kto doda mi motywacji.

Zobacz także

– Nie wiem, co mam robić, córciu – użalałam się nad losem.

– A ja mam pewien pomysł. Tylko się nie zapieraj na zapas! Zrobimy tu wakacyjny obóz artystyczny. Rodzice moich uczniów będą zachwyceni. Przynajmniej odlepią się na chwilę od komórek, bo tu nie masz zasięgu – zaśmiała się.

– Chyba zwariowałaś. Jaki obóz? Przecież tu nie ma miejsc noclegowych – odparłam, jak zawsze sceptycznie nastawiona do wszystkich nowości.

– Rozbijemy namioty w sadzie. Zobaczysz, będzie świetnie. No i trochę na tym zarobisz.

Nie dała mi dojść do głosu. Dobrze mnie zna, wiedziała, że jeśli sama się tym nie zajmie, ja nigdy bym się na to nie zdecydowała. Miała wakacje, więc uparła się, żeby coś w tym czasie zrobić. Pokręciłam głową. Nie chciało mi się wierzyć, że coś z tego będzie.

Przyjechała pełna zapału i energii. Dogadała się z sąsiadką na gotowanie obiadów, z piekarzem na poranną dostawę pieczywa, z dyrektorem szkoły na wystawę w sali gimnastycznej. Chciała, żeby rodzice na koniec obozu mieli możliwość kupienia tych dzieł sztuki na pamiątkę. Na chłodniejsze wieczory zaplanowała ogniska i smażone ziemniaki posypane szczypiorkiem z maślanką. Patrzyłam na jej energię i widziałam Wieśka. Była utalentowana i praktyczna. Miała po nas wszystko, co najlepsze. Działała jak maszyna.

Zanim się zorientowałam, zjechała do nas grupa młodzieży z plecakami. Od razu było widać w nich zamiłowanie do sztuki: jeden miał dredy, inny tatuaż, dziewczyny kolorowe pasemka we włosach. Ich ubrania były bardzo oryginalne. Spodobali mi się. Lubię taką młodzież, bo sama taka byłam w ich wieku. Rozbili namioty i zaczęli panoszyć się na podwórku.

– Dzisiaj, moi drodzy, przygotujemy przyrządy do pracy na cały tydzień – ogłosiła Klaudia. – Proszę brać z tej sterty drewna odpowiednie kawałki, będziemy je zbijać w sztalugi, a później robić ramy i przymocowywać płótno malarskie. Mamo, chodź, pokażesz im jak to się robi.

Zachęcona jej zapałem, przełamałam onieśmielenie i zaczęłam tłumaczyć, co należy zrobić. Całe życie sama zbijałam sobie ramy. Zauważyłam z boku dziewczynę nieporadnie zabierającą się do rzeczy, więc podeszłam jej pomóc. Wokół nas zebrała się grupka obserwatorów, którzy pytali o rady podczas budowy sztalug. Podziwiałam ich zaangażowanie w pracę. Wszyscy z zapałem stukali młotkami.

Przywieźli farby i pędzle, więc choć z tym nie było kłopotu. Cały dzień minął na przygotowaniach. Klaudia stworzyła plan – następnego dnia mieliśmy uczyć się szkicu, później w planie była akwarela, farby akrylowe, a w międzyczasie słuchanie muzyki poważnej i oczywiście mój ulubiony punkt – lepienie aniołów z masy solnej. Córka dbała o artystyczną atmosferę.

Zajęcia z lepienia aniołów okazały się hitem

W trakcie pracy czytała im wiersze lub puszczała poezję śpiewaną. Kazała im wszędzie szukać inspiracji, a oni z zainteresowaniem słuchali jej porad i ćwiczyli technikę rysunku. Poznawałam dzieciaki, dostrzegałam w nich potencjał do różnych dziedzin sztuki. Niektórzy byli naprawdę utalentowani. Opowiadałam im o Wyspiańskim, Witkacym, Kossaku, Beksińskim oraz kierunkach w malarstwie. Ku mojemu zdumieniu słuchali mnie z przejęciem. Wiesiek zawsze udawał, że słucha, ale wiedziałam, że tak naprawdę nigdy te moje historie go nie interesowały. Teraz w końcu trafiłam na zaciekawionych odbiorców. Byłam w swoim żywiole. Spędzaliśmy cały czas razem. Jedliśmy na dworze, uczniowie ustalili dyżury przy zmywaniu naczyń, siedzieliśmy do późna przy ognisku i dyskutowaliśmy. Miałam wrażenie, że ubyło mi lat i problemów.

– Dziś impresjonizm – oznajmiłam trzeciego dnia ich pobytu. Pokazałam im album z obrazami najsłynniejszych twórców gatunku. – To Monet. Popatrzcie na te detale rozmyte niczym urojenia. Na tym polega technika malowania wrażeń, a nie rzeczywistości. Impresja to wasze postrzeganie, a nie prawda. Malujcie sercem!

Młodzież słuchała jak zahipnotyzowana. Kazałam im wyjść z naszego obozowiska i rozejrzeć się wokół w poszukiwaniu natchnienia. Jedni poszli ze sztalugami do sadu, inni na pole, jeszcze inni na wiejską drogę. Sąsiedzi zaczęli się interesować, co się dzieje w moim gospodarstwie. Oczywiście wieści rozchodziły się bardzo szybko pocztą pantoflową. Tutejszym nie potrzeba było Internetu ani wiadomości, żeby natychmiast się dowiedzieć, co się dzieje.

Przez chwilę trochę się bałam, że nie spodoba im się, że zrobiłam taki spęd bez pytania kogokolwiek o zgodę, ale niepotrzebnie. We wsi od lat nie wydarzyło się nic równie ekscytującego. Mieszkańcy podchodzili do przyjezdnych z zainteresowaniem, podpytywali o obrazy, niektórzy nawet pozowali. Nie musiałam długo czekać na reakcję sołtysa. Przybył wieczorem, gdy rozpalałyśmy ognisko.

– Moje panie, to bardzo piękna inicjatywa. Podoba mi się taka promocja naszej wsi.

– Promocja wsi?- zaśmiałam się z tego dorabiania teorii do stanu faktycznego. Grunt, że nie miał pretensji. Mało tego, zaproponował, że może poprosić sołtysów okolicznych wsi o rozreklamowanie wystawy na koniec pobytu. Świetnie! Nie miałam nic przeciwko temu, żeby zrobiło się trochę szumu wokół wystawy. Tym bardziej że obrazy kursantów były naprawdę warte zainteresowania. Impresjonizm wyraźnie przypadł im do gustu, bo każde dzieło było wyjątkowe.

Dzień lepienia aniołów, na który tak czekałam, okazał się prawdziwym hitem. Wszyscy obozowicze pomagali robić masę solną, doskonale się przy tym bawiąc. Powstały nie tylko anioły. Niektórzy robili płaskorzeźby twarzy, akty, drzewa lub broszki. To było coś niezwykłego patrzeć na pomysłowość młodzieży. Dzieła wypiekaliśmy w piekarniku, a później malowaliśmy. Obserwowałam ich zapał i zachwyt procesem tworzenia czegoś z niczego. Zapomniałam już, jak bardzo kochałam sztukę. Dorosłe życie, problemy finansowe i pragmatyzm Wieśka sprawiły, że przestałam się nią cieszyć. Uważałam, że to skaranie boskie, że trafiły mi się tak niepraktyczne zdolności, zamiast drygu do gotowania, pieczenia czy szycia. Teraz na nowo odkrywałam w sobie entuzjazm. Wiedziałam na pewno, że zrobię co w mojej mocy, by jakoś wyżyć ze sztuki i nie wypuścić jej już ze swojego domu. Chciałam jesień życia spędzić na własnych warunkach i w swoim stylu. Klaudia i jej uczniowie mi to uzmysłowili. Ostatniego dnia czułam już do nich taką sympatię, że nie mogłam uwierzyć, że po prostu wyjadą i zostanie po nich pustka…

Pojawił się u mnie sam wójt z ciekawą propozycją

Zawieźliśmy wszystkie dzieła do sali gimnastycznej i ułożyliśmy je przy ścianach, drabinkach, na stołach i parapetach. Chcieliśmy stworzyć wrażenie prawdziwej galerii sztuki. Do sali zaczęli się schodzić goście. Rodziny moich młodych artystów, koło gospodyń wiejskich, mieszkańcy okolicznych wiosek i oczywiście najbliżsi sąsiedzi. Ludzie kupowali obrazy, anioły i nawet niewielkie szkice. Wszystkie dzieła rozeszły się na pniu. Zainteresowanie było ogromne.

Byłam dumna, że w tak maleńkiej miejscowości sztuka poruszyła serca tych, którzy nigdy się nią nie interesowali. Chciałam podzielić pieniądze między wszystkich artystów, ale stanowczo odmówili. Powiedzieli, że przydadzą mi się do organizowania kolejnych wydarzeń artystycznych.

Mało tego, w trakcie rzewnego pożegnania otrzymałam od nich także prezent – piękną chustę. Zawiązałam ją na szyi i spojrzałam w lustro. W końcu wyglądałam jak prawdziwa artystka. Byłam wdzięczna i szczęśliwa, że udało mi się zarobić nie tylko na obozie, ale jeszcze na wystawie. Nie spodziewałam się, że to możliwe. Podziękowałam Klaudii z całego serca, że jest tak konsekwentna i potrafi zmusić swoją upartą matkę do działania. Gdyby nie ona, to wszystko by się nie zdarzyło.

Kolejnych kilka dni po ich wyjeździe snułam się po gospodarstwie. Miałam wrażenie, że nawet zwierzętom trochę przykro, że nie ma już tego rozgardiaszu. Pustka w moim domu nie trwała jednak długo. Wkrótce odwiedziła mnie jedna z pań z koła gospodyń wiejskich. Przyszła zapytać, czy nie poprowadziłabym u nich szkolenia z lepienia aniołów. Zgodziłam się z radością. Niedługo później dostałam list z podziękowaniem od rodzica jednej z uczennic. Napisał, że córka z koleżankami chcą przyjechać znowu za rok i prosił mnie, żebym pomyślała o zorganizowaniu podobnego weekendowego spotkania także dla dorosłych. A pod koniec miesiąca pojawił się u mnie sam wójt z propozycją poprowadzenia rocznego kursu malarstwa w Gminnym Centrum Kultury.

– Zgodzi się pani, pani Halinko? Wszyscy opowiadają o tym obozie. Ludzie chcą czegoś takiego, więc i fundusze się znajdą. A może na Wielkanoc i Boże Narodzenie zrobi pani jeszcze warsztaty stroikowe?

Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Jakby rozwiązał się jakiś worek z możliwościami. Od tamtej pory zupełnie przestałam narzekać na brak pracy i pieniędzy. Zorganizowałam warsztaty plecenia wianków bożonarodzeniowych, malowania pisanek, robienia na drutach i haftowania. Nigdy w życiu nie przypuszczałabym, że będzie na to aż takie zapotrzebowanie.

Reklama

Żałowałam trochę, że dopiero na starość odkryłam te wszystkie możliwości. Długo to trwało, ale w końcu zaczęłam zarabiać na swojej pasji i talencie. I kiedy modlę się wieczorami, to zawsze powtarzam aniołowi stróżowi, żeby przekazał mojemu praktycznemu mężowi, że w końcu mi się udało! Liczę na to, że Wiesiek patrzy na mnie z góry i jest dumny. A może to właśnie on zesłał na mnie tę klęskę urodzaju, wiedząc, że Stwórca nie na darmo obdarzył mnie pozornie niepraktycznymi talentami.

Reklama
Reklama
Reklama