Reklama

Codzienność – niby nic wielkiego, a jednak to z niej składa się życie. Poranna kawa zawsze o 7:15. Dwie łyżeczki cukru, kapka mleka. Piotr – mój mąż od dziewięciu lat – wychodził do pracy o 7:30, z laptopem i teczką w jednej ręce. Całował mnie w czoło, rzucał „do zobaczenia” i znikał za drzwiami. I tak przez lata. Spokojne, trochę monotonne, ale stabilne życie.

Reklama

Żyłam w rutynie

Zawsze byłam tą bardziej emocjonalną z nas dwojga. Artystką – jak żartował Piotr – z głową w chmurach i rękami ubrudzonymi farbą albo gliną. Pracowałam w domu, dorabiając na zleceniach z grafiki, ale marzyłam o czymś więcej. Pracownia ceramiki – miejsce, gdzie mogłabym tworzyć, oddychać, być sobą. Zawsze brakowało mi odwagi. I może dlatego tak długo znosiłam, że nasze małżeństwo było już tylko układem.

Piotr wrócił z Singapuru inny. Mniej mówił, więcej patrzył w telefon. Wieczorami siadał na kanapie i gapił się w przestrzeń, jakby czekał na coś, co miało się wydarzyć. Czułam, że się oddala, ale nie pytałam.

Zaczęłam coraz częściej chodzić do pracowni koleżanki. Tam czułam się spokojna. Któregoś wieczoru, przy kieliszku wina, opowiedziałam o wszystkim Ance.

– Ile razy dziennie sprawdza telefon? – spytała.

– Za dużo.

– A kiedy ostatnio cię przytulił?

Zamilkłam. Spojrzałam na nią bez słowa.

– Wiesz, że coś się dzieje, prawda?

– Czuję to – przyznałam. – Ale przecież może to stres.

– Albo ktoś inny.

Miałam podejrzenia

Kolejnego ranka usiadłam naprzeciwko niego w kuchni. Milczeliśmy dłuższą chwilę. W końcu spojrzał na mnie jak ktoś, kto ma coś ważnego do powiedzenia, ale boi się wypowiedzieć te słowa na głos.

– Muszę ci coś powiedzieć – zaczął, patrząc na swoje dłonie splecione na stole.

Poczułam, jak wszystko we mnie napina się w jednym ułamku sekundy. Już wiedziałam.

– Zakochałem się – powiedział cicho.

Nic nie odpowiedziałam. Patrzyłam tylko na niego, czekając, aż powie więcej.

– Poznałem ją w Singapurze. Nazywa się Li Na.

Wciąż milczałam. W głowie kręciło mi się od słów, które wypowiadał. Nie dlatego, że mnie zaskoczył. Raczej dlatego, że to, co przeczuwałam, właśnie stawało się prawdą.

– Nie chcę cię dłużej oszukiwać. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułem – mówił dalej, jakby chciał się oczyścić z całego ciężaru.

– Więc to tyle? – zapytałam cicho, starając się, żeby mój głos nie drżał.

Spojrzał na mnie z bólem, jakby sam był ofiarą tej sytuacji.

– To coś prawdziwego. Coś, czego nie mogę zignorować.

W środku byłam pusta

Nawet nie potrafiłam płakać, tylko siedziałam, słuchałam i czułam, jak coś we mnie umiera. Nie chodziło o to, że mnie zostawił, ale że zrobił to tak chłodno, bez szacunku. Jakbyśmy byli tylko dwojgiem ludzi, którzy się rozchodzą, bo jedno z nich spotkało kogoś ciekawszego. Wyszedł z kuchni, zostawiając niedopitą herbatę i mnie z tym wszystkim.

Li Na przyjechała do Polski dwa tygodnie później. Piotr rzucił się w ten nowy związek z taką determinacją, jakiej nie widziałam w nim od lat. Wynajął mieszkanie w centrum, urządzał je sam, z myślą o niej.

Przez kilka dni mieszkaliśmy jeszcze razem, ale właściwie się mijaliśmy. Wychodził rano, wracał późno. Ja coraz więcej czasu spędzałam poza domem. W końcu spakowałam się i wyprowadziłam do wynajętej kawalerki z widokiem na dachy kamienic. Zabrałam tylko rzeczy osobiste, kilka książek i swoje ceramiczne narzędzia.

Pieniądze, które mieliśmy przeznaczyć na wakacje w Grecji, zainwestowałam w wynajęcie niewielkiego lokalu w bocznej uliczce. Tam miała powstać moja pracownia.

Ułożył sobie życie

Anka pomagała mi w przeprowadzce. Wniosła pudło z gliną i rzuciła na podłogę z westchnieniem.

– Czyli on rzuca cię dla kobiety, która nie zna polskiego, a ty rzucasz się w glinę?

Uśmiechnęłam się gorzko, siadając na skrzynce z narzędziami.

– Lepiej lepić z gliny niż lepić złudzenia.

Spojrzała na mnie uważnie. W jej oczach nie było już współczucia, tylko uznanie.

– Wiesz co? Ty to jakoś dziwnie ogarniasz. Spodziewałam się załamania, płaczu, długich wiadomości o północy.

– Może to jeszcze przede mną – wzruszyłam ramionami. – A może po prostu nie mam już siły na dramaty.

W nowym miejscu pachniało farbą i kurzem, ale czułam, że oddycham głębiej, jakby coś się odblokowało. Miałam pustą przestrzeń, dłonie gotowe do pracy i cichą wiarę, że to dopiero początek.

Minęły trzy miesiące. Wystarczyło, żeby historia, która miała być największą miłością jego życia, zaczęła się rozpadać. Li Na nie potrafiła odnaleźć się w Polsce. Nie pasował jej klimat, jedzenie, język, tempo. Tęskniła za domem, za swoimi ludźmi, za hałasem Singapuru. I kiedy Piotr jeszcze próbował udawać, że wszystko jest w porządku, ona już miała gotowy bilet powrotny.

Karma wróciła

Piotr został sam w mieszkaniu, które urządził dla kogoś innego. Zaczął pisać do mnie kilka dni później. „Nie wiem, co się stało. Myślałem, że to wystarczy”. Patrzyłam na wiadomość i nie czułam nic. Może lekki ścisk w żołądku, może odrobinę satysfakcji, ale żadnego współczucia. „Nie umiem spać. Wciąż myślę o nas”.

Zamknęłam wiadomość i wróciłam do pracy. Miałam do wypalenia dziesięć kubków na zamówienie. Dłońmi lepiłam formy, a w głowie układałam sobie przyszłość bez niego.

„Tęsknię. Nie potrafię już tak po prostu żyć”. Nie odpowiedziałam. Pierwszy raz od lat miałam poczucie, że to ja mam kontrolę, że to ja decyduję. I że milczenie może być potężniejsze niż tysiąc słów.

Pewnego popołudnia, kiedy wygładzałam rant filiżanki, usłyszałam dzwonek przy drzwiach. Nie spodziewałam się nikogo. Kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam Piotra. Stał w progu, zziębnięty, jakby przeszedł pół miasta piechotą. Oczy miał podkrążone, włosy w nieładzie. Zgubił gdzieś ten swój menedżerski porządek.

– Mogę… wejść?

Kiwnęłam głową i wskazałam mu krzesło obok regału z naczyniami.

Chciał wrócić

Usiadł, przez chwilę patrzył na moją pracę. Potem odezwał się tak cicho, że ledwo go słyszałam.

– Popełniłem błąd. Nie wiem, co we mnie wstąpiło.

Spojrzałam na niego spokojnie. Nie było we mnie już ani gniewu, ani tęsknoty, tylko pewność.

– To nie był błąd, to była decyzja. Wybór. A wybory mają konsekwencje.

Zamilkł. Wiedziałam, że nie przyszedł tu po przebaczenie. Przyszedł, bo nie miał już dokąd pójść.

– Chciałem tylko… zobaczyć cię – wyszeptał.

– Już mnie widzisz – odpowiedziałam i wróciłam do swojej filiżanki.

Siedział jeszcze chwilę, ale w końcu wstał i wyszedł bez słowa. A ja poczułam, że zamknęłam kolejny rozdział. I że zrobiłam to na swoich zasadach.

Próbował wrócić do starego życia, ale ono już nie istniało. Mieszkanie, które urządzał dla Li Na, stało się puste i obce. Po pracy wracał tam jak do hotelu – bez domowego ciepła, bez rozmów, bez śmiechu.

Wysyłał mi jeszcze kilka wiadomości, ale coraz rzadsze, coraz bardziej bezradne. W końcu przestał. I dobrze. Nie miałam już przestrzeni na przeszłość.

Skupiłam się na sobie

W pracowni coraz częściej pojawiali się ludzie – znajomi, klienci, sąsiedzi z ulicy. Zaczęłam przyjmować zamówienia. Filiżanki, talerze, miski – każdy przedmiot miał w sobie cząstkę mojego spokoju. Pracowałam w rytmie muzyki, przy otwartym oknie, z kawą w ręce i uśmiechem, który nie był już wymuszony.

Pewnego wieczoru usiadłam z Anką w mojej pracowni. Piłyśmy wino z krzywych kubków, które nie wyszły.

– Przyszedł – powiedziałam, patrząc na nią znad kieliszka. – Patrzył na mnie, jakbym była ostatnią deską ratunku.

– I co zrobiłaś?

– Zamknęłam drzwi. A potem ulepiłam najpiękniejszą filiżankę w życiu.

Anka uśmiechnęła się szeroko.

– Wiedziałam, że jesteś z tych, co lepią swoje życie od nowa.

Nie odpowiedziałam. W tej jednej chwili czułam tylko wdzięczność za to, że się nie rozpadłam i że znalazłam coś, co było tylko moje.

Reklama

Iwona, 39 lat

Reklama
Reklama
Reklama