Reklama

Jest piątek, za oknem wisi księżyc. Taki jak kiedyś. Mój mąż ma nocny dyżur w szpitalu, ja zaś cały wieczór na rozmyślanie… Przed chwilą robiłam porządki w szafie na strychu. Z górnej półki wypadła moja „ważna sukienka”, zawinięta starannie w bibułkę. Trzynaście lat temu kupiłam ją za ciężkie pieniądze w jedynym wówczas mrągowskim butiku. Wtedy wyglądałam w tej kiecce szałowo, teraz nie mogę się w nią wcisnąć. Ale wspomnienia są równie żywe jak kolor jedwabiu…

Reklama

Nie czułam się wówczas najszczęśliwsza. Praca i samotne powroty do domu – to było całe moje życie. Prześladowała mnie myśl, że wciąż tkwię w tym samym miejscu, wciąż za ladą perfumerii „Diana”: nigdzie właściwie się nie ruszam, poza Mrągowo nosa nie wytykam, za chwilę skończę 30 lat, moje dwie najbliższe przyjaciółki mają fajnych mężów, dzieci, a ja nic. Pustka, nuda.

W tamtych czasach wieczorami długo przesiadywałam przed lustrem. Patrząc na swoje odbicie, wyobrażałam sobie, że wreszcie poznam kogoś naprawdę sensownego. Często chodziłam na różne letnie imprezy, ale tak naprawdę liczyłam na tę konkretną – Picnic Country. To właśnie wtedy zjeżdżało do nas najwięcej ciekawych ludzi, nawet z zagranicy.

Koło mnie zawsze kręciło się sporo facetów, ale co z tego? Wszyscy bez forsy, bez perspektyw. Zupełnie jak ja. Najbardziej cierpliwy był Janusz. Chodził za mną od lat. Znaliśmy się od podstawówki, lecz ja nie zwracałam na niego uwagi. Cichy, nieśmiały, pracował w mrągowskim szpitalu jako pielęgniarz. Zdarzało się, że przez parę godzin wystawał przed sklepem, czekając, aż skończę pracę, a potem wlókł się za mną jak cień pod sam dom nad jezioro.

Wkurzał mnie. Tak jak prawie wszystko, co musiałam robić. Na przykład opiekować się dwojgiem młodszego rodzeństwa. Kiedy zmarła mama (to wtedy postanowiłam, że już nigdy nie będę płakać), czteroletnie bliźniaki, Jacek i Agnieszka, nie odstępowały mnie na krok. Ojciec nigdy nie miał dla nich czasu – dzień w dzień jeździł na rowerze do przetwórni ryb. Na ogół wracał do domu milczący, późnym wieczorem, wypijał kilka piw i zasypiał.

Zobacz także

Czasem było mi go żal

Tamtej nocy z piątku na sobotę nie mogłam zmrużyć oka. Rankiem wypiłam kawę, wlałam pachnącą lawendową piankę do wanny, położyłam maseczkę ziołową na twarz i zaczęłam seans kosmetyczny.

Po południu wyglądałam olśniewająco. W szałowej sukience, na niebotycznych obcasach wprost płynęłam nad brzeg jeziora. Kątem oka zobaczyłam, że znów, jak namolny cień, człapie za mną Janusz. No to przyspieszyłam kroku.

Na przystani wynajęłam łódkę. Zdjęłam z nóg pantofle, niedbale wrzuciłam je do łódki i wskoczyłam na suche, ciepłe deski. Rozejrzałam się, po czym chwyciłam wiosła i raz po raz zanurzając je w wodzie, powoli zaczęłam się zbliżać do prawej strony brzegu. Nagle obok mnie przemknął młody człowiek na desce surfingowej.

„To nie ten” – pomyślałam.

Moją uwagę przykuł ktoś inny – chłopak o długich blond włosach spiętych w kucyk, który płynął białą łódką z napisem „Marlboro”. Zerkając na niego, niby obojętnie, że mi nie zależy, leniwie wiosłowałam w jego stronę. A kiedy nosy naszych łodzi otarły się o siebie niczym para zakochanych Eskimosów, przeciągnęłam się jak kotka i zniżając głos do seksownego mruczanda, zagadałam:

– How are you? – jednocześnie gorączkowo próbując sobie przypomnieć rozmówki ćwiczone w szkole na lekcjach angielskiego z nauczycielką o ksywce Pamela.

A on na to:

– I’m fine, thank you! – i zamachał kowbojskim kapeluszem.

– Skąd jesteś? – zapytał z pięknym, brytyjskim akcentem, a łódki kołysane wiatrem szturchały się, ocierały o siebie, wydając głuche odgłosy.

– Z Krakowa – skłamałam.

Bardzo nie chciałam, by wziął mnie za głupią gęś z Mrągowa.

– A ty? – spytałam, udając niefrasobliwość.

– Świeży towar. Przyjechałem na harleyu prosto z Londynu. Co robisz wieczorem, dziewczyno? – patrzył na mnie taksująco.

– Nie mogę się zdecydować… Może pójdę na koncert, może na dyskotekę, a może wezmę udział w konkursie na miss mokrego podkoszulka – wydęłam kapryśnie usta.

– Może zjemy po prostu razem kolację? – spytał, znów machając kowbojskim kapeluszem. – Mieszkam w hotelu „Mrongovia”.

– Super – odpowiedziałam po kilku sekundach, udając, że się waham.

Chyba z godzinę przetrząsałam szafę w poszukiwaniu stosownego ciucha na tę okazję. Kiedy wreszcie stanęłam przed lustrem, byłam jak bogini. Świat do mnie należał!

– Jestem Bob – rzekł blondyn, odsuwając dla mnie krzesło w hotelowej restauracji.

Czekał na mnie przeszło kwadrans. Musiałam się bardzo starać, by aż tak się spóźnić.

– W tej sukni wyglądasz zjawiskowo – omiótł mnie zachwyconym spojrzeniem.

– Dzięki, Bob. Jesteś bardzo miły – powiedziałam. – Mam na imię Diana.

– Jak świętej pamięci księżna Walii? – zdziwił się nieco.

– Tak – chrząknęłam trochę speszona i zamówiłam jakąś potrawę.

Smakowała szuwarami i rybą, którą przynosił raz w tygodniu mój ojciec. Jadłam dystyngowanie i powoli, myśląc o swoim, a właściwie naszym nowym życiu. Wypiłam trzy kieliszki wina. To mnie rozluźniło. Kiedy kelner przyniósł kolejną butelkę, Bob pożerał mnie wzrokiem.

– Uśmiechnij się jeszcze, jakie rozkoszne dołeczki… Powinnaś być modelką, wiesz? – powtarzał. – Musisz przyjechać do Londynu, jesteś stworzona, aby być modelką! Kawior, szampan, sery i owoce! – krzyczał do kelnera, a ja siedziałam jak zaczarowana.

Szumiało mi w głowie, piłam wino, szampana, znowu wino. A potem on i ja wpłynęliśmy do pokoju. Plątały się nam nogi.

Była siódma rano, gdy spojrzałam na zegarek leżący na stoliku. Boba nie było. Wzięłam prysznic. Gdy się ubierałam, pod bielizną, porzuconą na podłodze znalazłam zwitek dolarów i karteczkę nabazgraną zielonym flamastrem: „Halo! Diana, było super! Do przyszłego roku! Kocham cię, Bob”.

Przy pobliskim drzewie ujrzałam mężczyznę…

Miałam godzinę, by dotrzeć do pracy. Po raz pierwszy jakoś mi się w tej perfumerii nie nudziło. Pieczołowicie układałam pachnące flakoniki, pudełka i pojemniki. A kiedy weszła klientka, żeby zapytać o krem przeciwzmarszczkowy, poczułam do niej nagły przypływ sympatii.

Po południu zrobiłam zakupy (pół kilo wołowiny, pęczek włoszczyzny, ziemniaki), pieczołowicie sprzątnęłam cały dom, ugotowałam obiad na następny dzień. Po kolacji (placuszki z jabłkami) usiadłam koło bliźniaków (patrzyły zdziwione) i zaczęłam im czytać dawno zapomnianą przez nas bajkę o Kopciuszku. Pod koniec rozpłakałam się, a dzieciaki razem ze mną.

Wieczorem przyjechał na rowerze ojciec, cmoknęłam go na powitanie w policzek. Zaskoczony zamrugał dziwnie oczami i nawet nie wypił swojej porcji piwa, tylko spytał, czy pójdziemy wszyscy razem na plac, bo podobno przyjechało wesołe miasteczko.

– Czemu nie – burknęłam.

A potem, już w swoim pokoju na strychu, włożyłam swoją superkieckę kupioną za ciężkie pieniądze, buty na wysokich obcasach i poszłam nad jezioro. Wypłynęłam na sam środek wody, w której przeglądał się księżyc, a potem stanęłam w łódce. Właściwie to miałam ochotę wskoczyć do wody. Nie bałam się, znałam to jezioro od dziecka.

„Ale nie – pomyślałam sobie. – Wyrzucę tylko te głupie pantofle”.

Powoli, chwiejąc się, zdjęłam buty. Brzuchami do góry jak nieżywe ryby, cicho poszły na dno. Przez chwilę czułam ulgę. A potem pojawiła się złość. Straszliwa! Na tego chłopaka, że tak mnie potraktował. A potem na siebie. Za durną naiwność.

Nagle księżyc zniknął, zasłoniły go chmury. Zrobiło się ciemno, od wody ciągnęło przenikliwe zimno. Szczękając zębami, dobrnęłam do brzegu. Przy pobliskim drzewie ujrzałam mężczyznę… Zmęczenie i ciepło w całym ciele – to czułam, kiedy zarzucił mi na ramiona swoją marynarkę. A gdy księżyc znów osrebrzył jezioro, zobaczyłam jego mądre, dobre oczy.

Janusz. Po raz pierwszy spojrzałam na niego uważnie. I się rozpłakałam.

Dobiega piąta rano. Za chwilę z dyżuru szpitalnego wróci Janusz. Zaparzę kawę, z piekarnika wyjmę jego ulubione drożdżowe bułeczki. Usiądziemy w kuchni przy stole i będziemy gadać. Kiedy już zjemy, podejdę do niego, przytulę się i powiem: „Kocham cię”. A potem ostrożnie, żeby nie zbudzić naszej córki, przejdziemy do sypialni.

Reklama

Ale najpierw zdejmę, zawinę w bibułkę i schowam do szafy tę głupią sukienkę.

Reklama
Reklama
Reklama