Myślałem, że jak papiery mam w porządku i płacę daninę, to nic mi nie grozi. Akurat! Żal mi tylko pracowników”
„Domiar to uznaniowy podatek, nakładany przez państwo na prywaciarzy, by ich zniszczyć. Myślałem, że odszedł wraz z komuną. Grubo się myliłem. Zostałem ukarany za sukces w biznesie”.
- Wojciech, lat 63
Moja rodzina, nawet za głębokiej komuny, zawsze pracowała na swoim i nie brała grosza od państwa. Chociaż wtedy prywatna inicjatywa była niemile widziana, jakoś sobie radziliśmy i wciąż prowadziliśmy interes. Z czasem nawet władza zrozumiała, że wolny rynek to jedyna możliwa droga rozwoju (a może jedyny ratunek przed bankructwem) i niechętnie pozwoliła na rozszerzanie zakresu wolności gospodarczej.
Wnuk okazał się nawet gorszy od swojego dziadka
Ale na straży tego, żeby prywaciarzom nie powodziło się za dobrze stała ówczesna „skarbówka”, która nader chętnie sypała tak zwanymi domiarami, czyli uznaniowymi podatkami, kiedy bez jakiegokolwiek dowodu stwierdzała, że przedsiębiorca zarabia więcej, niż wykazują księgi.
W B., mieście w którym mieszkałem, postrachem prywaciarzy był pan Krzysztof K. Nie ukrywał on, że każdy, kto chce zarobić pieniądze poza państwowym etatem jest, jego zdaniem, łotrem i oszustem gnębiącym ludzi pracy. Prawdopodobnie wytępiłby on wszelką prywatną inicjatywę w miasteczku, gdyby nie pierwszy sekretarz partii, którego rodzina sama prowadziła różne mniejsze i większe biznesy. Poprzez niego czasem dawało się wpłynąć na pana K., który z niezadowoleniem odstępował od wymierzania kary.
Wraz z nastaniem nowych porządków, pan K. spokorniał i w końcu odszedł na emeryturę. Wtedy już moja rodzina, ze mną na czele, prowadziła dużą firmę przetwórstwa warzyw. Nasze mrożonki sprzedawaliśmy nie tylko w Polsce, ale też w innych krajach Europy.
Śmialiśmy się przy tym, że nasz sukces bierze się z konsekwentnego rozwijania przyjętej strategii. Bo jeszcze w latach osiemdziesiątych podstawą naszych zarobków było zaledwie kilka budek z warzywami na miejscowych bazarkach.
Zobacz także
Od razu wyrzucił dwoje urzędników
Biznes szedł raz lepiej, raz gorzej. Wiadomo, tak bywa, koniunktura się waha, czasem jakiś odbiorca splajtuje i nie zapłaci za towar. Normalka wpisana w ryzyko prowadzenia interesu na całym świecie. Polską specyfiką są natomiast kłopoty z urzędnikami, którzy za nic nie odpowiadają, więc do woli korzystają z tego, że przepisy są niejasne. Ale w większości wypadków i to dawało się przeżyć. W odróżnieniu bowiem od czasów PRL–u urzędnicy rozumieli, że ludzie prowadzący firmy to nie są z definicji przestępcy, których należy gnębić.
Tak było do czasu, kiedy w naszym urzędzie skarbowym zaczął pracować młody pan K., wnuk naszego dawnego prześladowcy. Wcześniej robił karierę w Ministerstwie Finansów, a raczej podobno nie mógł jej zrobić i dlatego wrócił w rodzinne pielesze. Od razu na stanowisko dyrektora. Swoje urzędowanie zaczął od przejrzenia różnych spraw prowadzonych w ostatnim czasie przez swoich podwładnych.
Od razu wyrzucił dwoje urzędników, kilku innym udzielił nagany. Klucz do tych decyzji był jasny: zwolnieni i upomniani zbyt łagodnie traktowali kontrolowane podmioty, przez co narazili na straty skarb państwa. Od razu zarządził też szczegółowe kontrole we wszystkich największych firmach podlegających jego jurysdykcji.
Wszystkie papiery miałem naprawdę w porządku
Przyznam szczerze, że gdy spotkałem się z kolegami przedsiębiorcami w naszym klubie biznesu, mieliśmy raczej ponure nastroje. Nie dość, że ostatnio koniunktura mocno siadła, to jeszcze na kark wsiadł nam młody Kozielski.
– W papierach mam wszystko w porządku – wyznał mi Jarek, producent wyrobów żeliwnych. – Ale czasem ktoś u mnie robi na czarno. Zresztą sam wiesz, że ja od zlecenia do zlecenia żyję. Nie mogę na stałe zatrudniać kilkudziesięciu osób. Potrzebuję ich co parę miesięcy na dwa, trzy tygodnie.
– Mnie tego nie musisz tłumaczyć...
– No, ale teraz mam duże zlecenie. I muszę je sobie odpuścić, bo a nuż ci goście od K. zauważą, że za dużo osób mi się kręci po hali? A jak nie wezmę zlecenia, stracę klienta i za jakiś czas to nawet tych kilkunastu osób na stałe nie będę mógł zatrudnić. Co robić?
Rozumiałem rozterki Jarka i innych moich znajomych prowadzących firmy. W polskich warunkach ścisłe trzymanie się bzdurnych niekiedy przepisów bardzo utrudnia zarabianie pieniędzy. Sam byłem jednak spokojniejszy i nie bałem się kontrolerów, którzy nawiedzili i moją przetwórnię. Wszystkie papiery miałem naprawdę w porządku, nie zalegałem z podatkami i ze względu na specyfikę mojej produkcji nie byłem zmuszony nikogo zatrudniać na czarno. W swojej naiwności uważałem, że to wystarczy...
Dość szybko zostałem wyprowadzony z błędu. Kontrola w mojej firmie zakończyła się wnioskiem o zwrot nienależnie odzyskanego przeze mnie VAT–u wraz z odsetkami. Łącznie na kwotę prawie miliona złotych. Podstawą żądania było to, że podobno wcale nie kupiłem drewnianych palet do transportu, które zajmowały pół placu przed moją firmą...
Tylko bez takiego moralnego szantażu!
Wściekły poszedłem do urzędu skarbowego i zażądałem rozmowy z samym K. Umówili mnie na za dwa tygodnie, bo wcześniej pan dyrektor jest zajęty. Nie odpuściłem jednak i czekałem na niego pod urzędem, aż wyjdzie z pracy. Skończył ją o wpół do trzeciej. Niezła godzina na wyjście, czyż nie? Widząc mnie domyślił się, o co chodzi i zasłonił się teczką, jakby się bał, że go uderzę.
– Jestem już po pracy – rzucił z wyższością, patrząc na mnie spode łba.
– Formalnie jeszcze półtorej godziny powinien pan urzędować – przypomniałem.
– A co to pana obchodzi?! – warknął.
– To bardzo obchodzi mnie i blisko setkę moich pracowników...
– Tylko bez takiego moralnego szantażu, proszę! – prychnął urzędas z pogardą. – Chciał pan oszukać skarb państwa i musi pan za to zapłacić!
– Nikogo nie chciałem oszukać. Kupiłem te palety. Może je pan zobaczyć, stoją u mnie na podwórku – oznajmiłem.
– Nie interesuje mnie to. Moi pracownicy twierdzą, że chciał pan oszukać i to są fakty. Jeśli nie zapłaci pan w przeciągu dwóch tygodni, to ściągniemy pieniądze z konta – wsiadł do swojego dużego, luksusowego samochodu. – Zresztą, i tak już jest zablokowane...
– Co!? To jak mam zapłacić?! – nie pozwoliłem zamknąć mu drzwi.
– Na pewno ma pan dużo lewych pieniędzy. I niech pan puści te drzwi, bo jeszcze będzie pan miał kłopoty związane z napaścią na urzędnika państwowego!
Następnego dnia trafiłem na czołówki gazet
Puściłem drzwi, bo przecież nie będę się z nim szarpać. Zresztą, nic by to nie dało, musiałem działać w inny sposób. Pojechałem od razu do zakładu i ogłosiłem pracownikom, że od jutra idą na bezpłatne urlopy, które zapewne skończą się wypowiedzeniami, bo firma zbankrutuje. Potem wyjaśniłem im w czym rzecz i powiedziałem, że oczywiście będę się starał coś zrobić, ale nic nie mogę obiecać.
Do dziennikarzy nie musiałem nawet dzwonić, bo wiadomość o tym, że bankrutuje jeden z największych pracodawców w rejonie, rozniosła się lotem błyskawicy. Dlatego jeszcze tego dnia wieczorem udzieliłem kilku wywiadów i następnego dnia trafiłem na czołówki gazet i do lokalnego radia. Dwa dni później wypowiadał się K., który powiedział, że on nie zamierza ulegać medialnemu szantażowi, bo jego obowiązkiem jest stać na straży interesów skarbu państwa. A ponieważ ja wyłudziłem VAT za nieistniejące palety, to teraz muszę go oddać. Na zdjęcia, na których palety stoją przed firmą, nie chciał nawet spojrzeć, bo dla niego to żaden dowód.
Moi pracownicy też nie mieli zamiaru biernie czekać na wypowiedzenie. Przyszli do mnie z inicjatywą, żeby zawieźć te nieszczęsne palety pod urząd skarbowy i zablokować nimi wejście. Zgodziłem się i pozwoliłem im z samego rana zabrać w tym celu kilka wózków widłowych. Po południu sam pojechałem pod urząd.
Kozielski wezwał już policję, żeby odblokowała wejście. Nie chciał rozmawiać z protestującymi. Ponieważ wiedziałem, że nie odbierze ode mnie telefonu, zadzwoniłem do jego sekretariatu, przedstawiając się jako jeden z dyrektorów z Ministerstwa Finansów. To sprawiło, że od razu mnie z nim połączono.
– I jak, nie raczy pan wyjść do protestujących? – zapytałem prosto z mostu.
– Ach, to pan… – mruknął z pogardą. – Już mówiłem, że nic pan nie zwojuje tymi żałosnymi sztuczkami.
– Naprawdę pana nie wzrusza, że przez pana upór sto osób pójdzie na bruk?!
– Oczywiście, że mnie wzrusza – oznajmił dumnie. – I dlatego ściągnę od pana te pieniądze. Może wtedy nie zamkną jakiejś poczty czy szkoły. I ci ludzie znajdą tam pracę! Bo ręczę panu, że każdy z nich wolałby pracować na porządnej, uczciwej, państwowej posadzie, niż być wyzyskiwanym – rzucił słuchawką.
Protesty nic nie dały. Musiałem zamknąć firmę, wyprzedać za grosze majątek. Owszem, ja nie muszę się przejmować swoim losem, za parę lat przechodzę na emeryturę, pieniędzy wystarczy mi do końca życia. Gorzej jest z ludźmi, których zwolniłem. Większość z nich wciąż jest bezrobotna, część wyjechała już z Polski.