„Myślałem, że jestem dla niej kimś więcej, a byłem zerem. Wyrzuciła mnie ze swojego serca jak starą rzecz”
„Nie chciałem zemsty. Nie czułem gniewu. Byłem tylko smutny. I zmęczony. Z czasem przestałem o niej mówić. Nawet Staszek przestał pytać. Ludzie szybko przechodzą do porządku dziennego nad cudzą samotnością. A może to i dobrze”.

- Redakcja
Odkąd żona odeszła, moje życie spowolniło. Poranki mam uporządkowane, kawa zawsze o ósmej, potem spacer albo lektura. I tak mija dzień za dniem – w ciszy, w rutynie. Halina była jedyną osobą, która czasem tę ciszę przerywała. Od kilku lat dzieliliśmy drobne codzienności – wspólne zakupy, przelotne uśmiechy, czasem niedzielna kawa. Nigdy się nie umawialiśmy, po prostu tak wychodziło. Łączyło nas coś więcej niż uprzejmość, ale mniej niż zobowiązanie. Nigdy nie nazwaliśmy tego, co było między nami. I może właśnie dlatego trwało.
Wyszedłem na głupka
W niedzielne przedpołudnie upiekłem szarlotkę – z tych jabłek, które Halina tak lubiła. Trochę zbyt cynamonowa, ale pachniała pięknie. Zapakowałem kawałek w pudełko i wyszedłem na klatkę. Halina mieszkała w kamienicy naprzeciwko. Kod do domofonu znałem na pamięć jak własny pesel. Wpisałem kod: 1537. Raz, drugi, trzeci. Piknęło, ale drzwi się nie otworzyły. Spróbowałem jeszcze raz. Nic. Rozejrzałem się, jakbym miał zobaczyć odpowiedź na te cyfry wypisaną gdzieś na ścianie.
– Nie działa domofon? – zapytała mnie sąsiadka z dołu, pani Józia, wychodząc z siatką śmieci.
– Może się zepsuł? – mruknąłem.
– A nie mówiła? Zmienili nam kody tydzień temu. Dziwne, że nie powiedziała.
Serce mi przyspieszyło, ale udawałem spokój. Kiwnąłem głową, że niby wiedziałem. Gdy sąsiadka zniknęła, zadzwoniłem jeszcze raz, ale nikt nie otwierał. Zaryzykowałem. Wszedłem na klatkę i zapukałem do drzwi. Cisza. Tylko echo moich stuknięć odbijało się w korytarzu. Stałem tak chwilę, z pudełkiem ciasta w dłoni, jak chłopak z kwiatami, który przyszedł za późno. Może zapomniała mi powiedzieć? Może po prostu... nie chciała?
Coś było inaczej
Jeszcze tego samego dnia zadzwoniłem do Haliny. Raz, drugi, trzeci. Automat informował, że abonent jest niedostępny. Wysłałem wiadomość – bez odpowiedzi.
„Zostawiłem ci szarlotkę pod drzwiami. Mam nadzieję, że wszystko w porządku”.
Tyle. Bez pretensji, bez znaków zapytania. Nie chciałem jej osaczyć. Minęły trzy dni. W poniedziałek poszedłem na zakupy do tego warzywniaka, gdzie Halina często wpadała. Zawsze rozpoznawałem ją po perfumach. Tamtego dnia też je poczułem, zanim jeszcze ją zobaczyłem. Stała przy stoisku z pomidorami. Widziałem, jak się uśmiecha do sprzedawcy. Coś było inaczej. Miała na sobie nowy płaszcz, jasny, wiązany w talii. Włosy podpięte inaczej niż zwykle. I... jakiś błysk w oku. Kiedy mnie zobaczyła, zamarła na ułamek sekundy.
– Przepraszam, mam teraz trochę zamieszania. Nie wszystko mogę wyjaśnić – powiedziała cicho.
– Chciałem tylko wiedzieć, czy wszystko w porządku.
– Tak, tak... Muszę lecieć. Trzymaj się.
Uśmiechnęła się, ale to był inny uśmiech. Taki z dystansem. Bez tej ciepłej miękkości, którą znałem. Stałem jeszcze chwilę, patrząc, jak odchodzi. Kroki miała pewniejsze. Lżejsze. Jakby ktoś odjął jej parę lat. Zostałem z siatką w dłoni i ciężarem, którego nie mogłem nazwać.
Poczułem zazdrość
Wieczór był cichy. W radiu sączył się stary jazz, ale nie słuchałem go naprawdę. Siedziałem przy oknie, z herbatą w ręce, bezmyślnie patrząc na rozświetlone okna naprzeciwko. I wtedy usłyszałem śmiech. To głos Haliny. Ale inny. Głośniejszy, radośniejszy. Jakby miała znowu dwadzieścia lat. Wstałem i odruchowo uchyliłem okno. Nie chciałem podsłuchiwać. To się po prostu stało. Zobaczyłem ich przez firankę. Halina siedziała na kanapie, bokiem do mnie. Obok niej mężczyzna. Młodszy ode mnie o jakieś trzy dekady. Jego ręka na jej kolanie, potem jej dłoń na jego. Śmiała się. Potem pocałunek – krótki, lekki, jakby robili to nie po raz pierwszy.
Cofnąłem się od okna. Usiadłem na fotelu. Serce waliło mi jak po biegu, choć przecież nie ruszyłem się z miejsca. To nie była zazdrość. Przynajmniej tak sobie wmawiałem. To było coś innego. Jakby ktoś przeciął nić, która przez te lata trzymała mnie w jakimś zawieszeniu. Niewidzialną, ale ważną.
– To nie tak miało być – powiedziałem szeptem. – Może nigdy nic między nami nie było, ale przecież... byliśmy blisko. Czyż nie?
Siedziałem długo w ciemnym pokoju, wpatrzony w swoje dłonie. Zostało tylko ciche pytanie bez odpowiedzi.
Czułem się źle
Staszka spotkałem przypadkiem, w parku, przy ławkach obok stawu. Pracowaliśmy razem lata temu – on uczył geografii, ja historii. Kiedyś toczyliśmy zawzięte spory o bitwę pod Grunwaldem. Teraz siedzieliśmy w milczeniu, jakby nawet te spory już nie miały znaczenia.
– Coś nie tak? – spytał, gdy zbyt długo patrzyłem przed siebie.
– Po tylu latach... Nawet nie powiedziała – odpowiedziałem w końcu. – Zmieniła kod, jakby wykreśliła mnie z życia.
Staszek pokiwał głową.
– Może nie chciała cię zranić?
– A może nie chciała już widzieć. Może jestem dla niej nikim.
– Witku... – zaczął, ale urwał.
Może z litości. Może z bezradności. Wróciłem do domu powoli. Po drodze kupiłem gazetę, choć wiedziałem, że jej nie przeczytam. W mieszkaniu pachniało jeszcze cynamonem – resztki szarlotki stały na blacie. Nikt jej nie chciał. Usiadłem przy stole. Spojrzałem na zdjęcie żony. Miała okulary i śmiesznie potargane włosy – zdjęcie z wycieczki szkolnej, gdzieś w latach 80. Uśmiechała się, jakby wiedziała, że będę kiedyś do niej mówić bez odpowiedzi.
– Ty byś mi powiedziała, prawda?
Cisza była jak odpowiedź. Nie krzyczała. Ale mówiła wszystko.
Dotknęła mnie samotność
Nie było żadnej sceny. Nie zadzwoniłem. Nie próbowałem zrozumieć. Halina żyła dalej. Mijałem ją czasem na schodach, ale teraz zawsze się spieszyła – uśmiech, kiwnięcie głową i zniknięcie za drzwiami. Znałem ten gest. Uprzejmość bez zaproszenia do rozmowy. Zacząłem wstawać wcześniej. Zapisałem się do biblioteki – nie tej osiedlowej, tylko do tej na końcu miasta, żeby mieć pretekst do dłuższej drogi. Lubiłem tam siedzieć w kącie, wertować książki, które już kiedyś czytałem. Nie musiałem się skupiać – znałem zakończenia. Kupiłem zeszyt. Taki zwykły, w kratkę. Zacząłem pisać. Nie listy. Nie pamiętnik. Raczej... coś pomiędzy. O tym, co widzę z okna. O kawie, która stygnie za szybko. O sąsiedzie z góry, który zawsze gwiżdże tę samą melodię. O tym, że czasem człowiek traci coś, czego nigdy nie miał. Nie pisałem o Halinie z imienia. Nazywałem ją „kobietą z naprzeciwka”. Brzmiało to, jak tytuł książki, której nikt nie chce dokończyć.
Przestałem piec ciasta. Nawet nie zauważyłem kiedy. Po prostu pewnego dnia foremka stała się zbyt pusta. Kupiłem gotowe ciastka i odgryzałem je mechanicznie. Samotność była teraz inna. Nie bolała tak mocno. Raczej sączyła się powoli, jak przeciekający kran, którego nikt nie naprawia, bo przyzwyczaił się do dźwięku. Nie oczekiwałem niczego. Ani telefonu, ani wizyty. Po prostu... żyłem.
Nie czułem gniewu
Cisza ma różne twarze. Czasem jest karą, czasem ukojeniem. A czasem po prostu jest. Taka właśnie została ze mną – bez pretensji, bez dramatów. Siadałem przy stole z herbatą w dłoni i patrzyłem w okno. Nie czekałem na nic. Ale nie czułem się już tak, jak wtedy, gdy domofon przestał działać. Haliny nie widywałem od tygodni. Ktoś powiedział, że przeprowadziła się do tamtego mężczyzny. Nie zaprzeczyłem, nie dopytywałem. W moim świecie nie było już miejsca na tę historię. Zajęła swoje miejsce w szufladce wspomnień. Obok zapachu jej perfum, dźwięku jej kroków i wspólnego śmiechu.
Nie chciałem zemsty. Nie czułem gniewu. Byłem tylko smutny. I zmęczony – nie tym, co się stało, ale tym, że znów musiałem się czegoś uczyć od nowa. Bycia samemu, gdy już prawie nauczyłem się być z kimś. Z czasem przestałem o niej mówić. Nawet Staszek przestał pytać. Ludzie szybko przechodzą do porządku dziennego nad cudzą samotnością. A może to i dobrze. Czasem myślę, że jeszcze kiedyś spotkam kogoś, z kim wypiję herbatę. Kto zapyta, czy dobrze spałem. Kto powie: „Zostań jeszcze chwilę”. Ale już wiem, że to nie będzie Halina.
Witold, 67
Czytaj także:
- „W willi jak z francuskiego romansu otworzyłam swoje serce na nowe doznania. Czułam się jak bogata emerytka z Warszawy”
- „Obiecałam mężowi, że zaopiekuję się teściową. Nie wiedziałam, że ta miła staruszka będzie mnie żywcem wpędzać do grobu”
- „Teściowa wybałuszyła gały, bo podałam szparagi na wielkanocny stół. Mam ją gdzieś, mój dom, to moje zasady”