Reklama

Pierwszy raz dzwon zabił o trzeciej w nocy w styczniową środę. Dopiero co udało mi się zasnąć po dwóch godzinach przewracania się z boku na bok. Wina potrawki z wołowiny podlanej ciężkim czerwonym winem. Usiadłem gwałtownie na łóżku, nie wiedząc, co się dzieje, z sercem bijącym lękliwie. Dzwon rozbrzmiewał czysto w nocnej ciszy.

Reklama

Od razu pomyślałem o braciach J., których wyrzuciłem w lekcji poprzedniego dnia. Ich byłoby stać na włamanie się do dzwonnicy. Bandyteria. Włożyłem spodnie, skarpety, buty i płaszcz i pobiegłem do dzwonnicy przy kościele. Miałem do przejścia trzydzieści metrów, hałas był ogłuszający, w domach po drugiej stronie ulicy widziałem zapalające się światła. Znowu będą narzekać po kątach, że dzwon ich budzi o nieludzkiej porze. Szarpnąłem za klamkę, ale drzwi dzwonnicy były zamknięte. Ostatni dźwięk rozpuścił się w nocnym powietrzu i nastała cisza. Co za ulga….

Myślałem, że ktoś się włamał

Wziąłem może trzy oddechy, kiedy z kościoła dobiegł mnie dźwięk organów. Ktoś wściekle walił w klawisze, na oślep, jakby wyładowywał całą swoją złość. Popatrzyłem z niedowierzaniem. Jak oni się tam włamali? Drzwi osobiście zamykałem po osiemnastej, żeby mi się tu żaden śmierdziel nie zalągł. Dom Boży to nie przytułek. Pobiegłem tam. Ale drzwi i główne, i boczne, były pozamykane. Organy jęczały pod ciosami, płacząc kakofonicznymi łzami.

– Już ja wam pokażę, gnoje jedne! – wrzasnąłem. – Wsadzę do więzienia! Na dożywocie!

Odwróciłem się i pognałem na plebanię, do pokoju nadzoru. W kościele były zamontowane kamery, a tu były monitory, na których mogłem sobie obejrzeć, kto spał na mszy, kto robił głupie miny lub się nie zgadzał podczas kazania, i kto rzucał na tacę monety zamiast papierków. A teraz zobaczę, kto mi tu robi koło pióra.

Zobacz także

Rzuciłem okiem na monitory, przesunąłem pole widzenia kamer, ale wszędzie było pusto. Nawet na górze, tam, gdzie stał stół gry. Kamera patrzyła z góry – widziałem poruszające się klawisze na klawiaturach, wbijające się przełączniki, poruszające się pedały. Ale nie było nikogo, kto wprawiałby to w ruch. I nagle wszystko znieruchomiało, ostatni zgrzytliwy akord wybrzmiał. W kościele znów zapadła cisza.

– O Matko Przenajświętsza… – wyszeptałem.

Odwiedziłem sąsiadów

Nikt chyba się nie zdziwi, że już do rana nie zasnąłem, zastanawiając się, co to wszystko może znaczyć. Kiedy o siódmej wstawał świt, ja już wiedziałem, czego Bóg ode mnie żąda. Poszedłem do kuchni, gdzie gospodyni robiła śniadanie.

– A ksiądz dobrodziej już na nogach? – zdziwiła się gospodyni. – Jeszcze kawy nie nastawiłam.

– To niech nastawia pani szybciej, bo mam sprawę do załatwienia na mieście. Bo Jacek M. już przyjechał na ferie, tak?

– Ano, przyjechał – potwierdziła i popatrzyła na mnie jakoś niepewnie. – Z kolegą przyjechał.

– I co z tego, że z kolegą? – zdziwiłem się.

– Nic – mruknęła pod nosem i zajęła się swoją robotą.

Zjadłem śniadanie i poczekałem jeszcze godzinę dla przyzwoitości. Wiadomo, że przed dziewiątą rano do domu wprasza się tylko policja i komornik. I tak dwie minuty po dziewiątej zadzwoniłem do drzwi M.

– O, sam proboszcz – wybąkał na mój widok Henryk, ojciec rodziny. – A cóż to się stało, że tak o świcie

– Co ty robisz, głąbie – z kuchni wyszła jego żona i przegoniła męża ścierką. – Księdza proboszcza na progu trzymasz? Prosimy, prosimy, do kuchni prosimy, bo syn przyjechał z kolegą i w stołowym kanapę rozłożyliśmy dla gościa. Jeszcze śpi. Kawy? – popatrzyła na mnie nerwowo.

– Po śniadaniu jestem, dziękuję. Ja właśnie do Jacka przyszedłem, pogadać.

Musiałem porozmawiać z młodym

Usiadłem przy stole nakrytym ceratą i popatrzyłem wymownie na Henryka, żeby po syna poszedł. Ale ten jakoś dziwnie spojrzał na żonę, na drzwi do stołowego… które właśnie otworzyły się i w progu pojawił się młody Jacek tylko w spodenkach. Hm, myślałem, że to gość w stołowym śpi.

– Co to za hałas, że spać nie można? – burknął chłopak.

– A, proboszcz dobrodziej przyszedł do ciebie. Odziej się, jak ty wyglądasz – zagderała jego matka.

– Jak każdy o świcie we własnym domu – powiedział Jacek i popatrzył na mnie nieprzyjaźnie. – A o czym to ważnym ksiądz gadać chce, że tak wcześnie przychodzi bez zapowiedzi?

– Jacek! – kobieta załamała ręce i popatrzyła na mnie z błaganiem. – Ksiądz proboszcz wybaczy młodemu, oni tam w mieście dziczeją.

Za Jackiem stanął drugi młodzieniec, równie roznegliżowany co Jacek. Kobieta jęknęła i uciekła z kuchni. I wtedy zrozumiałem uwagę mojej gospodyni o koledze. Miałem do wyboru dwie opcje: zareagować, jak pasterz zareagować powinien, i odejść bez osiągnięcia celu lub udać, że nic nie widziałem, nie rozumiem i załatwić sprawę. Pomyślałem, że to Bóg mnie sprawdza, czy Jego dobro przedłożę ponad własną potrzebę.

Przyszedłem zaproponować ci pracę – powiedziałem, patrząc młodzikowi prosto w oczy. – Jak wiesz, parafia nie ma stałego organisty. Dzisiaj w nocy sam Bóg dał mi znak, że czas obsadzić wakat.

– Bóg? – młody wykrzywił wargi, niby to w uśmiechu. – A niby jak? I co to ma wspólnego ze mną?

Chciałem, by został organistą

– Nie udawaj głupiego – poczułem irytację. – Antoni W. uczył cię gry na organach, kiedy byłeś u mnie za ministranta. I potem poszedłeś uczyć się na muzyka. To dzięki Bogu odkryłeś powołanie, i nie po to, by grać w knajpach, ale by spłacić swój dług parafii. I Bóg cię do tego wzywa – nie bez przyczyny wczoraj po południu do domu zjechałeś, a w nocy organy same grały i dzwony same biły. Tak Bóg dał mi znak, kto miejsce organisty i dzwonnika ma zająć.

Jacek patrzył na mnie przez chwilę jak na dziwoląga.

– Ksiądz proponuje mi pracę po tym, co się stało ze starym W.? A co ja, idiota jestem, żeby sobie pętlę na szyję zakładać? A poza tym – obejrzał się do tyłu – nie sądzę, by ksiądz tolerował mój sposób życia.

Kolega młodego przysunął się bliżej i objął Jacka w pasie. Wiedziałem, że jeśli choć minutę dłużej tu zostanę, to bez ekskomuniki się nie obędzie. Ale do kuchni wróciła matka Jacka i wcisnęła mi do ręki kopertę.

To na odnowienie parafii – szepnęła. – Błagam.

– Dobra jest z ciebie parafianka, córko – powiedziałem. – Bóg z tobą.

I wyszedłem.

Byłem zaskoczony

Po chwili ochłonąłem, odsunąłem sprawę „kolegi” na bok i zacząłem się zastanawiać. Jeśli Bóg nie wysłał mnie do Jacka, żeby organistą został, to co chciał mi powiedzieć tym nocnym… koncertem, że tak się wyrażę. Wróciłem na plebanię. W biurze czekał na mnie kościelny.

– Telefon był do księdza proboszcza – powiedział grobowym tonem. – Że pogrzeb będzie na naszym cmentarzu.

– A czyj?

– Antka W. Wczoraj w nocy zmarł w szpitalu w Bydgoszczy.

Przeszedł mnie dreszcz. Opadłem na krzesło. No i tajemnica się wyjaśniła. To dusza starego organisty żegnała się z kościołem, gdzie ciało przepracowało dwadzieścia kilka lat.

– Wyciągnij wino – powiedziałem. – Trzeba opić śmierć starego. Niech mu ziemia lekką będzie.

O trzeciej w nocy huk dzwonów znów postawił mnie na nogi. Głowa mnie bolała, bo wino mszalne ciężkie jest niemożebnie. Wyjrzałem przez okno – dzwony kiwały się na dzwonnicy. Po kilku minutach z kościoła dobiegły mnie jęki organów. Hałas się nasilał. Próbowałem przeczekać, ale widać ktoś z okolicznych mieszkańców powiadomił policję, bo pół godziny później przyjechał komendant. Wyjaśniłem, że zepsuła się instalacja elektryczna i że jutro wezwę fachowca. Komendant poradził, bym na razie wyłączył prąd, bo ludzie spać nie mogą. Wyłączyłem.

Czułem, że to coś znaczy

Kiedy o trzeciej nocy znów rozdzwoniły się dzwony, pomyślałem, że stary W. chce mi coś powiedzieć. Byłem wściekły, bo znów ledwo udało mi się zasnąć, a tu pobudka i wiedziałem, że do rana nie zasnę. Brak snu zaczynał mi doskwierać. W końcu niedługo miałem skończyć sześćdziesiąt lat, nie byłem już młody, żeby bez konsekwencji nie dosypiać. Ubrałem się ciepło, bo mróz zatykał dech w piersiach. Gdy dobiegałem do dzwonnicy, dzwony ucichły, natomiast odezwały się organy. Otworzyłem kluczem drzwi kościoła i pobiegłem na chór, gdzie stał stół gry. Klawisze poruszały się bezładnie, kakofonia dźwięków ogłuszała.

– Przestań! – wrzasnąłem. – Jeśli chodzi ci o pogrzeb, to nie wezmę od twoich więcej, niż muszę. Obiecuję. I pochowam cię pod wiązem tam, gdzie chciałeś.

Organy umilkły. Odetchnąłem z ulgą. Obietnicy dotrzymałem. Gdy następnego dnia przyjechała jego żona z synem, wziąłem tylko pięćset złotych, za kwaterę. Byli zdumieni, więc powiedziałem, że przecież był pracownikiem kościoła i należy mu się jakiś wyraz uznania. W milczeniu słuchali moich słów.

– Szkoda, że ksiądz… – zaczął syn W., ale jego matka chwyciła go za rękę.

– Dziękujemy, księże proboszczu. Jesteśmy wzruszeni. Mój mąż koniecznie chciał być pochowany na tym cmentarzu i prosił, żeby właśnie ksiądz Jan go pochował i powiedział kilka słów.

Syn organisty pokręcił głową, jakby nie rozumiał decyzji ojca.

– W końcu pracowaliśmy razem prawie trzydzieści lat – powiedziałem. – Tu się wychował, dorastał, żył. To zrozumiałe.

Ksiądz chyba żartuje – powiedział młody. Jego matka gwałtownie wstała z krzesła.

– To my już pójdziemy, nie będziemy księdzu zabierać czasu. Idziemy, Bartek.

Kiedy znikali za drzwiami, usłyszałem jeszcze głos mężczyzny:

– Czego ty się boisz?

– Że odmówi pochówku, jak się godzi – odparła kobieta.

Liczyłem na spokój

Pogrzeb odbył się już następnego dnia. Głowa mnie bolała okropnie. Te cholerne dzwony znów biły, wiedziałem, że W. ostrzega, bym przypadkiem nie złamał obietnicy. Nie złamałem. Na pogrzebie było mnóstwo ludzi, a ja pięknie o nim mówiłem. Byłem też pewien, że tę noc prześpię spokojnie. Zawiodłem się. Dzwony były nawet głośniejsze, i nie przestały, gdy dotarłem do dzwonnicy. Organy dołączyły. Wyłączyłem prąd. Nie pomogło.

– Czego ty chcesz ode mnie? Przecież zrobiłem, co chciałeś. I tym się musisz zadowolić, bo nic więcej nie dostaniesz.

Ale W. nie ustępował. Co noc przez pół godziny piekielna muzyka dzwonów i kościelnych organów niosła się w nocną ciszę. I mieszkańcy okolicznych domów zaczęli się buntować, że niby spać nie mogą, dzieci się budzą, i muszę coś z tym zrobić. I nie miałem im jak powiedzieć, że wezwałem fachowca, który na stałe odciął prąd od dzwonów i organów, ale to nic nie dało. Nie mogłem im powiedzieć, że to sprawka zmarłego organisty. Wiedziałem, co wtedy wszyscy pomyślą: Był niewinny i teraz straszy tego, który winę na niego zrzucił.

– Nie ma winy bez kary – usłyszałem głos, kiedy kolejnej nocy jazgot wreszcie umilkł.

Stałem w kruchcie kościoła. Właśnie podjąłem decyzję, żeby w ogóle pozbyć się dzwonów i organów. Wtedy demon nie będzie miał na czym grać. Obróciłem się. Za mną stał Jacek M.

– Nie rozumiem, o czym mówisz – powiedziałem.

– Wiem, że to ksiądz wziął te pieniądze, a potem zrzucił to na organistę. Widziałem to na własne oczy.

– Niemożliwe – prychnąłem.

Moje grzechy ujrzały światło dzienne

– Był wtedy u księdza gość, ten prałat. Zobaczyłem, że ksiądz bierze z kasetki pieniądze. A potem oskarżył pan o kradzież pana W. Chciałem iść na policję, ale on powiedział, żebym tego nie robił. Nie wiem dlaczego, nigdy mi tego nie wytłumaczył. Biedny organista musiał wyjechać z rodziną z rodzinnego miasta, bo wszyscy palcami go wytykali, że złodziej. Ale teraz chyba zmienił zdanie. I myślę, że będzie tak hałasował, aż ksiądz nie oczyści jego imienia. A jak ksiądz sam tego nie zrobi, ja to zrobię. Daję księdzu na to dzień. Bo, kurna, spać nie można przez ten hałas, a ja i mój chłopak musimy przygotować się do egzaminów.

I zniknął w mroku za kościołem.

Musiałem sam przed sobą przyznać, że wiedziałem o tym od chwili, kiedy się zorientowałem, czyja to sprawka, to nocne muzykowanie. Dziesięć lat temu potrzebowałem pieniędzy… pewien poker w Szczecinie poszedł mi źle. Wtedy przyjechał znajomy prałat, który przywiózł ze sobą pieniądze na remont własnego kościoła. Kiedy on spał w pokoju gościnnym, ja wziąłem pieniądze. A gdy wyszło to na jaw – bo wyjść musiało – cóż… jeden grzech pociąga za sobą drugi.

Reklama

A W. nie powiedział, że to ja, bo mu obiecałem, że kiedy umrze, pochowam go pod wiązem, tam, gdzie kiedyś pochowałem jego wielką miłość, o której nikt nie wiedział. Zwłaszcza jego żona. Teraz leży w grobie obok grobu ukochanej. Ale najwyraźniej po drugiej stronie życia co innego staje się ważne.

Reklama
Reklama
Reklama