„Moje idealne małżeństwo rozbiło się jak kryształowa waza. Żona przygruchała sobie gacha i zdeptała mnie jak śmiecia”
„>>Może kiedyś zabraknąć ci sił, by walczyć z przeciwnościami i trudnościami. Wtedy po prostu zaakceptuj to, co niesie los. Bo przeznaczenia nie da się odwrócić. Nawet jeśli w nie wierzysz, zdarzy się to, co ma się zdarzyć
- Michał, 45 lat
Moja babcia Michalina nie zdobyła wykształcenia. Nie było na to czasu, pieniędzy, możliwości. Była jednak bystra i pracowita, więc z prostej kobiety, którą los rzucił hen, na Syberię i skąd wróciła piechotą, została specjalistką od uprawy i przetwórstwa tytoniu. Nie miała dyplomu, ale doświadczenie, praktyka i niespotykany dar ciepłego kontaktu ze światem dał jej niezwykłą mądrość. Uśmiechnięta starsza pani, tak ją pamiętam, nigdy nikogo nie strofowała, nie podnosiła głosu, a zawsze uzyskiwała efekt, o który jej chodziło.
– Jeśli nie masz złych zamiarów, świat i przyroda nie zrobią ci krzywdy – powiedziała, kiedy wystraszony uciekałem kiedyś przeze gęsią.
– Pamiętaj: spokój, cierpliwość i uśmiech są silniejsze niż złość, upór i głupota.
Wierzyłem babci, bo zawsze było tak, jak mówiła. Wydawała mi się wróżką, która potrafiła przewidzieć pogodę, spóźnienie pociągu i intencje psa, który szczekał na nas na ulicy. Miałem 9 lat, kiedy odeszła. Byłem bardzo zdziwiony, kiedy po pogrzebie, już w domu, mama wręczyła mi kopertę.
Skoro tak niefartownie się zaczęło, to nie dla mnie
– To list od babci do ciebie. Dała mi go kilka tygodni temu, jakby przewidziała… – powiedziała wtedy mama, a ja nic nie rozumiałem. Byłem pewien, że jeszcze nie raz babcia Michalina ujmie mnie pod brodę i poradzi, co mam zrobić w trudnej sytuacji. Kopertę otworzyłem, gdy byłem sam w swoim pokoju. Zastanawiałem się, po co napisała mi tych kilka zdań: „Może kiedyś zabraknąć ci sił, by walczyć z przeciwnościami i trudnościami. Wtedy po prostu zaakceptuj to, co niesie los. Bo przeznaczenia nie da się odwrócić. Nawet jeśli w nie wierzysz, zdarzy się to, co ma się zdarzyć”. Nauczyłem się tych słów na pamięć. Ich sens dotarł do mnie później.
To były moje pierwsze prawdziwe zawody. Ambitny jedenastolatek z numerem startowym 96 stał obok swojego roweru pełen emocji i czekał na sygnał do rozpoczęcia wyścigu. W głowie miałem dobre rady najbliższych.
„Daj z siebie wszystko, nie pozwól się wyprzedzić” – mówił tata i klepał mnie po plastikowym kasku.
„Rozkładaj siły, nie daj się zamknąć, uważaj przed finiszem” – przypominał trener.
„Uważaj na siebie, nie przewróć się, kochanie” – troszczyła się mama.
I tylko moja młodsza siostra Zuzia wierzyła we mnie bez zastrzeżeń: „Michaś, ty wyglas, na pewno wyglas!”.
Wystartowaliśmy. Ponad setka dzieciaków, z których każdy chciał być Szurkowskim, Szozdą, czy Mytnikiem. Ogromne emocje, ambicja, kibice – prawdziwy wielki wyścig małych sportowców. Zielone alejki w okolicach Agrykoli wydzielone na nasze zawody pełne dzieciaków i rozemocjonowanych rodziców. Byłem dobry. Mocny, szybki. Pilnowałem „czuba”, żeby zaatakować przed finiszem. Czwarte, piąte miejsce – idealna pozycja do ataku. Ostry zakręt przy mostku przed finiszową prostą. Jadę ostrożnie, po wewnętrznej, zwalniam, ale nie tracę dystansu – mam przed sobą szeroką aleję i mogę pędzić do mety: 150 metrów, objechać fontannę i zaraz koniec.
Jestem pierwszy, łagodnym łukiem omijam okrągły basen fontanny. I wtedy z trawnika wychodzi mi prosto pod koła biały szczeniak. Nie hamuję, nie mam szans. Odruchowo skręcam kierownicę, żeby biały psiak nie zmienił się w krwawą miazgę. Koło staje w poprzek i czuję, że lecę. Świat wiruje w zwolnionym tempie i wreszcie – chlup! Wpadłem do sadzawki. Kaczki z wrzaskiem wzleciały nad wodę, a ja siedzę po piersi w wodzie i bezradnie patrzę, jak ostatnie rowery przecinają metę pod Zamkiem Ujazdowskim. Gramolę się i ociekając wodą wyłażę na trawę, wyciągam rower. Stoję i ryczę… Wycieram ręką oczy i widzę, że szczeniak jest cały i zdrowy.
Podbiega do mnie, oblizuje wodę z mojej łydki, a potem biegnie przez trawę do dziewczynki siedzącej na wózku inwalidzkim. „Nie mogłaś go złapać?” – pomyślałem.
„No, nie mogłaś…”.
Pojawili się rodzice. Tata fotografował, mama chciała objąć, ale byłem cały mokry. Tylko Zuzia wzięła mnie za rękę i oznajmiła: „Michaś wyglał, Michaś wyglał!”. I wtedy się roześmiałem.
A teraz patrzyłem na zdjęcie przemoczonego małolata, który z kwaśną miną stoi z rowerem w kałuży. Dzięki babci nie obraziłem się na cały świat, ale z kolarstwa zrezygnowałem. Doszedłem do wniosku, że to nie dla mnie, skoro tak niefartownie się zaczęło.
Często siedziałem przy biurku i oglądałem fotografie. Dzięki nim przypominałem sobie różne wydarzenia i bywało, że zastanawiałem się, czy były dla mnie dobre. Czy mogłem zrobić cokolwiek, by odwrócić wskazówkę szczęścia na swoją stronę?
– Chodź na kolację – zawołała z kuchni moja żona, Agata. – Zimne parówki nie są dobre…
– Już pędzę! – odkrzyknąłem. – Z serem? – spytałem z nadzieją.
– Z serem, tato – informowała piskliwie Klara. – I ketchup też jest!
Uśmiechnąłem się. Skąd moja mała córka wie, co pasuje i do czego?
– Świetnie – ucieszyłem się, siadając obok niej. – Ale wolisz z musztardą?
– Tak, ale mama mówi, że ketchup zdrowszy…
– I też dobry – dodałem z przekonaniem i puściłem do Klary oko.
– Mamy łagodną musztardę, widziałam w lodówce – dziewczynka nie zamierzała łatwo się poddać.
– Dziś zjesz z ketchupem – przerwała musztardową dyskusję Agata.
Teatralnym gestem rozłożyłem bezradnie ręce i znowu mrugnąłem do córki. Powtórzyła mój gest i zabraliśmy się do jedzenia.
Parówki, musztarda, rozmowy i przekomarzanki przy stole. Szkoda, że nikt nie robił zdjęć i te sceny zostały tylko w mojej pamięci. Nie przyćmiły ich późniejsze rozmowy z Agatą.
Trzeba było iść naprzód, więc skupiłem się na doktoracie
– Michał, wyprowadzamy się – oznajmiła któregoś wieczoru.
– Jak to wyprowadzacie?! – prawie krzyknąłem.
– Ciszej, Klara śpi – zgasiła mnie Agata. – Ja już tak dłużej nie mogę egzystować. Po prostu nie mogę.
– I doszłaś do tego wniosku po 14 latach małżeństwa? – spytałem.
– Tak. To znaczy – nie. Znacznie wcześniej, ale myślałam, że dam radę. Że jakoś wytrzymam obok ciebie do czasu, kiedy Klara zrozumie…
– Ona tego nigdy nie zrozumie.
– To ty nie rozumiesz, Michał…
– Moja szkolna miłość, moja wspaniała dziewczyna, moja żona patrzyła na mnie jak na doniczkę z fikusem. – Nie udało się nam, nie pasujemy do siebie, męczymy się…
– Ja się nie męczę.
– No właśnie – podniosła głos. – Tobie wszystko pasuje, na wszystko się godzisz, o nic się nie starasz. Wystarcza ci byle co, święty spokój. Nawet nie zauważyłeś, że mam kogoś.
Trochę mnie zatkało. Rzeczywiście, nie zauważyłem.
– A Klara zauważyła? – spytałem.
– Och, nie mieszaj do tego Klary! To nie jej wina, ona jest mała.
– Nasza córka ma dwanaście lat, dom, rodziców i fajne dzieciństwo. Jak zamierzasz jej nie mieszać do zniszczenia tego wszystkiego?
– Niczego nie niszczę! – krzyknęła Agata. – Po prostu nie chcę i nie mogę żyć pod jednym dachem z tobą, jasne? Nie wyszło nam, Michał. Próbowałam… To nie jest jakaś gra, że raz się uda, a raz nie i jakoś to będzie. Tak się nie da żyć. A córka idzie ze mną. Każdy sąd mi ją przyzna. Lepiej zarabiam i jestem matką. Nie masz szans.
– A Klara? Też nie ma szans?
– Nie histeryzuj, będzie jej dobrze. Jutro się wyprowadzamy. Wezmę tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Za jakiś czas przyjadę po resztę. Mam nadzieję, że nie będziesz robił scen. Jakoś się dogadamy, nie zostaniesz oskubany. Uwierz, tak będzie lepiej. .
– Bo ty tak zdecydowałaś?
– Nie. Bo tak się poukładało i nic z tym nie zrobisz.
Patrzyłem na nasze zdjęcia ślubne i uśmiechałem się raczej kwaśno. „I co powiesz na takie dictum, babciu?” – myślałem. „Coś zaniedbałem, czegoś nie dopełniłem, czy po prostu – żebym nawet stanął na uszach, Agacie by to nie wystarczyło”?
Ale trzeba było iść naprzód. Uciekłem w moją ukochaną historię, broniłem pracę doktorską. Awansowałem. Coś za coś? Ot, takie marne alibi.
– Wyjeżdżamy na wielkie wakacje, tato – Klara, piękna młoda dziewczyna, o włosach czarnych jak skrzydło kruka, siedziała naprzeciw mnie w kawiarence w parku. – Nie masz chyba nic przeciwko temu?
– To miłe, że pytasz, ale nie bardzo mogę mieć – odpowiedziałem. – Jesteś pełnoletnia, sama decydujesz. Wiesz, że chciałbym razem z tobą objechać obie Ameryki. Opowiedziałbym ci to i owo o historii tych kontynentów.
– Czytałam twoje książki – uśmiechnęła się córka. – Tę o Ameryce wezmę ze sobą, obiecuję.
– Zazdroszczę. Pamiętaj o ojcu i ślij obrazki z podróży, dobrze? Może nawet uda ci się zadzwonić?
– Wiesz, że zawsze o tobie pamiętam, nawet na krańcu świata – Klara świetnie potrafiła rozładowywać napięcie. – Wszak ze studiów w Londynie dzwoniłam i pisałam regularnie…
– Wiem, córko ma ukochana! I wielce to sobie cenię, ale będę tęsknił, Klarksonie… – powiedziałem.
– I ja będę tęsknić, naprawdę.
– Dlaczego się tak… popaprało?
– Nie myśl tak, tato.
Klara odwiozła mnie pod dom. Nachyliłem się nad otwartym oknem jej samochodu i cmoknąłem ją w nos.
– Nic nie obiecuj, tylko po prostu uważaj na siebie, dobrze? Kocham cię.
– I ja ciebie, ojczulku. Wszystko będzie dobrze. Do zobaczenia!
Auto odjechało, a ja miałem dziwne wrażenie, że widzę Klarę po raz ostatni. Otrząsnąłem się ze złych myśli i poszedłem do domu. Otworzyłem wielką butlę piwa i siadłem z książką na kanapie. Patrzyłem na zdjęcie typu „słitfocia”, które oprawiłem i powiesiłem na ścianie: lato, kawiarenka w parku, przytuleni do siebie ojciec i córka. On szpakowaty i brodaty, ona długowłosa i piękna, oboje się uśmiechają i lekko zerkają na siebie. Ona przed wielką podróżą, on przed wielką tęsknotą. „Widzisz, babciu” – pomyślałem. „Znów nic nie mogłem zrobić, a pogodzić się z rzeczywistością muszę. Posrane życie…”.
Pojechała do Ameryki z matką i jej facetem na początku września. Plan był piękny: od Alaski aż po Gwatemalę. Tysiące kilometrów zwiedzania i przygód. Naprawdę im zazdrościłem i czekałem na relacje Klary. Na początku pisała regularnie, wysyłała zdjęcia, a raz nawet zadzwoniła na chwilę. A potem uprzedziła, że jadą w dzikie ostępy i może być ciężko z kontaktem. Cierpliwie czekałem, ale nie nadeszły już żadne informacje. Nic.
Po trzech miesiącach zacząłem poszukiwania. Niestety, Agata, Klara i Janusz (nigdy go nie poznałem) podróżowali prywatnie, samochodem, nie korzystali z biur turystycznych. Znalezienie ich śladu na gigantycznym kontynencie graniczyło z cudem. Czekałem i liczyłem na cud.
Od tamtej pory minęło pięć lat, ale więcej listów nie było
„Widzisz, babciu – znowu nie mam nic do powiedzenia. A w cuda przestałem już wierzyć. Nawet w te amerykańskie…” – myślałem, patrząc na pogodną twarz Michaliny. Aż wreszcie przyszedł list ze stanu Waszyngton z informacją, że poszukiwane przeze mnie osoby: dwie kobiety i mężczyznę o zbliżonych rysopisach, widziano w mieście Spokane. Jechali dużym wozem terenowym, najprawdopodobniej do rezerwatu Flathead. I tu ślad po nich się urywał. Od tamtej pory minęło prawie pięć lat i więcej listów z Ameryki nie było.
Na fotografie z Michaliną przeznaczyłem specjalny album. Nie było tych zdjęć dużo, ale ponieważ babcia była dla mnie kimś wyjątkowym, uznałem, że pamiątki po niej zasługują na osobną księgę. Tym bardziej że skojarzyłem ostatnio, iż zawsze kiedy zaglądałem do tego albumu i prowadziłem „dialogi” z babcią, zdarzało się coś dziwnego. Jakby Michalina chciała mi z zaświatów udowodnić, że wszelkie moje starania mają taki wpływ na rzeczywistość, jak szklanka słodkiej wody na zmniejszenie zasolenia oceanu.
Zima była tego roku ciepła i deszczowa, ale takiej ulewy jak dziś nie pamiętam od lat. Przyłapał mnie ten deszcz podczas powrotu z pracy do domu. Lunęło nagle i tak obficie, że przytuliłem się do ściany najbliższego budynku. Ale złośliwe deszczysko zacinało tak, że mokłem systematycznie i bez szans na schowanie się. Ale nie! Jest coś! Podszedłem do przeszklonych drzwi, które cudownie pojawiły się budynku. Wszedłem do niewielkiego wnętrza i jak mokry pies próbowałem strząsnąć z siebie wodę. Musiało to wyglądać dość zabawnie, bo dziewczyna stojąca za szklaną ścianką parsknęła śmiechem. Nie poczułem się urażony.
– Leje okropnie – powiedziałem.
– Widzę. Okropnie – odpowiedziała blondynka.
– Przepraszam, nachlapałem. Nawet nie wiem, co pani tu sprzedaje…
– Szczęście – odparła dziewczyna.
– To znaczy?
– Losy, proszę pana. Ukrył się pan w kolekturze.
– A to dopiero szczęśliwy traf! – zaśmiałem się i nie wiem dlaczego, ale pomyślałem o Michalinie. – Kiedy będzie najbliższe losowanie?
Dziewczyna wskazała ręką wielki plakat. Żółte litery i cyfry na granatowym tle informowały o kolejnych terminach szans na wygranie milionów. Przebiegłem wzrokiem po datach.
– Może moje szczęście do lutego zdąży się wykluć? Po ile są losy?
– Pan nigdy nie grał… Są po 25, 50 i 100 złotych. I można wygrać tym razem 3, 5 i 8 milionów, w zależności od wartości losu.
– Nie jestem pazerny. Poproszę za 25 złotych. Przy moim szczęściu i tak będzie to forsa wywalona w błoto…
– Wszyscy tak mówią, a potem skaczą z radości – dziewczyna wskazała zdjęcie z gromadą rozradowanych ludzi ubranych w koszulki z napisem „Nasza loteria – Twoje szczęście”.
– Jasne… Oczywiście… – przytaknąłem, chowając papierki do portfela. – Obym ładnie wyszedł na zdjęciu.
– Niech pan nie zgubi paragonu. Kupon ważny jest tylko z dowodem zapłaty. Spięłam panu zszywaczem…
– No, to teraz na pewno wygram! Dziękuję i do widzenia!
– Ale ciągle leje…
– Jakoś dojdę, mam niedaleko. A i tak jestem już cały mokry.
– Pożyczę panu parasolkę. Skoro ma pan niedaleko, przyniesie pan po deszczu. Mam zapasową.
– Jest pani cudowna! Już mi pani przyniosła szczęście..
Wracałem z koncertu późno. Przy ładnej pogodzie zawsze chodzę piechotą. Wysiadłem z windy i przestraszyłem się. Ktoś siedział przy moich drzwiach. W półmroku nie rozpoznałem postaci.
Patrzyłem na zdjęcie babci. Uśmiechała się
– Halo, proszę pana… Co pan tu robi? – odważyłem się zapytać.
Postać w kapturze wstała i rzuciła się na mnie. Objęła mnie z całej siły, aż straciłem oddech.
– Jesteś wreszcie, tato… – głos Klary poznałbym na końcu świata.
Po kolacji siedzieliśmy w saloniku, popijając kanadyjską whisky. Karolina mówiła od trzech godzin, a ja jej nie przerywałem. Opowiadała o wyjeździe, wypadku, amnezji, leczeniu, powrocie. Słuchałem tych szalonych historii, ale najważniejsze dla mnie było jedno: córka była w domu!
– …i wtedy ten prawnik pomógł mi uzyskać odszkodowanie, no i jestem – kończyła opowieść Klara.
Spojrzałem na córkę ze wzruszeniem, a potem na zdjęcie babki.
– Tak ci było pisane, Klarkson. I nigdzie już nie wyjeżdżaj, dobrze?
– Dobrze, tato. Bez ciebie nigdy! – odpowiedziała.
– A co to takiego? – trzymała w dłoni kolorowy papierek wyjęty zza szyby regału?
– Los, kochanie.
– Zagrałeś? Super. Kiedy losowanie?
– Za dwa tygodnie, 1 lutego.
– To ile milionów wygrasz? – córka objęła mnie i pocałowała.
– Ja już wygrałem, córeczko. Mam ciebie – powiedziałem i najzwyczajniej w świecie popłakałem się.
Córka przytuliła się do mnie.
– Ale kilka milionów nie zaszkodzi, prawda?
Czułem głowę Klary na ramieniu i patrzyłem na zdjęcie Michaliny. Babcia śmiała się od ucha do ucha.