Reklama

Tamte święta miały być spokojne. Takie jak zawsze – karp, sianko pod obrusem, kolędy w tle, żurek babci i ogólna życzliwość podszyta lekkim napięciem, żeby przypadkiem nikt nie poruszył tematu polityki, teściowej albo dawnych krzywd. Ale życie, jak to życie, lubi sobie drwić z ludzkich planów. Zwłaszcza z tych, które mają przynieść "święty spokój".

Nie powiem, żebym był jakoś szczególnie sentymentalny. Mam swoje przyzwyczajenia, swoją herbatę z cytryną o 16:00, swoją kanapkę z pasztetem na śniadanie. Ale tamte święta… Tamte święta prawie rozbiły naszą rodzinę. Prawie. Bo potem wydarzyło się coś, co wcale nie musiało się wydarzyć. Coś, co przypomniało mi, że czasem nawet największy upór, gorycz i latami pielęgnowane urazy mogą pęknąć. Choćby tylko na chwilę. Wszystko zaczęło się od jednego telefonu.

Myślałem, że brat nie żyje

Telefon zadzwonił akurat wtedy, gdy smarowałem chleb masłem – równiutko, jak lubię. Spojrzałem na wyświetlacz. Numer nieznany. Zawsze mam wtedy dylemat – odebrać, nie odebrać, bo a nuż to z banku albo jakaś „propozycja życia”.

– Halo? – mruknąłem niechętnie, już gotowy do rozłączenia.

– Bogdan? To ja, Roman.

Prawie upuściłem nóż.

– Roman…? – powtórzyłem, jakby wątpiąc, że takie imię naprawdę istnieje.

No… Twój brat. Starszy o dwa lata, przypomnę, gdybyś miał sklerozę.

– Myślałem, że nie żyjesz. Przynajmniej dla naszej rodziny.

– I vice versa – zaśmiał się cicho. – Ale, słuchaj… Ja nie dzwonię, żeby się kłócić.

Milczałem. Masło topniało na kromce, a we mnie w środku gotowało się jak w czajniku.

– Chciałem zapytać… – kontynuował – czy mógłbym wpaść na święta. Na wigilię. Tylko ja.

– Ty? – prychnąłem. – Po ośmiu latach? Po tym, jak matkę wyzwałeś, ojca obraziłeś i się obraziłeś na cały świat?

– Wiem, Bogdan. Wiem, że zawaliłem. Ale… potrzebuję tego. Nas. Rodziny.

– A co cię tak nagle naszło? – zapytałem ostro.

– Mógłbym powiedzieć, że dojrzałem. Ale prawda jest prostsza. Jestem samotny. I głupi. I cholernie mi was brakuje.

Zamilkł. Patrzyłem przez okno na białe, stygnące miasto i przez chwilę nic nie mówiłem.

Pogadam z resztą. Ale nic nie obiecuję – powiedziałem w końcu. – I nie rób sobie nadziei.

– Dzięki, Bogdan.

– Nie mów „dzięki”. Jeszcze nic nie zrobiłem.

Zrobiliśmy naradę rodzinną

Zebrałem wszystkich przy stole jeszcze tego samego wieczoru. Żona, Basia, od razu wyczuła, że coś kombinuję, bo ukroiłem ciasto, chociaż był poniedziałek. Dzieci – znaczy się, dorośli już przecież – Krzysiek i Anka, przyszli z kuchni z herbatą. Usiadłem jak na jakiejś radzie nadzorczej. Napięcie aż iskrzyło w powietrzu.

– Dzwonił Roman – powiedziałem w końcu. – Chce przyjechać na święta. Na wigilię.

Cisza. Tylko czajnik w kuchni jeszcze syczał.

– Żartujesz, tak? – Basia spojrzała na mnie spod okularów.

– Nie. Zadzwonił. Sam. Bez grożenia. Poprosił.

– No to niech sobie teraz poprosi sąsiadkę. – Anka od razu odpaliła. – Po tym, co zrobił? On ma czelność się pokazywać?

– Czekaj, Anka – wtrącił Krzysiek. – Minęło ile? Osiem lat? Może się chłop ogarnął?

– Ogarnął?! – prychnęła. – Pamiętasz, jak mamie powiedział, że jest chora z nienawiści? Że ojciec zmarnował mu życie, bo kazał mu iść do technikum, a nie na aktorstwo? Boże, przecież to był teatr jednego aktora!

– Dobra – podniosłem rękę. – Nie zapomniałem. Nikt z nas nie zapomniał. Ale jeśli on dzwoni… to może coś się zmieniło. Sam mówi, że mu nas brakuje.

Basia milczała. A jak Basia milczy, to znaczy, że rozważa. A jak rozważa, to już pół zgody.

– Zgódźmy się – powiedział Krzysiek po chwili. – Na jeden wieczór. Przecież to tylko wigilia. Jak coś palnie, to go wyprosimy. Ale może… będzie inaczej?

Basia westchnęła ciężko.

– Jedno słowo nie takie… i wylatuje za drzwi. Uprzedź go, Bogdan.

Skinąłem głową.

I chociaż miałem na końcu języka: „może nie będzie tak źle”, nie powiedziałem nic.

Wizyta czarnej owcy

Wigilia przyszła szybciej, niż się spodziewałem. Zegar ledwo dobił siedemnastą, a Roman już stał pod domem. Z walizką, jakby miał zamiar się wprowadzić na stałe. Ubrany przyzwoicie – czarny płaszcz, szalik, buty jak z katalogu. Nawet się ogolił, co w jego przypadku było nowością.

– No, proszę – powiedziałem, otwierając drzwi. – Poznaję cię. Tylko gdzie ten twój wieczny uśmieszek?

– Zostawiłem w latach dziewięćdziesiątych – odpowiedział cicho. – Dzień dobry, Bogdan.

Wszedł jak do obcego domu. Jakby nie znał ani układu pomieszczeń, ani zapachu kapusty z grzybami.

– Zdejmij buty. I nie rozkładaj się, to nie hotel – rzuciłem sucho, choć sam nie wiem czemu. Niby miałem dobre chęci, ale jak na niego spojrzałem, wszystko mi się przypomniało.

W przedpokoju pojawiła się Basia. Stała przez chwilę w ciszy, mierząc go wzrokiem.

– Dobry wieczór, Basiu – powiedział Roman z lekkim ukłonem.

– Dobrze, że chociaż pamiętasz, jak mam na imię – mruknęła.

– Pamiętam więcej, niż myślisz.

Krzysiek i Anka siedzieli już przy stole, wpatrzeni w karpia jakby chcieli go zjeść wzrokiem, zanim przystąpią do walki widelcem. Tylko mała Zuzka, córka Anki, poderwała się z krzesła i podbiegła do Romana.

– Dzień dobry, panie Romanie! Mama mówiła, że pan jest czarną owcą!

Anka zbladła, ja zacisnąłem zęby, a Roman… zaczął się śmiać. Pierwszy raz od wielu lat.

– Tak, Zuzanko. I to całkiem czarną. Ale może dziś się trochę wybielę?

I właśnie wtedy poczułem coś dziwnego. Może i nie przebaczenie. Ale pierwszy pęknięty lód.

Czekaliśmy, aż Roman coś powie

– To co, może zaczniemy? – zaproponowałem, jak tylko Roman usiadł przy stole.

– A opłatek? – zapytała cicho Basia, podając mi biały prostokąt.

– No tak… – mruknąłem. – Kto zaczyna?

– Ja mogę – odezwała się Anka, wciąż wyraźnie spięta. – Życzę wszystkim zdrowia i spokoju. I żeby nikt w tym roku nie robił żadnych dramatów.

Wszyscy zerkali po sobie nerwowo, jakby czekali, czy Roman się odezwie. A on milczał. Podał opłatek każdemu po kolei, z tą swoją nową, nienaturalną pokorą.

– Bogdan? – skinęła głową Basia. – Ty też powiedz.

Wstałem niechętnie.

– No… Żeby się nikt nie zadławił ością, a jak ktoś ma coś komuś za złe, to niech się dziś zamknie – mruknąłem.

Krzysiek się uśmiechnął, Anka prychnęła, a Roman… podniósł głowę.

– A ja chciałem coś powiedzieć – zaczął i od razu zrobiło się cicho. – Dziękuję, że mnie przyjęliście. Naprawdę. Nie zasłużyłem. Ale jeśli pozwolicie… chciałbym dziś tylko być. Bez tłumaczeń. Bez pretensji. Po prostu... być.

– I jeść – dodała Zuzka, wzbudzając lekkie rozluźnienie.

Kolacja zaczęła się w końcu naprawdę. Barszcz, uszka, śledź w śmietanie. Basia jak zwykle się postarała. Roman jadł powoli, jakby chciał wszystko zapamiętać. Nie przerywał. Nie dowcipkował. Nawet, gdy Anka napomknęła, że „dobrze, że dziś nie trzeba omawiać cudzych porażek”.

Po raz pierwszy od lat naprawdę słuchał. A my – nawet jeśli z rezerwą – zaczynaliśmy wierzyć, że może nie przyjechał z udawaną skruchą.

Aż w końcu…

– Pamiętacie, jak ojciec przyłapał mnie, jak wziąłem pół litra z barku? – rzucił niespodziewanie Roman. – I zamiast mi dać karę, posadził mnie w kuchni i kazał opowiedzieć bajkę?

Uśmiech pojawił się sam.

– No i co mu opowiedziałeś? – zapytała Zuzka.

– O królu, który wszystko miał, ale nie miał domu. Dopiero potem zrozumiałem, że ten dom miał na wyciągnięcie ręki.

Wyjątkowe roraty

Zawsze chodziliśmy na roraty z Krzyśkiem. Taki nasz ojcowsko-synowski rytuał, który powoli zamierał, odkąd syn dorósł, a ja coraz częściej wolałem zostać w domu niż gnać do kościoła po ciemku. Ale w tamten adwent, nie wiem czemu, coś mnie tknęło. Może ten telefon od Romana?

– Wstawaj, idziemy – powiedziałem Krzyśkowi, klepiąc go lekko w ramię, jeszcze zanim zapiał pierwszy budzik.

– Co? Gdzie? – mamrotał zaspany.

– Na roraty. Jak kiedyś.

Spojrzał na mnie jak na wariata. Ale po chwili wstał.

Kościół był prawie pusty. Mróz szczypał w policzki, a z nieba sypał drobny śnieg. Siedzieliśmy z boku, jak dawniej, z dala od tych, co przychodzą, żeby się pokazać.

Nagle usłyszałem czyjś cichy śmiech. Znajomy. Zbyt znajomy.

– Roman? – szepnąłem, rozglądając się.

I rzeczywiście – siedział dwa rzędy przed nami, w długim, granatowym płaszczu, z rękami złożonymi jak chłopiec na koloniach.

Po mszy wyszedłem pierwszy, czekałem przy drzwiach.

– Co ty tu robisz? – zapytałem, gdy się zbliżył.

– A co? Roraty zarezerwowane tylko dla porządnych ludzi?

Spojrzałem na niego z przekąsem.

– Nigdy nie lubiłeś kościoła.

Roman wzruszył ramionami.

– Może przyszedłem po ciszę. A może, żeby usłyszeć jak ktoś śpiewa z serca. Jak ty. Albo Krzysiek. Albo ta mała dziewczynka w drugim rzędzie, co nie trafiała w żadną nutę.

I wtedy to poczułem. Ciepło. Jakby ktoś pod piecem rozpalił. Jakby przez chwilę wszystko było na swoim miejscu. I pomyślałem, że może… może nie wszystko stracone.

Pożegnanie z nadzieją

Roman został jeszcze dwa dni po świętach. Pomagał wynosić choinkę, zmywał po kolacji, raz nawet upiekł jakieś dziwne ciasto z siemieniem lnianym i jogurtem. Nikt tego nie zjadł, ale też nikt mu tego nie wypomniał. To już był sukces.

W dzień wyjazdu, zanim zamknął walizkę, usiedliśmy w kuchni przy herbacie.

– Dzięki, że mnie nie wyrzuciłeś – powiedział cicho.

– Nie miałem pewności, że nie będę musiał – odpowiedziałem szczerze.

– Ale nie wyrzuciłeś. A ja przez chwilę czułem się znowu jak część rodziny. Jak brat. Jak… człowiek.

– Roman… nie rób z siebie bohatera tylko dlatego, że po ośmiu latach raczyłeś się odezwać – burknąłem, choć z lekkim uśmiechem.

– Wiem. Ale może to się zmieni.

– Jak zadzwonisz, to odbiorę. Jak nie zapomnę, że jeszcze istniejesz – mruknąłem.

Wstał. Sięgnął po płaszcz. I zanim wyszedł, zatrzymał się jeszcze w progu.

– Bogdan?

– No?

– Zuzka powiedziała mi wczoraj, że jak dorośnie, to chce mieć takiego wujka jak ja.

– Biedne dziecko – westchnąłem.

– Może. Ale wiesz… zrobiło mi się ciepło. Jak wtedy, gdy słuchałem ciebie śpiewającego „Wśród nocnej ciszy”.

Spojrzałem na niego długo.

– No to się trzymaj, bracie.

Uścisnęliśmy się. Tak zwyczajnie. Jak ludzie, którzy może jeszcze nie wybaczyli wszystkiego, ale przestali trzymać w sobie złość jak relikwie.

Gdy za nim zamknęły się drzwi, zostałem w kuchni sam. Herbata dawno wystygła, ale w sercu… coś zostało. Coś ciepłego.

Bogdan, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama