Reklama

To stało się po tym, jak zdecydowaliśmy się zamieszkać razem. Szok, jeden uścisk i koniec. Beata już nigdy się nie obudziła. A teraz ten pies…

Reklama

Kluchę przywiozła do mnie Ewa, córka mojej ostatniej partnerki, Beaty. Wkurzyłem się, bo nie chciałem psa, ale Ewa była nieugięta.

– Suczka zostanie u ciebie i koniec. Byłam na działce i ona leżała w altanie na twoich ogrodniczkach. Wybrała ciebie. Poza tym, mam silne przekonanie, prawie pewność, że to jest, nie wiem jak to powiedzieć, reinkarnacja? Dusza mamy? No, w każdym razie, czuję, że ona ma jakiś związek duchowy z mamą i że pojawiła się tam nieprzypadkowo i że chce być z tobą. Proste?

– Co? Uważasz, że to jest dusza Beaty, która chce mieszkać u mnie?

– No właśnie.

Zobacz także

Klucha, jakby na potwierdzenie tych słów, przywarła do moich stóp, zamiatając ogonem zakurzoną podłogę.

W sumie to dobraliśmy się jak w korcu maku

Beata umarła siedem miesięcy wcześniej. Zabił ją rozległy wylew do mózgu, akurat wtedy, kiedy zdecydowaliśmy się na podjęcie próby wspólnego zamieszkania. Nie była to prosta decyzja, oboje byliśmy po przykrych rozstaniach.

– Beatę porzucił mąż, oczadziały na punkcie młodej asystentki w swojej pracy, a mnie… mnie opuściła Julia, by (jak twierdziła) rozpocząć nareszcie samodzielne życie.

W jednej rozmowie zamiotła pod dywan wszystkie nasze wspólne lata. Na koniec powiedziała, że „nic do mnie nie ma”, ale że moje wizje „ o naszej wspólne starości to sentymentalne bzdury”. Ot, tyle.

Beatę poznałem na urodzinach kolegi z pracy. To było krótko po ostatecznej rozmowie z Julią. Była smutna, zamknięta w sobie, wystraszona – a przede wszystkim – piękna. Natychmiast poczułem silną potrzebę osuszenia jej tych łez.

– Uśmiechnij się, nic nie jest warte smutku takiej pięknej buzi…

– O masz, kolejny pocieszyciel.

– Nie dziw się!

– Nie dziwię się, tylko jestem tym zniesmaczona. Mam powody, żeby być smutna i tyle.

– Ja też mam. I robię wszystko, żeby mniej bolało, a ty, jak widać, lubisz to swoje cierpienie.

– Mam do tego prawo, nie uważasz?

Walczyła, ale się poddała

Wyszliśmy od Mietka razem, dała się odprowadzić do domu, wymieniliśmy się numerami telefonów. Coś ewidentnie zaiskrzyło i dla mnie nie było tajemnicą, co to jest. Przez następne miesiące zbliżyliśmy się do siebie. Byliśmy ulepieni z tej samej gliny, mieliśmy podobną wrażliwość i potrafiliśmy być dla siebie emocjonalnym plastrem, który leczy wszystkie rany. Ale nie potrafiliśmy się zdecydować na wspólne mieszkanie.

– Może jeszcze nie… Może kiedyś. Wiesz, jak ludzie są tak bezustannie ze sobą, to łatwiej się sobą nudzą.

– Masz rację. Chyba…

– Na razie te wspólne weekendy na działce niech wystarczą.

– Zrobimy porządek z tą grządką?

– Pewnie. Zakładaj robocze gacie!

Jej działka była naszym schronieniem przed całym światem i złymi wspomnieniami. Wreszcie stało się jasne, że naprawdę chcemy być ze sobą, że chcemy razem zamieszkać i chcemy razem się zestarzeć.

– Jesteś pewna?

– Już tak. A ty?

– Tak. Co ci jest?

– Nic. Poczekaj, trochę zakręciło mi się w głowie.

– To z tych emocji.

Może to z emocji, a może już coś złego działo się z jej organizmem. Wieczorem osunęła się na podłogę w altance. Chwyciłem ją, a ona złapała mnie silnym kurczowym uściskiem. W jej oczach zobaczyłem strach.

Dzwonię po pogotowie

Nie zareagowała. Trzymała mnie tak mocno, że trwało dłuższą chwilę zanim uwolniłem rękę i wygrzebałem komórkę ze spodni. Pogotowie przyjechało w pół godziny. Beata nie odzyskała przytomności, umarła dwa dni później. Ewa uparła się, by pochować matkę na małym wiejskim cmentarzu niedaleko działki.

– Mama kochała to miejsce, tu jest spokój i cisza. Jestem pewna, że tego właśnie by chciała. Ty przecież też lubisz tu być, to teraz twoja działka, mnie ona po nic. Będziesz miał blisko.

– Nie wiem, Ewo, czy znajdę w sobie dość siły, żeby tu być. Nie sądzę. To przecież tu się stało.

I rzeczywiście, przez następne siedem miesięcy nie wybrałem się na naszą działkę ani razu.

– Jak masz na imię? – spytałem pieska po wyjściu Ewy.

Patrzyła na mnie uważnie

– No? Nie masz imienia? Może Klucha. Chcesz nazywać się Klucha?

Klucha szczeknęła radośnie. Jedno potwierdzające szczeknięcie.

Nie miała baba kłopotu – jakoś tak samo mi się pomyślało.

– Nie przejmuj się, będzie dobrze. Co ja ci mogę dać do zjedzenia?

Klucha popędziła do kuchni.

– No proszę, jaka zmyślna psina. Może zrobię ci makaron z tuńczykiem? Lubisz tuńczyka?

Zapiszczała ze szczęścia i zakręciła się wokół samej siebie. Pomyślałem, że makaron z tuńczykiem to była jedna z naszych z Beatą ulubionych potraw „na szybko”. To oczywiście nie miało żadnego znaczenia, wszyscy lubią makaron z tuńczykiem, dlaczego Klucha miałaby być inna. Następnego dnia poszliśmy do weterynarza. Na szczęście przychodnię mamy w sąsiednim domu. Klucha została zbadana, zaszczepiona i dostała swój psi dowód osobisty.

– Bardzo inteligentny pies, bardzo. To gdzie, mówi pan, ją znalazł?

– Nie ja, moja… no, córka mojej… nieważne. Na takim leśnym działkowisku nad Radomką.

– Wie pan, co mnie dziwi? Nie ma żadnych śladów wskazujących, że nosiła obrożę czy była na jakimś sznurku czy łańcuchu, a wydaje się bardzo zsocjalizowana. Coś wyjątkowego jest w tym piesku, prawda Klucho?

– Wygląda na młodego psa, jak pan myśli, ile może mieć?

– Ponad pół roku, może sześć, może siedem miesięcy. Jakoś tak.

Patrz Beatko, mieliśmy razem zamieszkać, ale stało się to, co się stało. Czy to możliwe, że zesłałaś mi Kluchę, żebym nie czuł się taki samotny? – jak zwykle wieczorami prowadziłem smutne rozmowy z Beatą.

Klucha zwlekła się ze swojego posłanka, podeszła do kanapy, oparła główkę o materac i patrząc mi w oczy, cichutko zapiszczała.

Kornelię znalazła dla mnie Beata

To więcej niż pewne.

– No dobra, właź tutaj, tu za mnie. Śpisz od ściany, zrozumiałaś? I żebyś się zbytnio nie rozpychała.

Wskoczyła na kołdrę i wydeptała sobie dołek na wysokości moich kolan. Już po chwili zaczęła cichutko pochrapywać. I grzać jak kaloryfer.

Pierwszy raz Klucha uciekła mi w listopadzie. Po raz pierwszy zdecydowałem się pojechać na naszą działkę, zobaczyć, jak wszystko niszczeje i oczywiście pójść na grób Beaty. Już za furtką działek Klucha wyrwała do przodu i nie zważając na moje wołanie, pognała w stronę lasu.

– Klucha! Psie niewdzięczny! – wrzeszczałem i biegłem w kierunku ciemnej linii drzew.

Mignęła mi gdzieś w oddali. Bałem się, że rozpoznała krainę swojego dzieciństwa, odnajdzie swój prawdziwy dom i już nigdy jej nie zobaczę. Ale nie! Jak tylko przystawałem, żeby zaczerpnąć oddechu, Klucha pojawiała się w polu widzenia, skacząc i poszczekując, zachęcała mnie do dalszej pogoni. Wyszliśmy z lasu po drugiej stronie wsi. Po lewej był stary kościół, a na wprost ukryty wśród drzew cmentarz. Ruszyłem między groby, Klucha siedziała przed pomnikiem Beaty i patrzyła to na mnie, to na mogiłę.

– Kim ty jesteś? – spytałem.

Zamachała ogonem.

Drugi raz uciekła mi w grudniu, tuż przed świętami. Znalazłem ją w parku, siedziała na ławce, tuląc się i liżąc po twarzy roześmianą kobietę.

– Klucha! Do nogi!

– To pana piesek? Cudna jest. Klucha? Kto ci dał takie głupie imię?

– No, ja dałem. Dlaczego głupie? A jak pani ma na imię?

– Ja? Konstancja, a pan?

– Wiktor.

Trzeci raz uciekła mi w styczniu, zaraz po tym, jak Konstancja wprowadziła się do mnie. Do tej pory nie wróciła. Nie pomogły ogłoszenia i obietnice nagrody.
Jak kamień w wodę. Mam nadzieję, że nic złego jej się nie stało.

– Jak to możliwe, że nie zrobiłeś jej nigdy żadnego zdjęcia? – pytała zdenerwowana Konstancja.

Reklama

– Nie wiem.

Reklama
Reklama
Reklama