Reklama

Edka poznałem w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Traf chciał, że nauczycielka posadziła nas w jednej ławce. Wydawał się miły i, jak mawiał mój ojciec, rozgarnięty umysłowo. Obaj mieliśmy podobny temperament, identyczne zainteresowania i nienawidziliśmy matematyki, lubując się w bujaniu w chmurach i wymyślaniu niestworzonych historii, kim to w życiu będziemy.

Reklama

Kiedy nasza coraz bliższa znajomość miała wreszcie przerodzić się w przyjaźń, a my niczym Indianie po ukłuciu się w palce zawrzeć braterstwo krwi, w klasie pojawiła się Urszula. No i los sprawił, że obaj zakochaliśmy się w zjawiskowej dziewczynce o blond włosach.

Na początku, gdy miłość dopiero wzbierała w naszych wątłych piersiach, nie zwierzaliśmy się z czegoś tak wstydliwego jak uczucie do dziewczyny. W końcu prawdziwi indiańscy wojownicy są ponad takie sprawy. Jednak szybko zaczęliśmy sobie wchodzić w drogę, oferując Urszuli poniesienie za nią tornistra, podzielenie się swoją (przepyszną) śniadaniową kanapką, czy spróbowanie cukierka czekoladowego, którego specjalnie dla niej przynieśliśmy. Ona żadnego z nas nie wyróżniała, przyjmując od każdego wyrazy uwielbienia, a jednocześnie dając kosza. Między mną a Edkiem narastała niechęć. Obaj byliśmy przekonani, że gdyby nie ten drugi, dziewczyna byłaby już zdobyta. Zaczęliśmy więc sobie dogryzać, wyśmiewając porażki w naszych sercowych staraniach, które sprawiedliwie doświadczaliśmy od naszej idolki.

Robiłem wszystko odwrotnie niż kumpel

Wreszcie pewnego dnia doszło między nami do bójki. Edek wyszedł z niej z podbitym okiem, ja ze złamanym zębem. To był koniec przyjaźni, która wkrótce przerodziła się w jawną wrogość. Od tej chwili cokolwiek zrobił Edek, ja robiłem na odwrót. Jemu nie szło z historii, ja zostawałem z tego przedmiotu prymusem. On miał trudności z nauczeniem się jazdy na rowerze (kłopoty z błędnikiem), ja śmigałem na motorowerze brata, i to tak, by mój wróg widział.
Edek odpłacał mi pięknym za nadobne i kiedy ja kulałem z matematyki, on nieoczekiwanie zaczął w tym przedmiocie błyszczeć. Po latach dowiedziałem się, że wymógł na rodzicach korepetycje, które udzielał mu szkolny nauczyciel. Od tamtego dnia miał z matmy lepsze stopnie ode mnie.

Kilka lat później rodzina Edka zamieniła ciasne mieszkanko w centrum miasteczka na opuszczone gospodarstwo tuż za naszym płotem. Szybko uświadomiłem sobie, że to najwyraźniej opatrzność zesłała mi wroga na sąsiednią posesję. Teraz było mi łatwiej mu dopiec. A to obluzowałem deskę w ścianie kurnika, którą Edek dokładnie zabił dwoma gwoździami, żeby lis nie dorwał się do kur. A to spuściłem powietrze z opon auta jego ojca. Za moje przewiny obrywał Edek. On jednak był nie w ciemię bity i szybko odkrył, kto nocami zakrada się na jego podwórko. Oczywiście nie był mi dłużny i rodzice doszli do wniosku, że to ja przez swoją nieuwagę popsułem sieczkarnię i z głupoty wysypałem w indyczej komórce trutkę na szczury. Nie miałem dowodów, że truciznę podłożył Edek i musiałem z zaciśniętymi zębami przyjąć razy. Tamtego dnia moja nienawiść sięgnęła zenitu, zasilona poczuciem wstydu. Bo ojciec gonił mnie z paskiem po podwórku, a mój wróg stał przy płocie i chichotał pod nosem.

Po maturze nie zdałem na studia. Moją porażkę umiliło jednak to, że i Edkowi powinęła się noga. Obaj zostaliśmy w miasteczku. Moi rodzice mieli niewielki sklep spożywczy, więc zacząłem im tam pomagać. A że Edek pracował po drugiej stronie miasta, nie widywaliśmy się często. Być może czas i brak kontaktów sprawiłyby, że nasza wzajemna wrogość w końcu by się wypaliła, ale los chciał inaczej. Poznałem dziewczynę, zakochałem się i oświadczyłem. Była śliczna. Gdy przyprowadziłem ją pierwszy raz do domu, by przedstawić rodzicom, Edek akurat wychodził ze swej posesji. Z satysfakcją ujrzałem na jego twarzy błysk zaskoczenia i zazdrości. Dobra nasza, pomyślałem. Niech cię zawiść zeżre, padalcu.

Pół roku później i on się ożenił. Jestem pewien, że specjalnie paradował ze swoją, nie powiem, atrakcyjną żoną, po podwórku, bym mógł się dobrze przyjrzeć jego zdobyczy.

Ja byłem pierwszy! – pokazałem mu gestami. Splunął tylko, gdy jego luba nie widziała.

Los najwyraźniej nas obu nie lubił

Mimo moich – i pewnie Edka – wysiłków, nasze żony zaprzyjaźniły się. Co gorsza, nie mogły zrozumieć, dlaczego my dwaj nie chcemy nawet spotkać się przy ognisku. Prawda o Uli jakoś nie chciała mi przejść przez gardło, Edek też nic nie mówił. W milczeniu, jak to indiańscy wojownicy, byliśmy dobrzy.

– Ja z tym padalcem nie chcę mieć nic wspólnego – powiedziałem żonie. – Też tam chodzić nie będziesz!

Kasia popatrzyła na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.

– Gorączkę masz? Uwielbiam Julkę i nie pozwolę, by twoje paranoje zniszczyły mi przyjaźń.

– Kasia! – powiedziałem groźnie, ale kiedy brew żony poszła do góry, a jej dłonie oparły się na biodrach zrozumiałem, że w tej sprawie nie mam żadnych szans.

No i przez kolejne lata nasze żony przyjaźniły się, a dzieci za sobą przepadały. I ciągle słyszałem tylko, bym przestał być idiotą. Ale kiedy natykałem się na Edka, obaj patrzyliśmy na siebie z taką złością przez te babskie marudzenia, że aż mnie w żołądku bolało. No i lekarz powiedział, że mam wrzody.

Tamtego dnia siedziałem na werandzie z bolącym żołądkiem i wspominałem sobie słowa babci, która kiedyś zobaczyła, jak biłem pięścią w zeszyt od matematyki, w którym widniała duża czerwona dwójka. A były to jeszcze czasy, gdy dwójka była najgorszym stopniem.

– Wiesz, co mówią? Kiedy nie możesz zwalczyć wroga, pokochaj go. A wtedy straci jadowite zęby i przestanie przeszkadzać ci w życiu. Nie złość się na matematykę, tylko zacznij się jej uczyć, a zrozumiesz, że nie jest taka straszna.

Posłuchałem babci i maturę z matmy zdałem na czwórkę. Rzeczywiście okazała się wcale nie taka trudna. Podobnie postanowiłem postąpić w przypadku Edka. Ty do mnie z nożem, powiedziałem sobie w duchu, to ja do ciebie z sercem. Zobaczymy, komu będzie bardziej głupio, i komu żona potem będzie ciosała na głowie kołki, że tak wrednie odnosi się do sąsiada.

Nie umieraj, stary draniu – burknąłem do niego

Okazja do zaprezentowania nowego etapu mojej wojny z Edkiem pojawiła się szybko. Pewnego dnia, robiąc podjazd do swojej bramy, kazałem sypnąć żużlu nieco szerzej, żeby i sąsiad miał równiej. Jakiś czas później wichura zwaliła na naszej ulicy drzewo. Akurat zatarasowało wjazd do posesji Edka. Ja mogłem na swoje podwórko swobodnie wjechać, jednak wziąłem piłę spalinową i poszedłem pociąć drzewo na kawałki, które już w pojedynkę można było samemu usunąć na pobocze. Edek zjawił się z siekierą i zaczął rąbać mniejsze gałęzie. Po wszystkim burknął „dziękuję”, a ja tylko dumnie wzruszyłem ramionami i z wyższością powiedziałem: „proszę bardzo”. Cały następny miesiąc chodziłem z nosem do góry, dumny z siebie i swojej wspaniałomyślności. A masz, dobrze ci tak! – myślałem.

Któregoś razu wyjechaliśmy z żoną na wakacje. Kiedy wróciliśmy, dowiedziałem się od sąsiadów, że przeszła przez nasze miasteczko lokalna powódź.

– Gdyby Edek nie ułożył wokół waszej posesji worków z piaskiem – stwierdził komendant straży – to jak nic zalałoby wam piwnice.

Teraz jego było na wierzchu i teraz to on chodził z dumnie zadartym nosem. O, niedoczekanie twoje – bulgotałem się w środku. – Już ja coś wymyślę, żebyś poczuł, że jesteś ode mnie gorszy.

I tak minęło nam trzydzieści kolejnych lat życia i nieustającej wojny. Z czasem dzieci się wyprowadziły i starość zapukała do naszych drzwi. Pewnego dnia, gdy wyglądałem przez okno, zobaczyłem, jak Edek chodzi po ogródku i szykuje róże do zimy, okrywając je słomą. Nagle upadł na ziemię. Pewnie zobaczył, że go podglądam i w ten sposób chciał mnie przestraszyć. Minęło jednak trzydzieści sekund, potem minuta, a ten drań nawet się nie poruszył. Wtedy przypomniałem sobie, jak w sklepie sąsiadki mówiły, że z Edka sercem jest nie najlepiej. Wystraszony rzuciłem robotę i biegnąc, zadzwoniłem po pogotowie. Kiedy dotarłem do leżącego, uniosłem jego twarz, którą miał odwróconą do ziemi, żeby mu się lepiej oddychało.

– Nie umieraj, stary draniu – burknąłem do niego złym głosem czując, jak po policzku płyną mi łzy. – Po co mi na stare lata szukać innego wroga, jak mam już starego, do którego zdołałem się przyzwyczaić. Nie umieraj – westchnąłem z żałością. – W końcu jesteś moim jedynym przyjacielem, jakiego miałem w całym swoim życiu. Słyszysz, Edek?

Wreszcie przyjechało pogotowie. Kiedy pakowali Edka na nosze, ten otworzył ciężko powieki i uśmiechnął się do mnie słabo.

– Wszystko słyszałem – szepnął i zemdlał z uśmiechem.

A mnie wtedy taka wzięła złość, że… I już byłem pewien, że jeszcze wiele lat powalczę z tym przeklętym wrogiem, który wykarmił się na mojej krzywdzie.

Reklama

Amen.

Reklama
Reklama
Reklama