„Myślałem, że pozbyłem się tego padalca ze swojego życia. Nic z tego. Nasze żony stały się najlepszymi psiapsiółkami”
„Mimo moich – i pewnie Edka – wysiłków, nasze żony zaprzyjaźniły się. Co gorsza, nie mogły zrozumieć, dlaczego my dwaj nie chcemy nawet spotkać się przy ognisku. Prawda jakoś nie chciała mi przejść przez gardło, on też nic nie mówił. W milczeniu, jak to indiańscy wojownicy, byliśmy dobrzy”.
- Franciszek, 60 lat
Edka poznałem w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Traf chciał, że nauczycielka posadziła nas w jednej ławce. Wydawał się miły i, jak mawiał mój ojciec, rozgarnięty umysłowo. Obaj mieliśmy podobny temperament, identyczne zainteresowania i nienawidziliśmy matematyki, lubując się w bujaniu w chmurach i wymyślaniu niestworzonych historii, kim to w życiu będziemy.
Kiedy nasza coraz bliższa znajomość miała wreszcie przerodzić się w przyjaźń, a my niczym Indianie po ukłuciu się w palce zawrzeć braterstwo krwi, w klasie pojawiła się Urszula. No i los sprawił, że obaj zakochaliśmy się w zjawiskowej dziewczynce o blond włosach.
Na początku, gdy miłość dopiero wzbierała w naszych wątłych piersiach, nie zwierzaliśmy się z czegoś tak wstydliwego jak uczucie do dziewczyny. W końcu prawdziwi indiańscy wojownicy są ponad takie sprawy. Jednak szybko zaczęliśmy sobie wchodzić w drogę, oferując Urszuli poniesienie za nią tornistra, podzielenie się swoją (przepyszną) śniadaniową kanapką, czy spróbowanie cukierka czekoladowego, którego specjalnie dla niej przynieśliśmy. Ona żadnego z nas nie wyróżniała, przyjmując od każdego wyrazy uwielbienia, a jednocześnie dając kosza. Między mną a Edkiem narastała niechęć. Obaj byliśmy przekonani, że gdyby nie ten drugi, dziewczyna byłaby już zdobyta. Zaczęliśmy więc sobie dogryzać, wyśmiewając porażki w naszych sercowych staraniach, które sprawiedliwie doświadczaliśmy od naszej idolki.
Robiłem wszystko odwrotnie niż kumpel
Wreszcie pewnego dnia doszło między nami do bójki. Edek wyszedł z niej z podbitym okiem, ja ze złamanym zębem. To był koniec przyjaźni, która wkrótce przerodziła się w jawną wrogość. Od tej chwili cokolwiek zrobił Edek, ja robiłem na odwrót. Jemu nie szło z historii, ja zostawałem z tego przedmiotu prymusem. On miał trudności z nauczeniem się jazdy na rowerze (kłopoty z błędnikiem), ja śmigałem na motorowerze brata, i to tak, by mój wróg widział.
Edek odpłacał mi pięknym za nadobne i kiedy ja kulałem z matematyki, on nieoczekiwanie zaczął w tym przedmiocie błyszczeć. Po latach dowiedziałem się, że wymógł na rodzicach korepetycje, które udzielał mu szkolny nauczyciel. Od tamtego dnia miał z matmy lepsze stopnie ode mnie.
Kilka lat później rodzina Edka zamieniła ciasne mieszkanko w centrum miasteczka na opuszczone gospodarstwo tuż za naszym płotem. Szybko uświadomiłem sobie, że to najwyraźniej opatrzność zesłała mi wroga na sąsiednią posesję. Teraz było mi łatwiej mu dopiec. A to obluzowałem deskę w ścianie kurnika, którą Edek dokładnie zabił dwoma gwoździami, żeby lis nie dorwał się do kur. A to spuściłem powietrze z opon auta jego ojca. Za moje przewiny obrywał Edek. On jednak był nie w ciemię bity i szybko odkrył, kto nocami zakrada się na jego podwórko. Oczywiście nie był mi dłużny i rodzice doszli do wniosku, że to ja przez swoją nieuwagę popsułem sieczkarnię i z głupoty wysypałem w indyczej komórce trutkę na szczury. Nie miałem dowodów, że truciznę podłożył Edek i musiałem z zaciśniętymi zębami przyjąć razy. Tamtego dnia moja nienawiść sięgnęła zenitu, zasilona poczuciem wstydu. Bo ojciec gonił mnie z paskiem po podwórku, a mój wróg stał przy płocie i chichotał pod nosem.
Po maturze nie zdałem na studia. Moją porażkę umiliło jednak to, że i Edkowi powinęła się noga. Obaj zostaliśmy w miasteczku. Moi rodzice mieli niewielki sklep spożywczy, więc zacząłem im tam pomagać. A że Edek pracował po drugiej stronie miasta, nie widywaliśmy się często. Być może czas i brak kontaktów sprawiłyby, że nasza wzajemna wrogość w końcu by się wypaliła, ale los chciał inaczej. Poznałem dziewczynę, zakochałem się i oświadczyłem. Była śliczna. Gdy przyprowadziłem ją pierwszy raz do domu, by przedstawić rodzicom, Edek akurat wychodził ze swej posesji. Z satysfakcją ujrzałem na jego twarzy błysk zaskoczenia i zazdrości. Dobra nasza, pomyślałem. Niech cię zawiść zeżre, padalcu.
Pół roku później i on się ożenił. Jestem pewien, że specjalnie paradował ze swoją, nie powiem, atrakcyjną żoną, po podwórku, bym mógł się dobrze przyjrzeć jego zdobyczy.
Ja byłem pierwszy! – pokazałem mu gestami. Splunął tylko, gdy jego luba nie widziała.
Los najwyraźniej nas obu nie lubił
Mimo moich – i pewnie Edka – wysiłków, nasze żony zaprzyjaźniły się. Co gorsza, nie mogły zrozumieć, dlaczego my dwaj nie chcemy nawet spotkać się przy ognisku. Prawda o Uli jakoś nie chciała mi przejść przez gardło, Edek też nic nie mówił. W milczeniu, jak to indiańscy wojownicy, byliśmy dobrzy.
– Ja z tym padalcem nie chcę mieć nic wspólnego – powiedziałem żonie. – Też tam chodzić nie będziesz!
Kasia popatrzyła na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.
– Gorączkę masz? Uwielbiam Julkę i nie pozwolę, by twoje paranoje zniszczyły mi przyjaźń.
– Kasia! – powiedziałem groźnie, ale kiedy brew żony poszła do góry, a jej dłonie oparły się na biodrach zrozumiałem, że w tej sprawie nie mam żadnych szans.
No i przez kolejne lata nasze żony przyjaźniły się, a dzieci za sobą przepadały. I ciągle słyszałem tylko, bym przestał być idiotą. Ale kiedy natykałem się na Edka, obaj patrzyliśmy na siebie z taką złością przez te babskie marudzenia, że aż mnie w żołądku bolało. No i lekarz powiedział, że mam wrzody.
Tamtego dnia siedziałem na werandzie z bolącym żołądkiem i wspominałem sobie słowa babci, która kiedyś zobaczyła, jak biłem pięścią w zeszyt od matematyki, w którym widniała duża czerwona dwójka. A były to jeszcze czasy, gdy dwójka była najgorszym stopniem.
– Wiesz, co mówią? Kiedy nie możesz zwalczyć wroga, pokochaj go. A wtedy straci jadowite zęby i przestanie przeszkadzać ci w życiu. Nie złość się na matematykę, tylko zacznij się jej uczyć, a zrozumiesz, że nie jest taka straszna.
Posłuchałem babci i maturę z matmy zdałem na czwórkę. Rzeczywiście okazała się wcale nie taka trudna. Podobnie postanowiłem postąpić w przypadku Edka. Ty do mnie z nożem, powiedziałem sobie w duchu, to ja do ciebie z sercem. Zobaczymy, komu będzie bardziej głupio, i komu żona potem będzie ciosała na głowie kołki, że tak wrednie odnosi się do sąsiada.
Nie umieraj, stary draniu – burknąłem do niego
Okazja do zaprezentowania nowego etapu mojej wojny z Edkiem pojawiła się szybko. Pewnego dnia, robiąc podjazd do swojej bramy, kazałem sypnąć żużlu nieco szerzej, żeby i sąsiad miał równiej. Jakiś czas później wichura zwaliła na naszej ulicy drzewo. Akurat zatarasowało wjazd do posesji Edka. Ja mogłem na swoje podwórko swobodnie wjechać, jednak wziąłem piłę spalinową i poszedłem pociąć drzewo na kawałki, które już w pojedynkę można było samemu usunąć na pobocze. Edek zjawił się z siekierą i zaczął rąbać mniejsze gałęzie. Po wszystkim burknął „dziękuję”, a ja tylko dumnie wzruszyłem ramionami i z wyższością powiedziałem: „proszę bardzo”. Cały następny miesiąc chodziłem z nosem do góry, dumny z siebie i swojej wspaniałomyślności. A masz, dobrze ci tak! – myślałem.
Któregoś razu wyjechaliśmy z żoną na wakacje. Kiedy wróciliśmy, dowiedziałem się od sąsiadów, że przeszła przez nasze miasteczko lokalna powódź.
– Gdyby Edek nie ułożył wokół waszej posesji worków z piaskiem – stwierdził komendant straży – to jak nic zalałoby wam piwnice.
Teraz jego było na wierzchu i teraz to on chodził z dumnie zadartym nosem. O, niedoczekanie twoje – bulgotałem się w środku. – Już ja coś wymyślę, żebyś poczuł, że jesteś ode mnie gorszy.
I tak minęło nam trzydzieści kolejnych lat życia i nieustającej wojny. Z czasem dzieci się wyprowadziły i starość zapukała do naszych drzwi. Pewnego dnia, gdy wyglądałem przez okno, zobaczyłem, jak Edek chodzi po ogródku i szykuje róże do zimy, okrywając je słomą. Nagle upadł na ziemię. Pewnie zobaczył, że go podglądam i w ten sposób chciał mnie przestraszyć. Minęło jednak trzydzieści sekund, potem minuta, a ten drań nawet się nie poruszył. Wtedy przypomniałem sobie, jak w sklepie sąsiadki mówiły, że z Edka sercem jest nie najlepiej. Wystraszony rzuciłem robotę i biegnąc, zadzwoniłem po pogotowie. Kiedy dotarłem do leżącego, uniosłem jego twarz, którą miał odwróconą do ziemi, żeby mu się lepiej oddychało.
– Nie umieraj, stary draniu – burknąłem do niego złym głosem czując, jak po policzku płyną mi łzy. – Po co mi na stare lata szukać innego wroga, jak mam już starego, do którego zdołałem się przyzwyczaić. Nie umieraj – westchnąłem z żałością. – W końcu jesteś moim jedynym przyjacielem, jakiego miałem w całym swoim życiu. Słyszysz, Edek?
Wreszcie przyjechało pogotowie. Kiedy pakowali Edka na nosze, ten otworzył ciężko powieki i uśmiechnął się do mnie słabo.
– Wszystko słyszałem – szepnął i zemdlał z uśmiechem.
A mnie wtedy taka wzięła złość, że… I już byłem pewien, że jeszcze wiele lat powalczę z tym przeklętym wrogiem, który wykarmił się na mojej krzywdzie.
Amen.