Reklama

Na początku miałem problem ze zrozumieniem, czemu Arleta postanowiła wyjść za mnie. Jasne, byłem mega szczęśliwy, ale logicznie myśląc, nie powinno było do tego dojść. Nie należę do jakichś super przystojniaków, nie pochodzę z bogatej rodziny, moja pensja była raczej skromna, a i widoki na przyszłość miałem wyjątkowo marne.

Reklama

No dobra, mogło chodzić jeszcze o to, że po prostu się we mnie zakochała. Tylko że ja jakoś nie czułem, żeby Arleta była we mnie zakochana. Po prostu mnie lubiła i tyle. Za to ja byłem w niej zakochany po same uszy! I właśnie dlatego zdecydowałem się jej oświadczyć, choć nie za bardzo liczyłem na to, że się zgodzi.

Co więcej, prawie byłem pewien, że mnie spławi i odrzuci moje oświadczyny. Ale zdecydowałem się zaryzykować na zasadzie „raz się żyje". Nie umarłem. Wręcz odwrotnie: moja propozycja spotkała się z ogromnym entuzjazmem, zupełnie jakbym był wyczekiwanym od dawna rycerzem na koniu. Mimo to wciąż nie czułem się kochany przez moją wybrankę serca. Po ślubie w końcu coś się zmieniło w naszej relacji na lepsze. Poczułem, że żona mnie kocha, ale wtedy też powolutku zaczęło wychodzić na jaw, czemu akurat ja zostałem wybrańcem Arlety.

Upierała się przy swoim

Początkiem naszej dyskusji stał się wybór kierunku letniego wypoczynku. Mnie ciągnęło w stronę gorących, tropikalnych plaż, a moja ukochana obstawała przy polskim wybrzeżu.

– Kochanie, pamiętasz, że ostatnio ustąpiłem, gdy planowaliśmy nasz miesiąc miodowy? – przypomniałem delikatnie. – Wciąż zastanawiam się, czemu zdecydowaliśmy się na wyprawę do Norwegii, w sam środek pory roku bez słońca... Ale poszedłem ci na rękę, bo cię kocham. Teraz jednak marzy mi się urlop w jakichś cieplejszych stronach.

– Ale przecież w środku lata na polskim wybrzeżu jest naprawdę ciepło!

– Owszem, bywa ciepło. Ale równie dobrze może być chłodno. A ja potrzebuję pewności!

– Jeżeli masz na to ochotę, to ja mogę sprawdzić, czy będziemy mieć ładną pogodę – wypaliła moja małżonka.

– Przestań, skarbie, nie wierzę żadnym przewidywaniom pogodowym na dłuższy czas. Nikt nie da nam gwarancji w maju, że w sierpniu czeka nas wyjątkowa pogoda nad morzem.

– Znam niezawodne sposoby!

– Arleta, pod koniec roku wszystkie pogodynki trąbiły na okrągło, że zima okaże się łagodna i krótka. A jaka była w rzeczywistości? Lodowata i potwornie się dłużyła. Wszystkie prognozy meteorologiczne czasem pudłują, i tyle.

– Akurat moje sposoby nigdy nie zawodzą! – oświadczyła z pewnością w głosie Arleta, ucinając wszelkie dywagacje na ten temat.

Dziwnie się zachowywała

Minęło parę dni i Arleta stwierdziła, że mimo iż słońce będzie świecić raptem przez siedem dni, a potem czeka nas ulewa, to i tak musimy pojechać nad polskie morze. Oświadczyła, że jeśli wybierzemy inny kierunek, spotka nas jakaś tragedia! Mówiła to z takim przekonaniem, jakby znała przyszłość na pamięć...

Początkowo opierałem się jej pomysłowi, ale ostatecznie uległem. Później mocno tego pożałowałem, ponieważ deszcz lał jak z cebra przez całe 2 tygodnie, a słoneczna pogoda zawitała dopiero w momencie, gdy pakowaliśmy walizki. Arleta również miała kiepski nastrój. Kiedy zacząłem jej prawić wyrzuty, odpowiadała zdawkowo. Jednak zaledwie dwa dni po tym, jak wróciliśmy, wpadła do domu po pracy z szerokim uśmiechem na twarzy i oświadczyła, że zna przyczynę tych błędnych przewidywań meteorologicznych.

– Słuchaj, coś mi się pokręciło z tym wyjazdem... – oznajmiła. – Po prostu ja myślałam, że to będzie siedem dni później.

– A co to ma wspólnego z twoim myśleniem?

– Bo jak zerknęłam ponownie, to okazało się, że źle zapamiętałam...

– A gdzie ty patrzyłaś?

– Ej, co to za różnica? – zirytowała się. – No po prostu zajrzałam jeszcze raz, ok? Przestań drążyć temat.

Doszedłem do wniosku, że moja żona po prostu nie potrafi przyznać się do błędu odnośnie wyboru kierunku naszego urlopu i z tego powodu tak zawzięcie obstaje przy swoim nieprzemyślanym postanowieniu. Niedługo potem przekonałem się jednak, że byłem w błędzie…

Zaplanowała datę poczęcia dziecka

Praktycznie od momentu, gdy wzięliśmy ślub, obydwoje pragnęliśmy zostać rodzicami. Dokładaliśmy więc wszelkich starań, by, mówiąc wprost, spłodzić dziecko. Jak wielkie było zatem moje zdumienie, gdy tuż po przyjeździe z wczasów Arleta zaczęła uskarżać się na migreny i inne typowo babskie przypadłości, które skutecznie udaremniały jakiekolwiek próby poczęcia.

Na początku wykazałem się wyrozumiałością – w końcu każdemu zdarzają się słabsze chwile. Jednak gdy zbliżał się koniec pierwszego miesiąca mojej seksualnej abstynencji, straciłem cierpliwość. Zirytowany, zwróciłem się do małżonki o wyjaśnienie całej sytuacji. Ku mojemu zaskoczeniu oznajmiła mi, że poród naszego dziecka powinien nastąpić między wrześniem a grudniem. Dlatego poczęcie może mieć miejsce najwcześniej w styczniu. A to oznacza, że do tego czasu – o seksie mogę zapomnieć!

Idealna pora na dziecko to początek wiosny, żeby nawet jak trochę za wcześnie, to i tak zdążył na wrzesień – Arleta była nieugięta. – A jak coś pójdzie nie tak, to w ostateczności pod koniec roku. Najwyżej położna w sylwestra pomoże przyjść na świat naszemu dziecku.

– Czyli co? Mamy sobie odmówić seksu przez tyle czasu? – byłem zdruzgotany. – A potem kolejne miesiące?!

– Słuchaj, nigdy nic nie wiadomo. Żadna antykoncepcja nie daje stuprocentowej gwarancji – moja ukochana żona tylko wzruszyła ramionami.

– I co z tego?! Co się stanie, jak będzie w innym miesiącu!

– Próbuję ci wytłumaczyć, że tak byłoby najrozsądniej…

– Niby z jakiego powodu to miałoby być najlepsze wyjście?! – zapytałem zirytowany.

– Bo tak wspólny układ naszych gwiazd wskazuje...

– Słucham? Oszalałaś do reszty? Mam kierować się astrologią?! Nie zamierzam brać udziału w tych bzdurach! – chyba przesadziłem ze złością, ale brak seksu doprowadzał mnie już do szewskiej pasji.

– To wcale nie takie głupie – Arleta nie kryła swojego oburzenia.

– Ależ właśnie, że tak!

– Serio?! No to posłuchaj, gdyby nie ten rzekomy absurd, to nawet bym z tobą nie stanęła przed ołtarzem! – moja cudowna małżonka powiedziała to wprost i bez ogródek.

Nie chciałem w to uwierzyć

Dopiero później dotarło do mnie, że ta jej wróżka, z której usług moja ukochana często korzystała, nakreśliła jej całkiem precyzyjny portret jej przyszłego mężczyzny. Co ciekawe, wszystkie detale tej charakterystyki idealnie pasowały do mojej osoby i do żadnej innej. Jako że owa astrolożka przekonywała Arletę, iż jedynie u boku takiego partnera odnajdzie w życiu prawdziwą radość, postanowiła przyjąć moje zaręczynowe wyznanie i wyjść za mnie… Jako potwierdzenie swoich słów, zaprezentowała mi całą kolekcję diagramów i jakiś horoskop.

Muszę przyznać, że myśl o tym, iż o moim losie i szczęściu przesądziła kompletnie nieznana mi kobieta, zarabiająca kasę na kreśleniu grafik z konstelacji ciał niebieskich, niezbyt przypadła mi do gustu. Arleta zdecydowała się zostać moją żoną nie dlatego, że darzyła mnie uczuciem albo uważała, że jestem w porządku. Chodziło po prostu o to, że ktoś stwierdził, iż nasze prognozy astrologiczne do siebie pasują!

Byłem tak złośliwy, że nie mogłem się powstrzymać przed stwierdzeniem, iż chyba wróżbitka się pomyliła. No bo jeżeli nie zamierzam stosować się do poleceń Arlety, to raczej nie mogę być tym wymarzonym facetem. A skoro wróżka raz się myliła, to być może myli się za każdym razem. Zarówno jeśli chodzi o prognozę pogody, jak i termin porodu...

Dla mnie to były głupoty

Kiedy rzuciłem tę uwagę, nie sądziłem, że Arleta weźmie to tak do siebie. Ale najwidoczniej musiała to odgadnąć następnego dnia u astrolożki, bo wpadła do mnie bardzo przejęta.

– Słuchaj, rzuciłam okiem na tę sprawę… No wiesz, czy ty i ja do siebie pasujemy.

– I co takiego wywnioskowała nasza wróżka? – zażartowałem.

– Ona nie jest żadną wróżką, tylko specjalistką od astrologii. Jej metody opierają się na precyzyjnych obliczeniach i fundamentach naukowych.

– Daj spokój, nie rozśmieszaj mnie! – zirytowałam się. – Nie istnieją żadne rzetelne naukowe kalkulacje astrologiczne…

– A ja ci mówię, że owszem, istnieją. I masz fuksa, bo gdyby nie one, to nawet bym na ciebie nie kiwnęła palcem. A tak się składa, że masz podwójnego farta, bo ona to jeszcze raz dokładnie przeanalizowała i oznajmiła, że nie ma nawet cienia niepewności. To ty jesteś moim przeznaczeniem!

– Serio? No to zobaczymy, czy masz rację. Od jutra zaczynam starać się o rozwód – powiedziałem małżonce, licząc na to, że choć odrobinę ją tym wystraszę, ale ona bez emocji odparła:

– Przestań, nie zrobisz mi tego. Rozumiem, jesteś poddenerwowany tym, że tak niewiele od ciebie zależy, a tak dużo od gwiazd. Mi też trochę zajęło, żeby się z tym oswoić…

Nie chcę już z nią być

W tym momencie dotarło do mnie, że moja żona rzeczywiście nie jest do końca normalna i nic tego już nie zmieni. I każdą, nawet najbłahszą decyzję do końca swoich dni będzie podejmować, sugerując się radami tej swojej wróżbitki od gwiazd… A ja nie miałem zamiaru godzić się na to, by moja przyszłość była z góry ustalona! Więc faktycznie spakowałem manatki, zostawiłem Arletę i niedługo potem złożyłem pozew rozwodowy.

Kiedy powiedziałem swojej małżonce o moich planach, była przekonana, że sobie z niej żartuję. Ciągle chodziła do wróżki po radę, a później próbowała mi wytłumaczyć, że "walka z przeznaczeniem nie ma sensu, bo i tak nic nie zmienię".

– Daj spokój z tymi głupotami i wracaj do domu – namawiała mnie, ale ja postawiłem na swoim.

Niedługo potem dowiedziałem się, że moja była małżonka przestała mieć do mnie pretensje. Specjalistka od astrologii wytłumaczyła Arlecie przyczynę buntu księcia dosiadającego białego rumaka. Okazało się, że zwyczajnie zrobiła „błąd rachunkowy w kalkulacjach" i przez to wskazała nie tego mężczyznę, co trzeba… Od momentu sądowego rozwiązania małżeństwa minęło dwanaście miesięcy, a w życiu Arlety znów zagościł następny „mężczyzna z niebios". Intrygujące, czy ten będzie postępował zgodnie z tym, co mówią prognozy gwiezdne.

Reklama

Mikołaj, 35 lat

Reklama
Reklama
Reklama