Reklama

Nie wiem, od czego zacząć. Może od tego, że nigdy się nie ożeniłem. Wcale nie dlatego, że nie chciałem. Po prostu... zawsze była Ania. I nikogo innego nie potrafiłem sobie wyobrazić u boku. Znamy się odkąd pamiętam. Mieszkaliśmy na tym samym podwórku, uczyliśmy się w jednej klasie, razem paliliśmy pierwsze papierosy za garażami. Mieliśmy swój język, swoje sekrety, swoje szlaki, których nikt inny nie znał.

Reklama

Pierwszy raz poczułem, że ją kocham, kiedy pocałowała się z Krzyśkiem na balu ósmoklasisty. Stałem wtedy pod ścianą, patrzyłem, jak całuje go nieśmiało, i miałem wrażenie, że ktoś mi rozrywa klatkę piersiową od środka. Ale nie powiedziałem jej tego. Nigdy nie powiedziałem. A potem przyszedł pierwszy ślub. Jej, nie mój. Pomagałem w organizacji, robiłem zdjęcia, wieszałem lampki na sali. Byłem po prostu przyjacielem. Później rozwód. Przeprowadzka. Urodziny jej syna, potem jej córki. Ja byłem obok. Pakowałem kartony, malowałem ściany w nowym mieszkaniu. Nosiłem zakupy, naprawiałem kran, przychodziłem, gdy trzeba było wziąć dzieci do kina, kiedy ona potrzebowała odpocząć. Byłem „wujkiem Jankiem”.

Ale każdej nocy, przez te wszystkie lata, pisałem list. Jeden. Ten sam. Dokładałem kolejne strony – raz wściekłe, raz czułe, czasem beznadziejnie głupie. Pisałem o tym, co czuję, kiedy widzę ją smutną. Kiedy śmieje się z cudzych żartów. Kiedy dzwoni do mnie po północy i pyta, czy może przyjść, bo nie może spać. List nigdy nie został wysłany. Trzymałem go w starym pudełku po butach. Aż do dziś. Dziś Ania kończy pięćdziesiąt lat. I dzisiaj zamierzam jej go dać. Nie wiem, co się stanie. Ale chyba jestem już zbyt stary, by milczeć.

Nic już nie będzie takie samo

Wszedłem do kwiaciarni tuż po otwarciu. Pachniało świeżymi różami i eukaliptusem. Za ladą stała pani Jola, znałem ją od lat, bo zawsze tam kupowałem kwiaty dla Ani – na imieniny, urodziny dzieci, dzień matki, albo bez okazji.

– Dla Ani, prawda? – zapytała, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.

Skinąłem głową.

– Pięćdziesiątka – dodała, zerkając na mnie z lekkim uśmiechem. – Co pan myśli?

– Może coś jasnego, delikatnego. Ale żeby nie wyglądało jak bukiet dla przedszkolanki – powiedziałem, próbując się uśmiechnąć, choć w środku czułem się jak przed operacją na otwartym sercu.

– Róże z frezją? – zaproponowała, sięgając po nożyczki. – I może trochę gipsówki?

Nie miałem siły dyskutować. Wszystko jedno. Ważne, żeby nie wyglądało jak przeprosiny ani jak deklaracja. Chociaż... może właściwie powinno. Kiedy pani Jola zajęła się układaniem kwiatów, wsunąłem dłoń do kieszeni płaszcza. Koperta była tam, gdzie ją włożyłem przed wyjściem. Gruba, ciężka od lat. Niepotrzebnie ją dotykałem, jakby mogła się ulotnić. Wiedziałem, że to dziś. Musi być dziś. Ale kiedy tylko pomyślałem o momencie, gdy podaję jej kopertę, ściskało mnie w żołądku.

– Coś się pan martwi? – rzuciła pani Jola, nie odwracając wzroku od bukietu.

– Nie jestem pewien, czy to dobry moment – powiedziałem cicho. – Ale chyba już nie będzie lepszego.

Zamilkła na chwilę. Potem podała mi bukiet, związała go beżową wstążką.

– Czasem po prostu trzeba – powiedziała.

Wyszedłem z kwiaciarni i ruszyłem powoli w stronę domu. Po drodze mijałem znajome miejsca – kiosk, gdzie Ania kupowała mi gazetę, kiedy byłem chory. Ławkę, na której kiedyś płakała po kolejnym rozstaniu. Zawsze byłem obok. Zawsze. Ale nigdy nie byłem tym, który został. Przez całą drogę próbowałem przypomnieć sobie, kiedy pierwszy raz zacząłem pisać ten list. Chyba po jej drugim ślubie. Albo zaraz po porodzie. Pamiętam, że siedziałem wtedy w kuchni i nie mogłem przestać myśleć o tym, jak trzymała noworodka w ramionach i patrzyła na niego z takim uczuciem, jakim nigdy nie spojrzała na mnie. Pisałem wtedy o zazdrości. A potem o tym, że nienawidzę siebie za tę zazdrość.

Każda strona była inna. Jedna pełna żalu, inna śmiechu. Czasem rysowałem coś na marginesie. Kartki z różnych lat, z różnymi rodzajami pisma. Niektóre wciąż pachniały starym tuszem. W domu usiadłem na chwilę przy stole i położyłem obok siebie bukiet i kopertę. Patrzyłem na nie jak na dwa zupełnie inne przedmioty, choć jedno miało uzupełniać drugie. Bałem się. Jeśli jej to wręczę, nic już nie będzie takie samo. Ale jeśli nie... czy będę potrafił jeszcze kiedyś spojrzeć jej w oczy? Zegarek wskazywał dziesiątą trzydzieści. Do imprezy zostało kilka godzin.

Czułem coraz większy ciężar

Ania mieszkała teraz w domu, który sama nazwała przejściowym, choć od przeprowadzki minęło już osiem lat. Wchodziło się prosto do salonu, gdzie stała kanapa z szarą narzutą, półki z książkami, mnóstwo roślin i zawsze czuło się zapach kawy albo czegoś pieczonego. Drzwi otworzyła mi sama, ubrana w sukienkę w drobne kwiaty. Miała spięte włosy i delikatny makijaż.

– Janek! – uśmiechnęła się szeroko, jakby mnie nie widziała całe wieki. – Jesteś pierwszy. Klasycznie.

Wsunąłem się do środka, trzymając bukiet jak broń i już chciałem jej go wręczyć, ale ktoś z kuchni zawołał jej imię i moment zniknął. Odłożyłem kwiaty na komodę i schowałem kopertę głębiej do kieszeni. Ludzie zaczęli się schodzić. Najpierw jej córka z chłopakiem, potem sąsiedzi, koleżanki z pracy. Wszyscy wnosili wino, ciasta, śmiech. Ktoś przyniósł gitarę, ktoś inny grał w planszówki z dziećmi. Ania krążyła po domu jak królowa na własnym balu – obejmowała gości, podawała talerze, co chwilę rzucała jakiś żart, który wywoływał śmiech całego pokoju. Patrzyłem na nią, jakby to był film, który oglądałem już wiele razy, ale wciąż nie znałem zakończenia.

– Janek, a ty nic nie jesz? – zapytała jej córka, Marta. Miała już dwadzieścia pięć lat, a ja wciąż pamiętałem, jak bała się ciemności i chciała, żebym czytał jej bajki.

– Czekam na tort – odpowiedziałem z uśmiechem.

– Znowu będziesz wszystko analizował, aż ci wystygnie – śmiała się. – Jesteś jak mój tata, tylko z większą gracją.

– Nie wiem, czy to komplement – mruknąłem.

– To najwyższy komplement, na jaki mnie stać – powiedziała i zniknęła w tłumie.

Z każdą godziną czułem coraz większy ciężar. Wszyscy dobrze się bawili, a ja myślałem tylko o kopercie. Nie pasowała do tej beztroski. Nie pasowała do muzyki i tortu z truskawkami. Patrzyłem, jak Ania tańczy z wnuczką, jak śmieje się z sąsiadem, jak zmywa kieliszki jednym ruchem ręki, i wiedziałem, że ten list nie może po prostu wpaść między toasty i życzenia. W końcu, kiedy ostatni goście wyszli, Marta poszła wynieść śmieci, a wnuczka usnęła na kanapie, zostałem sam z Anią w kuchni. Stała przy zlewie, myła szklanki, nucąc pod nosem coś, co pewnie słyszała w radiu. Spojrzała na mnie przez ramię.

– Znowu zostałeś do końca. Jak zawsze. – Jej głos był miękki, prawie senny.

Wyjąłem kopertę z kieszeni i położyłem na stole.

– Co to? – zapytała, wycierając dłonie w ściereczkę.

– List. Pisałem go całe życie.

Przestała się ruszać. Nie dotknęła koperty, tylko patrzyła na nią, jakby mogła się zaraz otworzyć sama. A potem spojrzała na mnie.

– Całe życie?

– Tak.

Stała tak jeszcze chwilę, a potem usiadła, nie odrywając wzroku od koperty.

Na jej twarzy pojawiły się łzy

Ania siedziała z kopertą w dłoniach. Nie otwierała jej od razu. Najpierw przejechała palcem po zagięciach papieru, potem spojrzała na mnie, jakby chciała się upewnić, że to nie żart. Nie powiedziałem nic. Wiedziałem, że teraz wszystko zależy od niej. W końcu otworzyła kopertę i wyjęła gruby plik zapisanych kartek – niektóre pożółkłe, inne świeże, w różnych krojach pisma. Rozpoznała daty. Kilka z nich dotyczyło ważnych momentów jej życia – ślubów, rozwodów, narodzin dzieci. Czytała po cichu. Usta poruszały się bezgłośnie. Od czasu do czasu unosiła brwi, czasem przymykała powieki, jakby chciała coś wymazać z pamięci. Milczenie między nami gęstniało.

– Czemu nie dałeś mi tego wcześniej? – zapytała nagle, nie patrząc na mnie.

Przez chwilę nie potrafiłem odpowiedzieć. W głowie miałem sto wersji tej rozmowy, ale żadna nie brzmiała prawdziwie. W końcu powiedziałem cicho:

Bo kochałem cię za bardzo, żeby ryzykować utratę choćby przyjaźni.

Nie odpowiedziała. Trzymała kartki w dłoniach, jakby nie wiedziała, co z nimi zrobić. Na jej twarzy pojawiły się łzy, ale nie powiedziała ani słowa. Nie wiedziałem, czy płacze ze wzruszenia, czy z żalu. Siedzieliśmy tak długo, każde zamknięte w swoim milczeniu. W mojej głowie brzmiało tylko jedno: „już nie da się tego cofnąć”. Chciałem coś powiedzieć, zapytać, czy dobrze zrobiłem, ale wiedziałem, że to nie jest czas na pytania. Jej twarz była bliska, a jednocześnie daleka. Jakby siedział przede mną ktoś, kogo znam całe życie, ale teraz widzę pierwszy raz naprawdę. W końcu wstała. Nie odłożyła listu. Wyszła z kuchni wolnym krokiem. Nie zatrzymałem jej. Nie mogłem.

Czułem coś, co przypominało ulgę

Wyszedłem z jej domu bez słowa. Ulice były puste, powietrze chłodne i suche. Szło się lekko, jakbym zostawił za sobą jakiś ciężar, ale w środku czułem pustkę. Miałem nadzieję, że przynajmniej ona coś powie, cokolwiek. A jednak – wybrała milczenie. Może potrzebowała czasu. A może odpowiedź już padła, tylko nie potrafiłem jej przyjąć. Przeszedłem przez park, gdzie kiedyś spacerowaliśmy z dziećmi. Przypomniała mi się rozmowa, kiedy mówiła, że nigdy nie potrafiła zakochać się w kimś, kto był „zbyt blisko”. Wtedy nie zrozumiałem, teraz wszystko miało sens.

Zatrzymał mnie jakiś starszy mężczyzna.

– Przepraszam, ma pan może godzinę?

– Wpół do drugiej – odpowiedziałem automatycznie.

Podziękował i poszedł dalej, a ja patrzyłem za nim jeszcze długo. Tak łatwo było odpowiedzieć jemu. Czemu nie jej?

Usiadłem na ławce. Nie płakałem. Nie czułem złości. Tylko coś, co przypominało ulgę. Może nie będzie dobrze, ale przynajmniej nie będę już musiał tego dusić w sobie.

Kochała mnie od zawsze

Spotkaliśmy się w parku, w tym samym miejscu, gdzie kiedyś przynosiliśmy dzieciom termos z herbatą. Siedziała na ławce, trzymając kopertę. Podniosła wzrok, gdy mnie zobaczyła. Nie uśmiechnęła się.

Czytałam całą noc – powiedziała.

Usiadłem obok, nie za blisko. Czekałem, aż powie coś więcej.

– Nie miałam pojęcia. O tylu rzeczach. O tobie. O nas. – Głos jej się lekko załamał. – Ale może miałeś rację. Może bym to wszystko zniszczyła.

Spojrzałem na nią. Oczy miała czerwone, ale nie uciekała wzrokiem.

Kochałam cię zawsze – dodała. – Ale... chyba nie tak. Może też tak. Sama już nie wiem. Zbyt wiele lat minęło.

Nie odpowiedziałem od razu. Nie było czego wyjaśniać. Wszystko już padło.

– Wiem – powiedziałem tylko. – I wystarczy, że wiem.

Pokiwała głową. Patrzyliśmy w milczeniu na drzewa, które kołysały się delikatnie na wietrze. Nie było między nami żalu, tylko coś, co przypominało utracone nadzieje.

Nie czułem triumfu ani porażki

Wróciłem do domu późnym popołudniem. Słońce już zaszło, ale nie zapaliłem światła. Usiadłem w fotelu przy oknie, tak jak zawsze. Na stole leżały okruchy po śniadaniu i nieumyta filiżanka. Nie ruszałem ich. Przez chwilę słuchałem ciszy, która tym razem nie była ciężka. Nie czułem triumfu ani porażki. Było mi... po prostu spokojnie. Nie wiedziałem, co będzie dalej, czy nasze rozmowy się zmienią, czy coś pęknie, czy może przeciwnie – coś się zacznie. Ale nie to było ważne. Powiedziałem wszystko. Każde słowo, które nosiłem w sobie latami, w końcu opuściło moje wnętrze.

Nie miałem już nic do ukrycia. Nie musiałem zgadywać, czy ona coś podejrzewa, czy wie. Teraz wiedziała. I ja wiedziałem. Że to, co czułem, nie było błędem. Może nie było odwzajemnione tak, jak chciałem. Ale było prawdziwe. I moje.

Jan, 50 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama