Reklama

Jak przystało na babcię, sumiennie spełniałam swoje obowiązki: chętnie gotowałam obiady i piekłam ciasta dla moich siedemnastoletnich wnuczek. Miło było patrzeć na ich zadowolone miny, gdy serwowałam swój jabłecznik albo ciasto drożdżowe. Nasłuchałam się przy tym wielu opowieści o ich kłopotach sercowych, miłostkach i nadziejach.

Reklama

Zawsze byłam kociarą

Basia i Asia – moje najukochańsze bliźniaczki – znalazły we mnie bliższą powierniczkę niż w rodzicach. W zeszłym roku ofiarowały mi na Dzień Babci rower – żebym dbała o zdrowie i kondycję. Ucieszyło mnie to, odrobina ruchu i sportu nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Jeździłam na tym rowerze niemal wszędzie: po parku, na jarmark i oczywiście na działkę, gdzie hodowałam mnóstwo kwiatów, drzewek owocowych i sporo ziół. Co roku z działkowych plonów robiłam przetwory i przyprawy kuchenne.

W tym roku rower od wnuczek przydał mi się szczególnie, ponieważ musiałam zadbać o swoich działkowych współlokatorów. Niedawno odkryłam, że tuż przy mojej altance zamieszkała kocia rodzinka – pręgowana kotka z trzema kociętami. Jestem starą kociarą, uwielbiam te zwierzaki, po prostu musiałam się nimi zająć. Półdzikie futrzaki nie należały do ufnych, minęło sporo czasu, zanim przyzwyczaiły się do mnie. Maluchy kręciły się z ogonami w górze jak antenki, ale jeszcze żaden nie dał się pogłaskać.

Jeśli nie lało albo nie sypnęło śniegiem, byłam na swojej działce. Zawoziłam suchą karmę, wymieniałam wodę na świeżą, urządziłam nawet budkę, by moi podopieczni nie marzli. Młode rosły, wyglądały na zdrowe i silne. Dbałam o swoje działkowe koty, a moje wnuczki o mnie.

– Babciu, gdzie ty się wybierasz w taką pogodę? – Basia była zaniepokojona.

Jak to gdzie? Jadę nakarmić moje koty. – odparłam.

– Przecież same sobie poradzą, nic im nie będzie, jeśli raz nie pojedziesz – wtórowała siostrze Asia. – Złapią sobie jakąś mysz czy coś. Nie zginą.

– To matka z małymi, muszą coś jeść – nie dawałam za wygraną, ale było mi miło, że dziewczyny tak się o mnie martwiły.

Wnuczki odpuściły, ale jeszcze na pożegnanie przestrzegły o zbliżającym się wieczornym ochłodzeniu.

– Wracaj jak najszybciej – prosiły.

Dziki lokator na działce

Nie miałam daleko, może dwadzieścia minut rowerem. Po drodze zastanawiałam się, jak by tu znaleźć dom dla moich podopiecznych. W trudne zimowe miesiące przydałby się dla nich suchy, ciepły kąt, a mój mąż miał niestety silną alergię na koty. Gdyby nie to, mieszkałyby u mnie.

Wjechałam na działki, nie było tego dnia nikogo poza mną. Pogoda paskudna, wiało polarne powietrze, pachniało już zimą. Weszłam na moją ścieżkę i ze zdumieniem stwierdziłam, że kotów nigdzie nie widać. Żadnego.

– Kici, kici, Mruczek, Łatka, Wąsik, Misia! – nawoływałam zwierzaki, ale żaden się nie pokazał. – Gdzie jesteście? Kici, kici, kici.

Nigdzie ich nie było. Zniknęły. Podeszłam bliżej altany, myśląc, że utknęły w swym domku. Ale zamiast nich znalazłam tylko wychudzonego, brudnego, skulonego psa.

– Co ty tu robisz, biedaku? – podeszłam ostrożnie, by go nie wystraszyć.

On się jednak nie bał, widocznie potrzebował pomocy, a może wyczuł, że nie chcę zrobić mu krzywdy. Dałam mu jeść. Kocie chrupki szybko zniknęły w jego pysku. Popił czystą wodą. Podszedł do mnie powoli, polizał po ręce.

– Musiałeś się zgubić i to już dawno, marnie wyglądasz – było mi go żal.

Musiałam mu pomóc

Pies pewnie sporo przeszedł, a ja wiedziałam, że nie byłabym sobą, jeśli nie rozwiązałabym tego problemu.

– Nie zostawię cię tu. Trzeba znaleźć twojego pana albo panią. – mówiłam do coraz bardziej ufnego psa.

Nasypałam resztę karmy do miseczek; byłam pewna, że koty zwyczajnie się pochowały przed intruzem. Wrócą, gdy tylko zniknie.

– Chodź! – zawołałam, wsiadając na rower.

Pies posłusznie ruszył za mną. Dotarliśmy wkrótce do mojego ciepłego mieszkania.

– Ale numer! – zawołała Basia. – Babcia pojechała do kotów, a wróciła z psem!

– Jaki fajny kundel – piszczała Asia. – Trzeba go nakarmić i wykąpać. Jak się wabi?

– Nie wiem… – odparłam. – Przybłąkał się pod altanę, spróbujemy odnaleźć jego właściciela. Na pewno ktoś go szuka.

– To nazwiemy go Misiek – zaproponowała Basia.

Zgodziłyśmy się, zresztą wierzyłyśmy, że imię i tak jest tymczasowe, bo szybko znajdziemy jego prawowitego właściciela.

– Coś ty wymyśliła? – strofował mnie mąż. – Znowu narobisz sobie kłopotów! Kotów ci mało? – zrzędził.

– Nie złość się, dziadku. My babci we wszystkim pomożemy – ratowały mnie z opresji wnuczki.

Rzeczywiście, pomogły, ile się dało: psiak został wykąpany, wyczesany, nakarmiony. Kupiły mu nową obrożę, smycz na spacery, mnóstwo karmy, smakołyków, piłkę do zabawy i szczotkę do wyczesywania. I to wszystko w ciągu dwóch dni! Nie żałowały swoich oszczędności, okazywały zwierzakowi wiele serca. Misiek wzbudzał powszechną sympatię.

– Jaki miły piesek – mówiła sąsiadka spod szóstki. – A myślałam, że woli pani koty…

– Bo wolę – odparłam szczerze, nieco zaskoczona tym, że coraz mocniej przywiązywałam się do psa. – To przybłęda, usiłujemy z wnuczkami odnaleźć jego właściciela.

– Będzie trudno, to zwykły kundel, ludzie takich nie cenią. – pokiwała głową.

Zaczynałam się obawiać, że miała rację. Czas mijał, a my wciąż szukałyśmy: wnuczki obdzwoniły gabinety weterynaryjne, dawały ogłoszenia ze zdjęciami w internecie, ja rozwieszałam je na słupach i przystankach, próbowałam dowiedzieć się czegokolwiek nawet w schronisku dla zwierząt. Nic. Jak się okazało, odnalezienie dawnego właściciela psa było trudniejsze, niż się wydawało. Chyba nikt nigdzie tego nie zgłosił.

Sam znalazł swoją panią

Po trzech tygodniach bezowocnych poszukiwań zdecydowałam się zabrać Miśka do weterynarza. Nie wiedziałam, czy był szczepiony, więc lekarz powinien go zbadać, podać wszelkie niezbędne środki. Najbliższy gabinet weterynaryjny był dość daleko od mojego domu. Musiałam jechać kilka przystanków autobusem, potem przejść przez rozległy park. O tej porze roku mało tam ludzi, błoto i wiatr odstraszały spacerowiczów. Psiak zachowywał się dziwnie, stał się czujny, od czasu do czasu skamlał.

– Co ci się stało? Nikogo tam nie widać – uspokajałam go, ale on wciąż nerwowo się rozglądał.

Nagle wyrwał się i pobiegł jak szalony przed siebie w kierunku jakiejś starszej pani, która właśnie wyłoniła się na końcu alei. Wołałam go, ale na próżno. Pobiegłam za nim co sił w nogach. Misiek nie miał na sobie kagańca, do tego był całkiem spory. Już wyobrażałam sobie tę awanturę… Z daleka widziałam, jak pies skacze na tą siwą kobietę, niemal ją wywrócił. O rany, myślałam, ale mi się zaraz oberwie!

Czym prędzej podbiegłam do kobiety.

– Bardzo panią przepraszam – tłumaczyłam się, sapiąc. – Wyrwał mi się, nie wiem, jak to się stało. Właściwie nie należy do mnie – usprawiedliwiałam się.

Jednak staruszka jakby mnie wcale nie słuchała, chyba w ogóle mnie nawet nie zauważyła. Zajęta była głaskaniem i tuleniem Miśka, a on lizał jej twarz i dłonie, kręcił się, a ogon omal mu się nie urwał od radosnego machania. Nie miałam pewności, czy kobieta płacze, czy się śmieje.

– Mój piesek, mój Tori – mówiła zdławionym głosem. – Jesteś, nareszcie jesteś! Wiedziałam, że mnie odnajdziesz. Byłam tu codziennie, bo wiedziałam, że przyjdziesz…

Zrozumiałam, że właśnie znalazłam właścicielkę Miśka. Wzruszyłam się i byłam szczęśliwa. W ten ponury dzień wcale mi się nie uśmiechało jechać do weterynarza taki kawał drogi i jeszcze przechodzić przez ten zabłocony park, ale warto było! Inaczej pies i jego pani nigdy więcej by się nie spotkali. Chyba był jej jedynym przyjacielem.

Kiedy już nacieszyli się sobą, kobieta opowiedziała o zaginięciu zwierzaka. Musiała pójść do szpitala, znajomy spod miasta miał się nim zaopiekować. Zabrał psa do siebie. Nie upilnował go jednak na spacerze. Tori się zerwał i pobiegł w stronę centrum. Może chciał odnaleźć swoją panią albo odszukać drogę do domu, kto to wie. Zgubił się jakieś cztery miesiące temu. A ona każdego dnia po powrocie ze szpitala szukała go na ich stałej spacerowej trasie.

– Nie wiem, jak się pani odwdzięczę – szeptała. – Poza nim nikogo nie mam.

– Nie ma za co – powiedziałam. – To miły zwierzak, ale woli być z panią. Ja i tak mam swoich podopiecznych, którzy są o Miśka, to znaczy o Toriego, zazdrośni – wyjaśniałam, mając na myśli Mruczka, Łatkę, Wąsika, Misię i ich mocno obrażone ostatnio miny.

– Niech pani Bóg wynagrodzi – powiedziała starsza pani i uśmiechnęła się na pożegnanie.

Tori podbiegł do mnie jeszcze na chwilę, szczeknął wesoło i dał się pogłaskać ostatni raz.

– Wracaj do pani – tylko tyle udało mi się powiedzieć na pożegnanie.

Reklama

Szłam do domu trochę smutna. Wnuczki rozczuliły się, kiedy opowiedziałam im tę historię i opisałam radość kobiety i jej psa. Zdążyłyśmy się przyzwyczaić do Miśka. Ale jego miejsce jest przy pewnej starowince, która cierpliwie go wypatrywała każdego dnia. Myślę, że będziemy o nich długo pamiętać.

Reklama
Reklama
Reklama