Reklama

Znam to miejsce od dziecka. Kiedy miejski zakład komunikacji podzielił działki pracownicze pomiędzy tramwajarzy, nie było mnie jeszcze na świecie. Każdy działkowicz dostał po jednym, wycofanym z eksploatacji, wagonie tramwajowym. Z czasem miejsce wagonów zajęły współczesne altanki, bliższe raczej domkom kempingowym.

Reklama

Dom zbudowany przez mojego dziadka też był taką maleńką willą. Dziadek spędzał na działce każdą wolną chwilę. Miał wypielęgnowane grządki z warzywami, kwiaty, porzeczki, agrest, maliny, jabłonie, orzechy i winorośl. Jako dziecko uwielbiałem tam przyjeżdżać, zwłaszcza że dziadek zbudował dla mnie szałas i zawiesił hamak między drzewami.

Po dziadku działkę przejęli moi rodzice, ale nie mieli serca do pracy w ogrodzie. Ojciec odsypiał tydzień na leżaku, a mama się opalała. Zarząd ogrodu przysyłał upomnienia: działkowicz, który nie chce stracić działki, musi o nią dbać… Dlatego kiedy dorosłem, poznałem kobietę mojego życia i wyraziłem zainteresowanie działką, rodzice z entuzjazmem przekazali nam ogródek. Kasia od razu zachwyciła się tym miejscem. Nie ma nic lepszego niż własna, niepryskana marchewka, natka i szczypiorek. Mnie też się podobało. Nie znoszę miasta w upalne dni. Na działce rosną drzewa – mam swój własny cień.

A zawsze myślałem, że na działkach jest bezpiecznie

Od zachodu z naszą działką sąsiadował wzorowy ogródek przewodniczącego zarządu, od tyłu królestwo rodziny z trojgiem dzieci i psem. Tylko od wschodu sąsiadowaliśmy z działką opuszczoną i powoli dziczejącą. Należała od początku do jednego z pionierów ogrodu, tramwajarza – tak jak dziadek. Tramwajarz umarł przed dwoma laty. Nie zostawił kontynuatorów i zarząd szukał chętnych.

– Jakby państwo się zdecydowali kupić, to ja bym państwa poparł na zarządzie. Jesteście obok, a lepiej, żeby ktoś od nas kupił, a nie jakiś obcy. Nigdy nie wiadomo, kto się wprowadzi – przewodniczący zarządu niepokoił się losem numeru 116; twierdził, że puste ogródki przyciągają tak zwany „element”.

Zobacz także

– Urządzają libacje, kradną. Dwa lata temu rozpalili ognisko w altance Nowakowskiego, o tam… Pijani byli, butelki się wszędzie walały. To cud, że nic nie spalili. Policjant mówił, że ktoś ich chyba przepłoszył, ale kto? Tu prawie sami emeryci, o 22 już pusto. Potem Walczaka obrobili. Rower mu wynieśli, radio, jakieś narzędzia. Ale zostawili pod furtką i pewnie zapomnieli gdzie. Rano Walczak wszystko znalazł. Ale najgorsza historia to była z Szyszkową. Kobieta starsza, o kuli, szła sama, trzech ich było, wyrwali jej torebkę…

Co pan mówi? – tym razem poważnie się zaniepokoiłem; kradzież roweru kradzieżą roweru, ale bezpieczeństwo Kasi… – To już jest przecież rozbój! Mam nadzieję, że policja ich znalazła. Co?

– No, widzi pan, właśnie nie. Jak Szyszkowa dokuśtykała do bramy, to ta jej torebka tam wisiała. I wszystko było w środku. Chyba ich sumienie ruszyło, że staruszkę okradają.

Uważają, że to znikoma szkodliwość

Kilka dni później musiałem wymienić na działce instalację zlewozmywaka. Kiedy wychodziłem, było już zupełnie ciemno. W opuszczonym ogródku sąsiada coś przykuło moją uwagę. Przysiągłbym, że widziałem światło – latarki czy może świecy. Nie powiedziałem niczego Kasi, ale od tego dnia bardzo uważnie obserwowałem ogródek po tramwajarzu. W dzieciństwie, jak każdy, bawiłem się w Indian. Zwróciłem więc uwagę na zeschłe liście. Powinny równomiernie pokrywać cały ganek, a przy wejściu do domku prawie ich nie było. Zauważyłem też ledwo widoczną – wąziutką, ale jednak – wydeptaną ścieżkę w trawie, prowadzącą od ogrodzenia do ganku. Tak jakby ktoś omijał furtkę i przechodził przez siatkę. Tego dnia zdecydowałem, że będę zabierał do domu odtwarzacz i wiertarkę. Zastanawiałem się też nad czajnikiem elektrycznym. Po raz pierwszy poczułem się na działce dziadka trochę nieswojo…

– Podejrzewam, że ktoś nocuje na tej działce. Pewnie bezdomny. Albo kilku. Może zarząd powinien zawiadomić policję? – powiedziałem przewodniczącemu przy pierwszej okazji.

– Jak zaprószą ogień, to my też pójdziemy z dymem. Pan ma klucze, może tam wejdziemy? Jeżeli ktoś nocuje, będą ślady.

Przewodniczący pokiwał głową.

– Niestety, nie możemy tam wejść bez policji. A policja niczego nie zrobi. Oni tu dobrze znają wszystkich chuliganów. Ale uważają, że to znikoma szkodliwość, mienie o niskiej wartości, bo co taki działkowiec może mieć – konewkę i leżak, prawda? Podobno można ubezpieczyć altankę, ale to się panu chyba nie opłaci. No, chyba żeby pan kupił tę sąsiednią działkę. Usunie pan siatkę, połączy ogródki i wtedy się wyniosą…

Zrozumiałem, że zarząd ogrodu jest zainteresowany jedynie moją wpłatą do kasy i składkami. Postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Zadzwoniłem do Krzyśka, mojego kolegi, który pracuje jako bramkarz w nocnym lokalu. Ma dwa metry wzrostu, chodzi pięć razy w tygodniu na siłownię, uprawiał boks i już samym wyglądem budzi respekt. Krzysiek zgodził się pomóc, chyba był nawet nieco podekscytowany tym pomysłem. Oczywiście, musiałem nasze plany ukryć przed Kasią – powiedziałem coś o długim wieczorze kawalerskim kolegi z pracy…

Akcja „Łapać bandytę!”

Zabraliśmy ze sobą termos mocnej kawy, zajęliśmy wygodne pozycje w moim domku, i wieczorem, koło 22. przy zgaszonych światłach rozpoczęliśmy obserwację. Pół godziny później w domku tramwajarza zapaliło się światło. Słabe, ale wyraźnie widoczne. Koło północy zobaczyłem w oknie coś, co mogło być sylwetką mężczyzny. Przez następne sześć godzin, na zmianę, pełniliśmy z Krzyśkiem dyżur. Dwadzieścia minut po piątej, kiedy zaczynało już świtać, drzwi domku delikatnie się uchyliły i stanął w nich dość wysoki, szczupły mężczyzna w kurtce typu moro. Był od nas trochę starszy. Wyglądał na jakieś 50 lat.

Nasz plan był prosty. Poczekać, aż nocny gość wyjdzie z domku, pod osłoną żywopłotu, wybiec przez moją furtkę na alejkę biegnącą przez ogródki, tam poczekać moment – aż pokona ogrodzenie – i go złapać. A potem dobitnie wytłumaczyć, że mieszkanie w cudzym domku jest nielegalne i jeżeli tego nie zaprzestanie, będziemy musieli wezwać policję. Najbardziej przekonującym argumentem miała być kulturystyczna budowa mojego przyjaciela…

Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy. A szczerze mówiąc: próbowaliśmy zrobić. Kiedy nocny gość przeskoczył niską siatkę i Krzysiek złapał go za kurtkę, stało się coś bardzo dziwnego. Mój potężny kolega nagle, bez trudu, oderwał się od ziemi i wykonał efektowny lot nad alejką, lądując na plecach dwa metry dalej. Głośny jęk Krzyśka sprawił, że ja nie odważyłem się już na nic… Gość przez kilka sekund stał bez ruchu. Upewniał się chyba, że nie zamierzam pomścić kumpla. Potem odwrócił się spokojnie i normalnym krokiem skierował w stronę bramy ogrodu. Nie powiedział ani słowa.

Krzysiek jakoś poskładał kości do kupy. Gorzej było z poczuciem własnej godności – na plecy rzucił go bezdomny w wieku naszych rodziców! Mówił coś o drugim podejściu, zemście, kolegach, obławie, ale ja zastrzegłem stanowczo, że drugiego podejścia nie będzie. Cała ta sytuacja trwała ledwie kilkanaście sekund, jednak wyraźnie wyczułem, że moje wcześniejsze założenia nie znajdują potwierdzenia w rzeczywistości.

Nocny gość nie pasował do stereotypu bezdomnego, który pije wódkę po altankach. Nie wydał mi się też złodziejem ani bandytą. Kim był człowiek nocujący w domku tramwajarza? Życiowym rozbitkiem, który nagle stracił dach nad głową? Hazardzistą, który przegrał majątek życia? Nieszczęśnikiem wyrzuconym z domu przez bezwzględną kobietę?

Ułamki sekund dzieliły nas od tragedii

Następnego dnia opowiedziałem Kasi o swoich spostrzeżeniach, skrzętnie omijając temat nieudanej zasadzki.

– Widziałem tam światło, a potem mężczyznę – w wieku mojego ojca. Nie wygląda na przestępcę ani bezdomnego. Może po prostu kiedyś wziął kredyt, stracił pracę, potem wynajmowane mieszkanie i teraz musi gdzieś przeczekać kryzys? Pomyślałem, że może, jakoś delikatnie, moglibyśmy mu pomóc

Kasia w lot pojęła moją intencję. Znaleźliśmy w piwnicy spory koszyk. Kupiłem kilka metrów liny. Na skraju naszego ogródka, obok działki tramwajarza rośnie duży dąb. Jego konary przechodzą na drugą stronę. Wszedłem na drabinę, przerzuciłem linę przez konar, tworząc coś w rodzaju windy. Na końcu liny zawiesiłem koszyk. Włożyliśmy do niego bochenek chleba, ser, konserwy, herbatę, cukier i czekoladę. Kasia jest pielęgniarką, więc dodała jeszcze kilka opakowań leków. Opuściłem koszyk na drugą stronę ogrodzenia i zablokowałem linę.

Kiedy następnego dnia wyciągnąłem koszyk – jedzenie zniknęło. Ale koszyk nie był pusty. Po brzegi wypełniono go śliwkami węgierkami. Akurat tymi owocami, których nigdy nie posadził nasz dziadek…

– On na pewno nie jest żadnym bandytą ani złodziejem. Napiszemy list. Przedstawimy się i zaprosimy go do nas na kawę! – zadecydowała poruszona Kasia.

Zrobiliśmy tak. List zniknął, jednak w odpowiedzi dostaliśmy tylko starannie zerwane liście szczawiu. Nocny gość pragnął zachować anonimowość, musieliśmy to zaakceptować. Co jakiś czas wkładaliśmy coś do koszyka i dostawaliśmy coś w rewanżu, ale nasz tajemniczy sąsiad nigdy się nie pokazał.

Tego dnia była nasza rocznica – gościliśmy na działce kilkoro przyjaciół. Trochę się przeciągnęło, a kiedy zostaliśmy sami, musieliśmy jeszcze posprzątać. Zamykaliśmy domek, kiedy ktoś otworzył furtkę. Było ich czterech. Musieli nas obserwować – zażądali pieniędzy, telefonów, przyniesionego na imprezę odtwarzacza. Nie próbowałem się stawiać. Mieli przewagę i byli podpici. Wolałem oddać przedmioty, niż narażać Kasię. Wydawało się, że na rabunku się skończy, kiedy jeden nagle wyciągnął rękę w stronę Kasi. Nie wiem, co chciał zrobić, ale zareagowałem instynktownie. Odepchnąłem go z całej siły – aż się zatoczył. Zaklął, a potem wyciągnął nóż…

Pewnie ułamki sekund dzieliły nas od tragedii. Kątem oka zobaczyłem jakiś ruch, a potem cień zeskoczył z dębu przy działce tramwajarza. Usłyszałem krzyk bólu i zobaczyłem błysk noża. Ale to tajemniczy sąsiad trzymał go już w ręce. Napastnicy musieli spotkać go nie pierwszy raz. Kiedy dwóch leżało już na ziemi, pozostała dwójka rzuciła się do ucieczki. Ich koledzy, prawie na czworakach, także ruszyli w stronę furtki. Nasz wybawca zrobił ruch, jakby też chciał natychmiast się ulotnić, ale tym razem szybsza była moja Kasia. Złapała go za ramię.

– Proszę tu zostać, pan jest ranny, jestem pielęgniarką, opatrzę pana!

Faktycznie, nóż musiał przejechać po przedramieniu – rękaw kurtki nasiąkał krwią… Facet uznał chyba, że dalszy upór nie ma sensu. Dał się zaprowadzić do domku. Zdjął kurtkę, Kasia fachowo zatamowała upływ krwi. Chcieliśmy natychmiast wezwać pogotowie, ale kategorycznie odmówił.

– Nie wiem, jak panu dziękować… – szepnęła Kasia. – Ale nie może pan odmawiać udzielenia sobie pomocy. To powinien obejrzeć lekarz. Przecież pan nie jest przestępcą, my wiemy, że pan nie jest. To nie nasza sprawa, ale nawet jeśli się pan tu ukrywa…

Gość serdecznie uśmiechnął się do Kasi, potem do mnie.

– To ja wam dziękuję. Nie macie pojęcia, jak wiele znaczyły dla mnie te koszyki… – zamilkł na chwilę, a potem jakby się zdecydował: – Dobrze. Winien wam jestem to wyjaśnienie. To ja uratowałem te wszystkie rowery i torebkę tej starszej pani. Ta banda już dobrze mnie zna – gdyby nie to, nie poszłoby nam teraz tak łatwo. Ale mam parę starych medali w sportach walki…

Tu wydawało mi się, że spojrzał na mnie. Przypomniałem sobie lot Krzyśka…

Zamiast się ukrywać, kopie grządki

– Byłem policjantem. Takim od gangsterów, nie od mandatów. Rok temu odkryłem, że pewien wysoko postawiony oficer bierze łapówki od bandytów. Zebrałem dowody. Niestety, okazał się ode mnie sprytniejszy. Przy pomocy tych bandytów wrobił mnie w narkotyki. Wkrótce bez ceregieli wyrzucili mnie z policji, a byłem akurat w trakcie ważnego śledztwa. Bandyci poznali mój adres, chcieli się mścić, zaczęły się pogróżki… Szczęście w nieszczęściu, że nie mam rodziny, bo mogłoby być gorzej. A tak po prostu upozorowałem swoją śmierć. Uwierzyli, że nie żyję, tyle że musiałem całkowicie zniknąć. Przypomniałem sobie o wujku, który kiedyś miał tramwaj na działce i obiecywał, że w przyszłości będzie mój. Znalazłem działkę, tylko tramwaju już nie ma…

Pan Michał, bo tak ma na imię nasz sąsiad, gadał z nami prawie do rana. Miał wiele do opowiedzenia, a brakowało mu bardzo rozmowy z ludźmi… Na szczęście jego historia tak się nie zakończyła. Kilka miesięcy później wybrnął ze swoich kłopotów. Kolega wsadził do więzienia bandytów, którzy go szantażowali, a po zmianie komendanta pan Michał „zmartwychwstał” i został przywrócony do służby.

Działki nie porzucił, tyle że teraz, zamiast się ukrywać, kopie grządki, żeby odreagować stres trudnej pracy. Kiedy wydało się, kto uratował rower Walczaka i torebkę Szyszkowej, cały ogród poczuł się bezpieczniej, a chuligani już nigdy nie wrócili.

Reklama

Teraz myślimy z sąsiadami, by wspólnie kupić choć jeden stary tramwajowy wagon. Żeby nigdy nie zapomnieć o naszych dziadkach. Bo przecież – bez ich pracy – nie byłoby ani cienia dębu, ani niepryskanej chemią natki…

Reklama
Reklama
Reklama