Reklama

Codzienność w moim domu to nieustanna walka z czasem i rachunkami. Pracuję na dwa etaty – najpierw w sklepie, potem w magazynie – i często wracam tak zmęczona, że marzę tylko o prysznicu i ciszy. Kuba, mój syn, ma dziesięć lat. Jest cichy, zamknięty w sobie, jakby bał się mówić głośno, co czuje. Czasem patrzy na mnie tym swoim smutnym wzrokiem i wiem, że czeka. Na rozmowę. Na chwilę uwagi. Na ojca. Ale Tomek mieszka daleko. Dzwoni raz w tygodniu. Obiecuje. I nie przyjeżdża. A ja przestaję wierzyć w te obietnice.

Reklama

Znowu go nie było

Stałam w cieniu za budynkiem szkoły, skulona w kurtce, której nie miałam nawet czasu zapiąć. Palce zmarzły mi od trzymania kubka z kawą, której i tak nie wypiłam. Ale musiałam tu być. Właśnie odbywał się festyn sportowy z okazji Dnia Dziecka. Musiałam widzieć, jak Kuba biegnie.

Startowali w kolejności alfabetycznej. Patrzyłam, jak kolejne dzieciaki wbiegają na metę – zmęczone, czerwone, ale zadowolone. W końcu jego nazwisko. Mój chłopiec. Wystartował jak zawsze – z wahaniem. Jakby się bał, że coś zepsuje. Ale potem... potem przyspieszył. Nogi niosły go, jakby wiedziały, że trzeba udowodnić coś całemu światu. Minął trzech chłopaków, potem dwóch kolejnych. Na ostatnich pięćdziesięciu metrach wyprzedził lidera. Wpadł na metę pierwszy.

Nie krzyknęłam. Nie klasnęłam. Zacisnęłam usta, by nie płakać. Chciałam, żeby ta chwila należała tylko do niego. Żeby mógł być dumny. Żeby miał komu pokazać medal. Wyszedł z tłumu z dumą na twarzy i tym cichym błyskiem w oku, który tak rzadko u niego widuję.

Trzymał medal w dłoni jak coś świętego. Wyszedł na chodnik i rozejrzał się. Raz. Drugi. I jeszcze raz. A potem usiadł na ławce. Z medalem na kolanach. Czekał.

Wieczorem, gdy Kuba już zasnął, zadzwoniłam do Tomka.

– Nie było cię. Trzymał ten medal godzinami. Pytał, czy może jeszcze chwilę poczekać – powiedziałam, głos mi drżał.

Po drugiej stronie była cisza. Potem westchnienie.

– Co miałem zrobić, Marta...

– Miałeś przyjść. Chociaż raz.

Syn wciąż czekał

Przyszłam pod szkołę chwilę po siedemnastej. Spóźniłam się, wiem. Ale nie miałam wyjścia – zostałam dłużej w pracy, bo ktoś musiał rozładować dostawę. W biegu kupiłam dwie bułki i sok. Myślałam, że Kuby już nie będzie, że zdążył pójść do domu. Ale stał tam. Na skraju boiska, przy siatce, w tym samym miejscu, gdzie kończył się bieg. Choć to było wczoraj, on nadal trzymał medal w dłoni, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że to jego. Słońce zaszło, zrobiło się zimno, a on nawet nie miał kurtki. Wyszedł z klasy tylko w bluzie. Zatrzymałam się na chwilę. Obserwowałam go z odległości kilku metrów. Nikt już nie został. Szkoła była ciemna, boiska puste. Tylko on – mój syn, z tym medalem, z tą nadzieją.

Podeszłam wolno. Zatrzymałam się obok niego i powiedziałam cicho:

– Kuba, czas iść.

Nie odpowiedział od razu. Patrzył przed siebie.

– Może tata przyjedzie dziś, może pomyliły mu się dni – wyszeptał.

Serce mi zamarło. Miałam powiedzieć coś, coś dobrego, coś, co nie złamie mu serca – ale nic nie przychodziło mi do głowy. Stałam tylko obok, a on nie patrzył na mnie. Patrzył na drogę, która od szkoły prowadziła w stronę miasta.

W końcu spuścił głowę.

– Albo nie. Już pewnie zapomniał.

Objęłam go ramieniem, ale nie powiedziałam nic. Bo co można powiedzieć w takiej chwili?

Było mi go żal

W domu było cicho. Kuba zjadł kolację niemal bez słowa, trzymając medal na stole obok talerza. Co chwilę spoglądał na niego, jakby chciał się upewnić, że naprawdę tam jest. Ja krzątałam się przy kuchni, byle coś robić. Cokolwiek, żeby nie czuć tego ciężaru w klatce.

W końcu usiadłam naprzeciwko.

– Kuba... Muszę ci coś powiedzieć – zaczęłam cicho.

– Nie trzeba – przerwał mi, nie podnosząc głowy. – Wiem. On nie chciał przyjść.

Zamarłam. Spojrzałam na niego, ale on nadal patrzył tylko na medal. Dłońmi przesuwał go po stole, obracał w palcach. Jakby był czymś obcym, nie jego.

– Przepraszam – wyszeptałam.

– Za co? – spojrzał na mnie, a jego oczy były bardziej dorosłe niż powinny. – To nie ty nie przyszłaś.

– Za to, że... że znów pozwoliłam ci wierzyć – powiedziałam. – Że myślałam, że może tym razem...

– Jest medal – przerwał mi, cicho. – Ale nie mam komu go pokazać.

Zacisnęłam dłonie na własnych kolanach, żeby nie rozpłakać się przy nim. Powinnam go przytulić. Powiedzieć, że jestem dumna. Ale bałam się, że to będzie za mało. Że dla niego to i tak nie będzie to samo.

– Ja... – zaczęłam.

– Mama – powiedział spokojnie. – Czy mogę go schować pod poduszkę?

Skinęłam głową. Tylko tyle mogłam.

To było trudne

Weszłam do jego pokoju późno w nocy, kiedy już dawno powinien spać. Lampka nocna rzucała ciepłe światło na jego twarz, a medal leżał pod jego policzkiem, ukryty częściowo pod poduszką. Trzymał go jedną ręką, jak dziecko, które tuli ulubioną przytulankę. Zamiast misia – zwycięstwo. Samotne zwycięstwo.

Usiadłam cicho na skraju łóżka. Patrzyłam na niego i czułam, jak rośnie we mnie coś gorzkiego. Poczucie winy. Bezradność. Miłość, która boli, bo nie umie ochronić. Bo nie wystarcza.

Zrobiłam wszystko, co mogłam. Pracuję, utrzymuję nas, staram się być i ojcem, i matką. Ale nie umiem dać mu tego, czego potrzebuje najbardziej – obecności. Taty. Tych kilku sekund, kiedy spojrzy w jego oczy i zobaczy, że jest ważny. Że ktoś się nim zachwyca. Że jest dumny. Nie za oceny. Nie za medal. Po prostu – za to, że jest.

Wsłuchiwałam się w jego spokojny oddech. Wpatrywałam w te rzęsy, które odziedziczył po ojcu. W te palce, które zaciskają się na złotym krążku, jakby trzymały się ostatniego sensu.

– Czy zrobiłam wszystko, co mogłam? – zapytałam w myślach.

Czy jedno dobre słowo od ojca mogłoby zmienić wszystko? Może. Ale go nie było. Znów.

Wstałam, poprawiłam mu koc i zgasiłam lampkę. Z korytarza raz jeszcze rzuciłam okiem na mojego syna, śpiącego z medalem przy sercu. Nie miał komu go pokazać.

To była gorzka lekcja

Rano w kuchni pachniało mlekiem z miodem. Lubi to. Zawsze pił takie przed szkołą, nawet jeśli był spóźniony. Siedział przy stole z włosami jeszcze w nieładzie, wciąż półprzytomny. Ale miał medal na szyi.

W ciszy jadł kanapkę, co chwilę dotykając krążka. Jakby upewniał się, że to wszystko się wydarzyło. Że nie był to sen. Nie powiedzieliśmy ani słowa o wczorajszym dniu. On nie zapytał. Ja nie tłumaczyłam. Milczenie było bezpieczniejsze.

Gdy założył kurtkę i zarzucił plecak, spojrzał na mnie. W tych oczach było coś nowego – nie duma. Nie radość. Akceptacja. Może pierwszy krok do pogodzenia się z rzeczywistością, którą mu zostawiliśmy. Ojciec, który nie przyszedł. Matka, która wciąż jest w biegu. I on – z medalem, który miał być dowodem, że jest ważny.

– Nie zdejmuj go – powiedziałam cicho, wskazując na krążek.

– Nie planuję – odpowiedział i wyszedł, nie czekając na pocałunek w czoło.

Stałam w przedpokoju, patrząc, jak jego sylwetka znika za drzwiami. Jak schodzi po schodach, jak znów staje się jednym z wielu chłopców, tylko ten miał medal na szyi. I cień w oczach.

Tomek nie przyszedł. Ale Kuba wygrał – może nie tylko bieg. Może nauczył się, że nie zawsze ktoś cię złapie, gdy upadasz. Czasem trzeba samemu się podnieść.

To jego złoto. I jego samotność.

Marta, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama