Reklama

To miał być mój dzień. Dzień Matki. Dzień, w którym rano dostaję herbatę do łóżka – może za mocną, za słodką, ale od serca. Dzień, w którym młodszy syn ściska mnie za szyję tak mocno, że przez chwilę nie mogę złapać tchu, a starszy wręcza krzywo wycięte serduszko z napisem „dla mamy”. A potem wspólne śniadanie, może lody, może spacer. Albo chociaż buziak. Wiadomość. Cokolwiek.

Reklama

Zamiast tego obudziłam się sama. O ósmej rano. W pustym mieszkaniu.

– Może zapomnieli? – przeszło mi przez głowę. – Albo może... to ja już się nie liczę?

W kuchni zastałam tylko talerzyk po kanapce i brudny kubek z herbatą – pewnie wczorajszy. Na blacie leżała kartka od Maksa: „Jestem u babci. Wracam późno. Zjem coś na mieście”. No świetnie. Młodszy syn, Kuba, pewnie jeszcze spał u ojca. Nie miałam siły dzwonić.

W telefonie zero powiadomień. Ani jednej wiadomości. Ani „wszystkiego najlepszego”, ani „kocham cię, mamo”. Ani od dzieci, ani – nie wiem, może naiwnie – od byłego męża. Kiedyś mimo wszystko wysyłał życzenia. W tym roku? Nic.

Włączyłam radio, jakbym próbowała zagłuszyć ciszę. Prowadzący radośnie składał życzenia mamom, cytował dzieci, które mówiły „moja mama jest najpiękniejsza, bo nosi dres”. Chciałam się śmiać, ale czułam, że oczy mi wilgotnieją.

Może ja nie umiem być mamą? – pomyślałam. – Może wszystko robiłam nie tak?

Usiadłam przy stole i gapiłam się w blat. Odkąd dzieci podrosły, odkąd przestały mnie potrzebować, odkąd rozwód wywrócił nasze życie do góry nogami – coraz częściej czuję się jak... mebel. Przesuwany z kąta w kąt. Niezauważalny. Niepotrzebny.

I wtedy postanowiłam wyjść. Po prostu się ubrałam i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Bez planu, bez makijażu, z mokrymi jeszcze włosami. Musiałam wyjść z pustego domu, żeby nie zwariować. Zatrzymałam się przed znajomą kawiarnią. Nie wiedzieć czemu – weszłam.

Promocja dla matek

Weszłam do kawiarni trochę bez przekonania, bardziej z potrzeby znalezienia się poza domem niż z pragnienia kawy. Miałam nadzieję, że tam przynajmniej ktoś mnie zauważy. Że nie będę czuć się taka samotna.

Wnętrze było przytulne, znane – jasne drewno, poduszki w pastelowych kolorach, zapach świeżo mielonej kawy zmieszany z wanilią. Nie było tłoku. Przy ladzie stał znajomy barista, młody chłopak, który kiedyś pomylił mi zamówienie i przez to zaczęliśmy rozmawiać. Uśmiechnął się lekko na mój widok, może z grzeczności.

– Cappuccino? – zapytał.

– Tak, poproszę – odpowiedziałam cicho.

Nie chciałam mówić za dużo. Głos mi drżał, a twarz piekła, jakbym poranne rozczarowanie miała wypisane na czole. Chłopak podał mi filiżankę i paragon, po czym rzucił niby od niechcenia:

Z okazji Dnia Matki mamy dziś promocję.

Zamarłam. Spojrzałam na niego zaskoczona, potem na paragon, gdzie rzeczywiście widniała zniżka. Miałam ochotę powiedzieć coś, cokolwiek, ale zabrakło mi słów.

– Ach... dziękuję – wydukałam.

Nie wiedziałam, jak zareagować. Ta zniżka uderzyła mnie mocniej, niż się spodziewałam. Poczułam, jak ściska mnie w gardle. Byłam wdzięczna, że chłopak nie próbował nic więcej mówić. Tylko odwrócił się do kolejnego klienta, a ja odeszłam z filiżanką do stolika pod oknem.

Usiadłam, dmuchnęłam w piankę, ale nie napiłam się od razu. Patrzyłam przez szybę na ludzi przechodzących chodnikiem. Matki z dziećmi, starsze panie z kwiatami, nawet chłopak z bukietem tulipanów. A ja? Ja dostałam zniżkę. Nie od dzieci. Od systemu. Promocja dla matek.

Początek ważnej rozmowy

Przez chwilę chciałam wstać i wyjść. Zostawić tę kawę, to miejsce, cały ten dzień. Ale nie zrobiłam tego. Zostałam. Z jakiegoś powodu, którego wtedy jeszcze nie rozumiałam, zostałam i zaczęłam powoli pić.

Zaparowało mi okulary. Przetarłam je wierzchem dłoni, westchnęłam i wtedy zauważyłam, że przy stoliku obok siedzi mężczyzna. Sam. Ubrany w granatową kurtkę, z gazetą przed sobą, ale nie czytał. Patrzył na mnie. Albo na coś za mną, nie byłam pewna. Uśmiechnął się. Tylko tyle. Nie szeroko, nie nachalnie – tak, jakby chciał powiedzieć „ja też tu jestem”.

Chwilę później odezwał się cicho, ale wyraźnie:

Nie wygląda pani na zadowoloną z promocji.

Zawahałam się. Z jednej strony miałam ochotę go zignorować. Z drugiej... jego głos był spokojny. Zwyczajny. Ludzki.

– Bo nie jestem. Ale to nie pana wina – odpowiedziałam.

– Też tu uciekłem od ciszy w domu. Choć zniżki nikt mi nie dał – uśmiechnął się znowu i popatrzył gdzieś w bok.

Nie wiedziałam jeszcze, że to początek rozmowy, której się nie spodziewałam, a która miała dla mnie większe znaczenie niż wszystkie życzenia, które dziś nie padły.

Poczułam się mniej samotna

Chciałam wrócić do swojej kawy, zamknąć się w ciszy, ale było już za późno. Jego słowa gdzieś we mnie utkwiły. Spojrzałam na niego – szpakowate włosy, lekko znoszona kurtka, dłonie, które wiedziały, co to praca. Nie wyglądał na kogoś, kto zagaduje kobiety w kawiarniach. Raczej na kogoś, kto ma w sobie za dużo milczenia.

– Też ma pan dzieci? – zapytałam, zanim zdążyłam się powstrzymać.

– Mam syna. Siedemnaście lat. Mieszka ze mną, ale... jakby go nie było. A pani?

– Dwóch. Nastolatki. Dziś zapomnieli, że mam święto – próbowałam się uśmiechnąć, ale wyszło krzywo.

Skinął głową ze zrozumieniem, jakby to wszystko znał. Przez chwilę milczeliśmy. Tylko dźwięk ekspresu do kawy i gwar w tle.

– Nie spodziewałam się, że z kimkolwiek dziś pogadam – powiedziałam, bardziej do siebie niż do niego.

– Czasem przypadkiem trafia się w odpowiednie miejsce – odpowiedział cicho.

Zdziwiło mnie, jak łatwo mi się z nim rozmawiało. Nie było w tym żadnego flirtu, żadnej niezręczności. Po prostu... spotkanie dwóch samotnych osób w zwykły dzień. No, prawie zwykły. I nagle poczułam, że ten obcy człowiek rozumie mnie bardziej niż własne dzieci.

Pociągnęłam łyk chłodnej już kawy i po raz pierwszy tego dnia się uśmiechnęłam.

Dawno się tak nie śmiałam

Nie pamiętam dokładnie, w którym momencie ta rozmowa przestała być przypadkowa. Może wtedy, gdy zapytał, czy nie mam nic przeciwko, by przysiadł się do mojego stolika. Może wtedy, gdy opowiadał, jak pierwszy raz po śmierci żony zrobił pranie i wszystko zafarbowało na różowo. Albo kiedy przyznał, że nie wie, jak rozmawiać z własnym synem, bo ten ciągle patrzy w ekran.

– Długo była pani sama? – zapytał nagle.

– Od rozwodu minęło sześć lat. Ale czasem mam wrażenie, że samotność zaczęła się wcześniej. Jeszcze zanim się rozstaliśmy – odpowiedziałam, trochę zaskoczona własną szczerością.

Pokiwał głową, jakby wiedział, o czym mówię. Mówił, że jego żona zmarła trzy lata temu. Że pierwsze miesiące po jej śmierci przesiedział na tym samym krześle, przy tym samym stole. Kawiarnia była wtedy jego azylem.

– Nie chodzi o to, żeby zapomnieć. Po prostu czasem człowiek nie chce być sam – powiedział cicho.

Zaskoczyło mnie, jak bardzo to do mnie trafiło. Nie planowałam się przed nikim otwierać. Miałam tylko wypić kawę i wrócić do pustego mieszkania. A tymczasem śmiałam się – pierwszy raz od tygodni. Z jego opowieści o nieudanych próbnych kolacjach, o przygodach z kotem, którego syn przyniósł ze schroniska. Śmiałam się cicho, nieśmiało, ale szczerze.

– Dobrze mi się z panem rozmawia – powiedziałam na koniec, bardziej z wdzięczności niż z obowiązku.

– Mnie z panią też. I cieszę się, że pani została. Samotność we dwoje smakuje trochę lepiej – uśmiechnął się.

Nie odpowiedziałam. Ale chyba nie musiałam.

Jeszcze się spotkamy

Wyszliśmy z kawiarni razem. Nie trzymaliśmy się za ręce, nie planowaliśmy wspólnej przyszłości, nie padły wielkie słowa. Ale w sercu czułam ciepło wypełniające pustkę, która tak bardzo mi doskwierała. Po prostu szliśmy obok siebie, przez osiedle, które znałam na pamięć, ale które tego dnia wyglądało inaczej. Mniej obco.

– Chce pani, żebym panią odprowadził? – zapytał.

– Nie trzeba. Ale… może jeszcze kiedyś napijemy się razem kawy? – zapytałam, nie patrząc mu w oczy.

– Z przyjemnością. Ale tym razem bez zniżek – odpowiedział z lekkim uśmiechem.

Zatrzymaliśmy się przed przystankiem. Podał mi telefon, wpisałam numer. Odłożył go, schował do kieszeni. Przez chwilę staliśmy w ciszy.

– Dobrze, że dziś pani przyszła – powiedział jeszcze na pożegnanie. – Nie każda samotność musi być na zawsze.

Gdy odjeżdżał autobusem, długo patrzyłam za nim. Nie zakochałam się. Jeszcze. Ale pierwszy raz od dawna poczułam, że jestem. Że ktoś mnie zauważył. Że nawet taki dzień jak Dzień Matki, bez kwiatów, może skończyć się z czymś więcej niż gorzką ciszą.

Wróciłam do domu spokojna. Nie szczęśliwa – ale lżejsza. A to, w tym wszystkim, okazało się najważniejsze.

Sylwia, 43 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama