Reklama

Gdy tylko dostałam decyzję o emeryturze, od razu zaczęłam snuć plany. Spacery nad rzeką, poranna kawa na tarasie, trochę ogródka, trochę książek. Może nawet wreszcie wyciągnę stary rower z piwnicy. Po tylu latach pracy w szkole, zasługiwałam na spokój. Dzieci wychowane, mąż nie żyje od dziesięciu lat – miałam czas tylko dla siebie. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Reklama

– Mamo, mogłabyś zająć się Kasią i Stasiem? Tylko na trochę, wiesz... zanim znajdziemy kogoś na stałe – powiedziała Anna, moja córka, podczas jednej z niedzielnych kaw. Miała tę swoją minę – niby pytająca, ale już wiedziała, że się zgodzę.

Spojrzałam na Kasię, która właśnie oblała sweterek kakao i Stasia, który bawił się czymś, co kiedyś było pilotem. I poczułam tę samą czułość, którą czułam, kiedy moje dzieci były małe. Westchnęłam.

– Na trochę, dobrze?

Na trochę. Te dwa słowa miały się okazać początkiem nowego życia. Nie takiego, o jakim marzyłam.

Opieka nad wnukami szybko dała mi się we znaki

Na początku było nawet... uroczo. Budzenie się o szóstej rano, bo Staś wchodził mi do łóżka z pluszową żyrafą i zadawał pytania, na które sama nie znałam odpowiedzi. Kiedy Kasia pierwszy raz sama zrobiła kanapkę z dżemem i pochwaliła się:

– Babciu, umiesz teraz odpocząć, ja się wszystkim zajmę!

Prawie się popłakałam. Z rozczulenia.

Ale po tygodniu te czary prysły. Mój dzień przypominał grafik pielęgniarki na ostrym dyżurze. Mleko, bajka, kupa, kłótnia, ubieranie, wyjście, zakupy, obiad, drzemka, rysowanie, kolejna kłótnia, kąpiel. Zegar tykał, a ja nie miałam chwili, żeby usiąść i po prostu… być. Pranie zalegało, zupa wykipiała, a ja – zamiast w kapeluszu na spacerze z koleżanką – siedziałam z plasteliną we włosach i próbowałam zrozumieć, czemu dwulatkowi przeszkadza zielony kolor miski.

Anna dzwoniła codziennie.

– Mamo, jesteś najlepsza. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła! – mówiła, ale jej głos był jak automatyczna sekretarka.

Nie pytała, czy daję radę. Nie zauważała zmęczenia. Kochała swoje dzieci, ale od kiedy wróciła do pracy, zdawała się zapomnieć, że mam swoje granice.

Któregoś popołudnia, gdy siedziałam na podłodze i próbowałam złożyć puzzle, Kasia zapytała:

– Babciu, czemu jesteś smutna?

Zakręciło mi się w głowie.

– Nie jestem, kochanie. Tylko zmęczona. – Uśmiechnęłam się krzywo.

Ale w głębi serca wiedziałam, że coś zaczyna pękać.

Szczera rozmowa z córką

Zebrałam się w końcu na odwagę. Kiedy Anna przyjechała po dzieci, poprosiłam ją, żeby została na chwilę.

– Córciu, musimy porozmawiać. Ja… jestem zmęczona. Bardzo. – zaczęłam, próbując mówić spokojnie, choć czułam, jak ściska mnie w gardle.

Anna spojrzała na mnie zdziwiona, jakby nie rozumiała, co właśnie słyszy.

– Ale mamo, to przecież dzieci. One cię kochają. Ja myślałam, że... że to ci sprawia radość.

– Sprawia. Kocham je nad życie. Ale ja już nie mam trzydziestu lat, Aniu. Ja mam swoje lata, swoje plecy, które bolą, i swoje noce, których mi nikt nie odda – powiedziałam, próbując się nie rozpłakać.

– Mamo… – westchnęła, jakby chciała mnie przytulić, ale zaraz się wycofała. – Naprawdę nie sądziłam, że to aż taki problem. Myślałam, że możesz po prostu pomóc, jak każda babcia.

„Jak każda babcia”. Te słowa mnie uderzyły. Nagle poczułam się winna. Jakbym robiła coś złego, odmawiając pomocy. A przecież ja już pomagałam. Codziennie. Bez słowa. Bez pretensji. A teraz... gdy powiedziałam, że ledwo oddycham, usłyszałam, że przesadzam?

– To nie chodzi tylko o zmęczenie – odpowiedziałam cicho. – Chodzi o to, że znikam. Że przestaję być sobą. Nie mam kiedy poczytać, wyjść, pobyć sama. Mam wrażenie, że nie jestem już Barbara. Tylko „babcia na pełen etat”.

Anna spuściła wzrok, ale milczała. Wróciłam tego wieczoru do domu z poczuciem winy. Bo chciałam odzyskać siebie. Czy to naprawdę takie straszne?

Nie ma nic do roboty

Stało się to przez przypadek. Wracałam do kuchni po ręcznik papierowy, gdy usłyszałam głosy z salonu. Anna nie wiedziała, że zostawiłam coś na blacie.

– No co miałam zrobić? Mama i tak siedzi w domu, nie pracuje przecież. To chyba nie problem, żeby z dziećmi posiedziała. Serio, Paweł… ona nie ma nic do roboty.

Słowa mojej córki spadły na mnie jak kubeł lodowatej wody. Zatrzymałam się w pół kroku, z dłonią zaciśniętą na kartoniku. Czułam, jak coś we mnie drga. Coś, co z trudem trzymałam w ryzach od tygodni. Nie miałam do roboty? Kiedy ostatnio miałam dzień bez pieluch, bez gotowania zupy, bez wieczornego mycia małych ząbków? Bez płaczu, krzyku, zasikanych prześcieradeł? Weszłam cicho do salonu, ale w środku wrzałam.

– Aniu. Możemy porozmawiać? Teraz. Natychmiast.

– Mamo, ja… nie wiedziałam, że słyszysz… – zaczęła niepewnie.

Nie jestem twoją nianią. Jestem twoją matką. I zasługuję na szacunek – powiedziałam stanowczo. – Od miesięcy zajmuję się twoimi dziećmi, które kocham. Ale jestem zmęczona. I słysząc, że „nie mam nic do roboty”, mam ochotę wyjść i nigdy nie wrócić.

Paweł siedział cicho jak mysz pod miotłą. Anna zbielała na twarzy.

– Mamo, przepraszam… Ja po prostu… ja nie ogarniam, wszystkiego jest za dużo…

– Mnie też jest za dużo – przerwałam jej. – Ale nikt mnie nie pytał.

Po tych słowach wyszłam z domu i pierwszy raz od miesięcy zrobiłam coś tylko dla siebie – poszłam na spacer. W ciszy. Bez dziecięcego płaczu, bez bajek w tle. I w tej ciszy zaczęłam układać w głowie, co dalej.

Nie chciałam wyjść na złą babcię

Nie spałam tamtej nocy. Leżałam z otwartymi oczami, patrząc w sufit i słuchając własnych myśli. Były głośne, chaotyczne, bolesne. Wciąż słyszałam w głowie: „Mama i tak nie ma nic do roboty…”. A potem wstyd, że w ogóle usłyszałam. Że podsłuchałam. Że poczułam się upokorzona przez własne dziecko. Rano zadzwoniłam do Zosi. Mojej przyjaciółki jeszcze z czasów liceum. Jedynej osoby, która potrafi mnie słuchać bez oceniania.

– Zosiu, ja chyba zwariuję. Czuję się jak… służąca. Tylko że za darmo i bez wdzięczności – powiedziałam, ledwo powstrzymując łzy.

– A czemu się jeszcze nie zbuntowałaś? – zapytała bezceremonialnie

– Bo to moje wnuki… Bo nie chcę zawieść… Bo przecież babcia powinna… – jąkałam się, szukając argumentów.

– A czy babcia nie ma prawa być zmęczona? Powiedzieć „dość”? Ty też jesteś człowiekiem, Basia. I jak teraz nie zawalczysz o siebie, to kiedy?

Milczałam.

– Masz rację – wyszeptałam w końcu.

Później długo siedziałam w ogrodzie. Gapiłam się w róże, które kwitły jak szalone, jakby nie wiedziały, że mnie boli serce. Wspomnienia wracały falami – jak sama wychowywałam trójkę dzieci, często po nocach. Jak nikt nie przychodził mi z pomocą. Jak przyzwyczaiłam się, że „muszę sobie radzić”. I nagle pojęłam. Powtarzam wzorzec. Znów wychowuję – tylko że nie swoje dzieci. I znów bez prawa głosu. Wieczorem wzięłam kartkę i napisałam kilka słów, które miały wszystko zmienić.

Czekałam, aż dzieci zasną. Kasia jeszcze chciała bajkę, Staś domagał się przytulanki, ale wiedziałam, że muszę to zrobić właśnie dziś. Kiedy Anna weszła do kuchni, usiadłam przy stole i podałam jej kartkę.

– Co to? – zapytała, zerkając podejrzliwie.

– Moje warunki – powiedziałam cicho, ale stanowczo.

Przeczytała.

„Od przyszłego miesiąca nie będę mogła zajmować się Kasią i Stasiem codziennie. Potrzebuję czasu dla siebie. Dwa dni w tygodniu – to maks, co mogę i chcę dać. Z miłości. Nie z obowiązku.”

Zerknęła na mnie. W oczach miała coś między szokiem a złością.

– Mamo… Przecież wiesz, że nie mamy nikogo innego. Myślałam, że możemy na ciebie liczyć – zaczęła z wyrzutem.

– Możecie. Ale nie możecie mnie brać za pewnik – odpowiedziałam. – Kocham was. Ale to nie znaczy, że muszę rezygnować z siebie.

Paweł właśnie wszedł do kuchni. Przystanął, spojrzał raz na mnie, raz na Annę, jakby coś wyczuł.

– Co się dzieje?

Mama nie chce nam pomagać – rzuciła Anna oschle.

Spojrzałam na nią z bólem. Jak łatwo jest zamienić „jestem zmęczona” na „nie chce pomagać”.

– A może... może czas, żebyśmy to my coś zmienili – odezwał się niespodziewanie Paweł. – Znaleźć opiekunkę. Może mniej godzin pracy. Mniej wydatków. Może… więcej czasu dla naszych dzieci?

Anna zamilkła. Nie wiem, czy bardziej zaskoczył ją mój bunt, czy głos rozsądku od męża. Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Potem Anna powiedziała tylko:

– Muszę to przemyśleć.

I wyszła. A ja… pierwszy raz od dawna poczułam, że oddycham.

Odzyskałam siebie

Minął miesiąc odkąd powiedziałam „dość”. Anna nadal bywa oschła. Czasem dzwoni, czasem nie. Paweł przejął logistykę dzieci, a ja... odzyskałam siebie. Nie codziennie mam spokój, nie codziennie jestem wypoczęta, ale mam coś, czego nie miałam od dawna – przestrzeń.

Cisza rano. Śniadanie na spokojnie. Parująca herbata w dłoniach. Zwykłe rzeczy, które smakują jak luksus. Dwa dni w tygodniu opiekuję się Kasią i Stasiem – i wtedy naprawdę się nimi cieszę. Bo wiem, że to mój wybór, a nie obowiązek. Że nie jestem już „babcią na etat”, tylko Basią, kobietą, która ma prawo do swojego życia.

Zosia miała rację. Można kochać i nie dawać się pożerać. Można pomagać i nie rezygnować z siebie. Można być dobrą matką i babcią – i jednocześnie nie być niewidzialną. Dziś rano spojrzałam w lustro. Pierwszy raz od dawna zobaczyłam w nim siebie. Zmęczoną, ale spokojną. Siwą, ale wyprostowaną. Uśmiechniętą. I pomyślałam: Wreszcie znów jestem sobą. I dobrze mi z tym.

Barbara, 66 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama