Reklama

Nie wiem, czy to ze mną coś nie tak, czy świat naprawdę oszalał. Przez czterdzieści dwa lata pracy marzyłam o tym, żeby w końcu odpocząć. Bez budzika, bez obowiązków, bez wiecznego biegu. Chciałam pić kawę w spokoju, czytać książki, gapić się przez okno, nie robiąc nic konstruktywnego. Na emeryturze człowiek ma prawo się nudzić – tak sobie myślałam. I przez pierwsze trzy tygodnie rzeczywiście tak było – wstawanie o dziewiątej, śniadanie bez pośpiechu, nawet seriale mi się nie nudziły. Ale potem…

Potem moja córka doszła do wniosku, że skoro „mam tyle wolnego czasu”, to przecież mogę pomóc. A ja, jak ta głupia, się zgodziłam. Raz, drugi, trzeci… aż przestałam liczyć. Teraz jestem codziennie rano na nogach, zanim jeszcze porządnie się rozjaśni, w kuchni robię owsiankę i szukam zaginionych skarpetek. Mam troje wnuków, troje różnych charakterów i jedno ogromne, niekończące się zmęczenie.

Marzyłam o ciszy

– Mamo, odbierzesz dziś dzieci z przedszkola i szkoły? Mam zebranie, a Tomek nie może się wyrwać z pracy, no i… wiesz, jak jest – powiedziała moja córka przez telefon.

– A nie możesz kogoś innego poprosić? – zapytałam nieśmiało.

– Mamo… No kogo? – jęknęła. – A poza tym, ty i tak jesteś w domu.

I to „bo jesteś w domu” brzmiało jak wyrok. Jakby bycie w domu znaczyło „gotowa na każde zawołanie”. Tego dnia już o siódmej trzydzieści szykowałam kanapki.

– Babciu, a zrobisz mi dzisiaj kanapkę z bananem? Z takim z brązowymi kropkami – powiedział, patrząc na mnie spod grzywki.

– A jak nie będzie z kropkami, to co? – zapytałam, szukając w szafce herbaty.

Julek tylko wzruszył ramionami.

To nie zjem.

Godzinę później stałam już w szkole z mokrym parasolem i torbą z napisem „Najlepsza Babcia na świecie”, której kiedyś nieopatrznie zaczęłam używać. I teraz każdy, kto mnie widzi, wie, że jestem babcią. Ale nikt nie wie, że ja wcale nie mam siły, że marzyłam o ciszy, a zamiast tego będę tłumaczyć Antosiowi, że nie może bić kolegów, a Zosi, że legginsy to nie są „spodnie na zimę”.

– Babciu, on mi powiedział, że mam głupi plecak! – wrzasnęła Zosia, rzucając się na mnie z płaczem.

– Masz najładniejszy plecak, jaki widziałam – odpowiedziałam, chociaż nie miałam już siły się nawet uśmiechnąć.

Od razu tego pożałowałam

Po lekcjach dzieci przywlokły się do mojego mieszkania. Zmęczeni i głodni.

– Babciu, a co dziś na obiad? – spytał Antoś, jeszcze nie ściągnąwszy plecaka.

– Pomidorówka. Z ryżem. Zrobiona rano – odpowiedziałam, stawiając talerze na stole.

– A może być z makaronem? – skrzywił się. – Bo nie lubię ryżu.

– Za późno. To nie restauracja.

Usiadłam ciężko, czując, że mnie chyba rozłoży.

– A chipsy są? – dorzuciła Zosia, zaglądając do szafki. – Mama mówiła, że jak będziemy grzeczni, to będą chipsy.

U mnie nie ma chipsów – powiedziałam z lekkim triumfem. – I dobrze o tym wiecie.

– No to, jak mamy być grzeczni?! – wybuchła Zosia. – U babci Ani zawsze są chipsy!

– To idźcie do babci Ani – warknęłam i od razu tego pożałowałam. Zapanowała cisza.

Julek tylko pociągał nosem, siedząc z łyżką w zupie, jakby w niej utonął.

– Babciu, a możesz mi pokroić banana?

Zamknęłam oczy. Raz, dwa, trzy. Jeszcze tylko cztery godziny. Da się przeżyć. Prawda?

– Pokroję – westchnęłam. – A potem bajka i odpoczywacie.

Tylko nie ta o świnkach! – zawołał Antoś. – Ona jest dla dzidziusiów!

– A ja ją lubię! – wrzasnął Julek. – Ja chcę świnki!

Zanim zdążyłam zareagować, zaczęli się przekrzykiwać. Włączyłam cokolwiek i wyszłam do kuchni. Siedziałam w ciszy, obierając banana i myślałam tylko o jednym. O pracy na pół etatu.

Miałam dość

Po bajce zaczęła się druga runda: zadania domowe. Szybko zaczęłam żałować, że nie udawałam, że nie umiem czytać.

– Babciu, sprawdzisz mi matmę? – spytał Antoś, rzucając mi zeszyt na kolana.

– Dobrze – westchnęłam. – Co tu mamy… mnożenie przez ułamki?

– Nie! To dzielenie. Nie rozumiesz tego? – zapytał poirytowany.

– No rozumiem, tylko wzrok mi się pogarsza… – próbowałam ratować godność.

– No właśnie! – triumfował, jakby mnie złapał na ściąganiu.

Zosia z kolei siedziała z zeszytem do polskiego.

– Babciu, co to jest „przymiotnik”? To to, co coś robi?

– Nie, to czasownik. Przymiotnik mówi, jaki ktoś jest. Na przykład: ładna dziewczynka.

– Czyli ja! – ucieszyła się.

– No, powiedzmy – mruknęłam.

– A babcia to jaka? – zapytała podejrzliwie.

Zmęczona – odparłam bez chwili namysłu.

Julek tymczasem postanowił posmarować taboret kremem do rąk, bo „on chce, żeby drewno było miękkie”.

– Julek! – krzyknęłam. – Co ty wyprawiasz?!

To eksperyment! W telewizji mówili, że trzeba robić eksperymenty!

– Jeszcze tylko dwie godziny. Dwie – mruknęłam, zerkając na zegarek.

Wtedy zadzwoniła moja córka.

– Mamo, jestem w korku. Spóźnię się z pół godziny. Dasz radę?

Spojrzałam na taboret upaćkany kremem, Zosię, która znowu płakała, i Antosia grającego ukradkiem na tablecie.

– No jasne – odpowiedziałam. – Przecież ja tylko odpoczywam.

Coś mnie tknęło

Gdy dzieci w końcu poszły, usiadłam na balkonie z herbatą i kocem. Czułam się jak własny cień – wygnieciona, zmęczona i niezauważona. Na ławce pod blokiem siedziała stara sąsiadka – ta, co zawsze mówi, że wnuki jej nie odwiedzają. Z tym samym smutnym szalem i siatką z pustą butelką po mleku. I wtedy coś mnie tknęło.

„Przecież ja też mogłabym tak skończyć”, przemknęło mi przez głowę.

Nie chciałam tak. Nie chciałam być babcią z ławki, której nikt nie potrzebuje. Tylko że teraz byłam po drugiej stronie skali – potrzebna aż za bardzo. Zadzwonił telefon. Znowu córka.

– Mamo, wiem, że ci ciężko, ale ty to ogarniasz lepiej niż niania. Dzieci cię kochają.

– A ja mam wrażenie, że mnie eksploatują jak pralkę – odpowiedziałam.

Oj, nie przesadzaj – zaśmiała się. – Przecież lubisz z nimi być.

– Czasem. A czasem też lubię ciszę.

– To może raz w tygodniu znajdziemy kogoś do pomocy? – zapytała niepewnie.

Westchnęłam.

Może warto spróbować.

– Kocham cię, mamo. Dziękuję, że jesteś.

– Ja też cię kocham. Tylko następnym razem zamiast „dziękuję”, przynieś mi butelkę wina – powiedziałam pół żartem, pół serio.

Zachichotała. A ja po raz pierwszy od tygodni pomyślałam, że może jednak dam radę.

Miałam cichą nadzieję

Tydzień później moja córka przysłała mi SMS-a:

„Znalazłam opiekunkę. Młoda, energiczna. Będzie przychodziła w środy”.

Prawie się wzruszyłam. Środa. Jeden dzień tylko dla mnie. Miałam tyle planów: kino o 11:30 (bo wtedy bilety są tańsze), spacer bez celu, może nawet kawa z koleżanką, którą od lat odwołuję. Jednak życie szybko to zweryfikowało.

– Mamo, opiekunka się rozchorowała – zadzwoniła córka we wtorek wieczorem. – Dasz radę jeszcze raz?

– Oczywiście – odpowiedziałam zrezygnowana. – Przecież ja już na etacie.

– Oj mamo, nie przesadzaj. Dzieci cię kochają. One czują się u ciebie jak w drugim domu.

– Dzieci mają dwa domy, a mam roboty po pachy – rzuciłam.

Córka zamilkła. Po chwili odezwała się cicho:

Jesteś o to zła?

– Nie – odparłam. – Po prostu jestem zmęczona. A to nie to samo.

W środę rano Julek rozwalił słoik z dżemem, Zosia poplamiła sukienkę, a Antoś chciał mnie przekonać, że jego nauczycielka „nienawidzi dzieci”. W południe przyszła sąsiadka i zobaczyła mnie na kolanach, wycierając podłogę z konfitury.

– Chyba powinnaś znowu pójść do pracy – powiedziała. – Chociażby na trzy godziny dziennie. Przynajmniej miałabyś przerwę na kawę.

Zaśmiałam się. Pierwszy raz od tygodni tak szczerze.

– Wiesz co, może masz rację – odpowiedziałam. – Może babcia też potrzebuje urlopu.

Zbuntowałam się

Tydzień później złożyłam papiery na wolontariat w lokalnej bibliotece. Tylko kilka godzin w tygodniu, ale wystarczająco, by poczuć się znów… osobą. Nie tylko babcią. Nie tylko „tą od kanapek i bajek”. Pierwszego dnia przyszła jakaś licealistka i zapytała, czy pomogę jej znaleźć książkę do prezentacji maturalnej. Nikt nie poprosił mnie o banana, nie rozlał mleka, nie krzyknął, że zupa jest „ble”. Dziewczyna podziękowała, uśmiechnęła się i… poszła. A ja zostałam z satysfakcją, że coś zrobiłam. I nikt tego nie uznał za oczywiste. Wieczorem zadzwoniła córka.

Jak było w bibliotece?

– Cudownie. Nikt mnie nie opluł, nikt nie posmarował mi nóg klejem, i nikt nie zadał pytania, co to jest „imiesłów przysłówkowy uprzedni”.

Zaśmiała się.

– Mamo… Przepraszam. Nie powinnam była tyle na ciebie zrzucać.

– Już dobrze. Po prostu musimy to jakoś ustalić. Nie chcę być ani babcią z ławki, ani zmęczonym robotem.

– Jasne. Obiecuję. Środy masz wolne. I może jeszcze jeden dzień dorzucimy.

– To upiekę szarlotkę – powiedziałam z uśmiechem.

– Umowa stoi.

Odłożyłam telefon. Usiadłam przy stole. I pomyślałam: tak, jestem babcią. Ale jestem też kobietą, która zasługuje na spokój. Przynajmniej przez kilka godzin dziennie.

Łucja, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama