Reklama

Moja droga przez życie nie była łatwa. W wieku dwudziestu lat wzięłam ślub, a już po roku powitałam na świecie dwójkę synów. Kiedy moi mali chłopcy zaczęli edukację w szkole, zdrowie mojego męża zaczęło się pogarszać. Przez trzy lata robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby go uratować. Byłam taka szczęśliwa, kiedy w końcu wyszedł z tego cało i odzyskał zdrowie…

Reklama

Ale on wtedy doszedł do wniosku, że skoro dostał od losu drugą szansę, to musi całkowicie przewrócić swoje życie do góry nogami. Któregoś dnia po prostu spakował manatki i przepadł jak kamień w wodę, zostawiając tylko jakąś kartkę na pożegnanie. Napisał jedynie, że chyba tak naprawdę nigdy nic do mnie nie czuł, więc znika z mojego życia, abym mogła poszukać sobie kogoś lepszego.

Musiałam jakoś dalej żyć

Łzy lały się strumieniami przez długi czas, ale w pewnym momencie powiedziałam sobie: koniec. Nie miałam wyjścia. Skoro nie mogłam polegać na nim, to sama musiałam wziąć sprawy w swoje ręce i zapewnić chłopakom dobrą przyszłość. Tatuś przypominał sobie o nich średnio dwa razy do roku, kiedy to przesyłał jakieś pieniądze. I tak w jego wykonaniu wyglądało obiecane „nie zapomnę o was".

Udało mi się zatrudnić w sekretariacie w szkole. Początkowo zakładałam, że będzie to jedynie tymczasowe zajęcie, gdyż chciałam rozpocząć studia wyższe, jednak koniec końców przepracowałam tam wiele lat. Oprócz tego brałam się za każdą dodatkową robotę, jaka się nawinęła. O kontynuowaniu edukacji nie mogło być mowy, bo niby kiedy miałabym się uczyć. Za to moi synowie radzili sobie z nauką znakomicie, byli niezwykle bystrzy, dzięki czemu ukończyli studia i obaj znaleźli dobrze płatne posady.

Patrzyłam na nich z ogromną dumą, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze podczas studiów znaleźli sobie pracę i kategorycznie odmówili przyjmowania ode mnie jakiegokolwiek wsparcia finansowego. Całą dodatkową gotówkę, jaką udawało mi się zaoszczędzić, mogłam spokojnie odłożyć na czarną godzinę. Niestety, ta przyszła szybciej niż się spodziewałam, ale wcale nie z powodu pogarszającego się stanu mojego zdrowia.

Czułam się poniżana

W szkole pojawił się nowy dyrektor. Facet jeszcze pamiętał mnie z czasów, kiedy sam chodził do szkoły, a ja non stop musiałam dzwonić po jego rodziców, bo ciągle wywijał jakieś numery. Gość najwyraźniej chciał wymazać ze swojej pamięci ten okres. Od tamtej pory ciągle miał do mnie jakieś uwagi, pytał kiedy idę na emeryturę, czepiał się, że za wolno pracuję, robię za dużo błędów i tak w kółko. Czułam się poniżana i zestresowana, z każdym kolejnym dniem było mi tam coraz ciężej. Moje dzieci doskonale to dostrzegały.

– Mamo, szkoda twojego zdrowia na przepychanki z szefem – przekonywał Radek. – Czemu nie pójdziesz na emeryturę? Najwyższa pora zacząć odpoczywać, a nie użerać się z tym furiatem.

Może miał rację? Ostateczną decyzję podjęłam dopiero w czerwcu, kiedy to szef zrobił mi wielką awanturę o absolutną błahostkę. Na całe szczęście w skrzynce mailowej miałam dowód, że robiłam to na jego wyraźne polecenie, więc musiał mnie przeprosić na forum tak jak wcześniej przy wszystkich mnie obraził. Ale właśnie wtedy doszłam do wniosku, że moje zdrowie psychiczne jest zbyt cenne, żeby je marnować na nerwy i stres, więc wybrałam się do ZUS-u.

Samotność mnie przytłaczała

Moje mieszkanie znajduje się w pobliżu szkoły podstawowej, więc dźwięk dzwonków oznajmiających rozpoczęcie lekcji i gwar uczniów podczas przerw wprawiały mnie w przygnębienie. W takich chwilach na myśl przychodził mi ten gówniarz dyrektor, więc dla odmiany puszczałam sobie radio. Czas upływał mi na czytaniu, spacerach, seansach filmowych i spotkaniach z bliskimi oraz przyjaciółmi. Cieszyłam się swobodą. Nadeszła deszczowa jesień, a po niej bezśnieżna zima.

Każdego ranka budziłam się później, bo przecież i tak za oknem było szaro i ponuro. Korzystając z okazji, wylegiwałam się w pościeli znacznie dłużej niż zazwyczaj. Zdarzało się, że sięgałam po jakąś książkę, ale zazwyczaj po prostu włączałam telewizor i oglądałam, co popadnie. Raz na tydzień ruszałam do sklepu, żeby zrobić zapasy na cały następny tydzień. No i zaczęłam przy okazji kupować też alkohol. Bez przesady, po prostu tyle, żeby łatwiej mi się zasypiało...

Ilekroć któryś z synów dzwonił, robiłam dobrą minę do złej gry. Mówiłam, że dopiero co wpadłam do domu, wracając od przyjaciółki czy z kina i że w żadnym wypadku nie odczuwam samotności. W rzeczywistości jednak sytuacja była tak zła, że kąpałam się zaledwie raz na kilka dni. Bo i po co miałabym robić to częściej, skoro z nikim się nie spotykałam i nigdzie nie wychodziłam? Czułam się niczym zużyty but, który wylądował na wysypisku śmieci.

Dobrze udawałam

Moi dwaj synowie żyli w odległości niecałych trzydziestu paru kilometrów ode mnie. Nie potrzebowali mnie nawet w roli babci. Po co więc w ogóle dokładać starań? Brałam się w garść jedynie wówczas, gdy synowie zapowiadali, że wpadną z wizytą. W co drugą niedzielę musiałam wstać wcześniej niż zazwyczaj. Na mojej głowie było ogarnięcie mieszkania, wyprawa do sklepu, przygotowanie obiadu i upieczenie jakiegoś ciasta. Te obowiązki nieźle mnie wykańczały i brakowało mi motywacji, żeby się za nie zabrać, ale lepsze to niż słuchanie głupich docinków. Synowe, w przeciwieństwie do moich synów, miały jakieś podejrzenia i od czasu do czasu próbowały coś z ze mnie wyciągnąć, ale udawałam, że wszystko jest ok.

Kiedy odjeżdżali, mieli świadomość, że mama da sobie radę na emeryturze. Ja z kolei, gdy wreszcie mnie opuścili, kładłam się do łóżka i prawie nie wychodziłam z niego przez kilka dni. W okresie poprzedzającym święta Bożego Narodzenia, podczas pogaduszek przez telefon, synowie napomykali, że szykują dla mnie pokój na czas świąt.

– To dawna kanciapa, ale dzięki temu będziesz miała swój azyl. Jak się nami znudzisz, to tam się ukryjesz – zachęcali.

Święta spędziłam w łóżku

Doceniam ich gest, ale i tak musiałam się zmobilizować, żeby ruszyć po zakupy do osiedlowego. Perspektywa dalszej podróży i spędzania czasu w większym gronie, nawet z najbliższymi, nużyła mnie. Chyba dopadła mnie jakaś fobia społeczna. Skłamałam im więc, że znalazłam promocyjną wycieczkę do Egiptu i Boże Narodzenie minie mi w towarzystwie sfinksa. Kupili to. W rezultacie Wigilia zastała mnie pod kołdrą, z niewymagającą komedią o miłości, chrupkami i winem pod ręką.

Ryczałam, użalając się nad własnym marnym i nudnym życiem. Tyle czasu dzielnie sobie radziłam, samotnie wychowując dzieci i radząc sobie bez faceta. Nigdy się nie poddawałam, aż zjawił się ten... cholerny dyrektor. Mały łobuziak wyrósł na konkretnego oprycha, który wymazuje przeszłość, pozbywając się ludzi, którzy mu nie pasują. On jest wszystkiemu winien.

Moje samopoczucie wcale się nie poprawiło, gdyż bluzganie niczego nie zmieniało. Z każdym dniem popadałam w coraz większą rozpacz i bezsilność, a zima zdawała się ciągnąć w nieskończoność...

Poczułam, że muszę coś zrobić

Dopiero któregoś wiosennego poranka obudziłam się bladym świtem. Wpatrywałam się w sufit, nie mrugając. Gdzieś w moim wnętrzu coś się poruszyło. Na zewnątrz panowała już jasność, a kwietniowe słońce oświetlało zarówno niebo, jak i cały świat. Tego dnia od samego rana czułam w sobie energię i determinację. Coś popychało mnie, bym opuściła mieszkanie. Pospiesznie wyszykowałam się, założyłam ciuchy i ruszyłam przed siebie.

Moje stopy instynktownie skierowały się w stronę strumienia. Cóż, może raczej strumyczka. Tylko kiedy lało solidnie, stawał się groźny, a ostatnimi czasy deszczu prawie w ogóle nie było. Będąc małą dziewczynką, mnóstwo czasu spędzałam nad jego brzegiem z paczką okolicznych dzieciaków. Nagle poczułam się, jakbym przeniosła się o całe dekady wstecz…Po prostu zdałam sobie sprawę, że to jeszcze nie koniec. Gdy wróciłam, od razu zabrałam się za sprzątanie mieszkania. Najwyższa pora wziąć się w garść i znaleźć nowe powody do radości i życia. Mam nadzieję, że mi się uda.

Reklama

Janina, 65 lat

Reklama
Reklama
Reklama