„Na emeryturze rzuciłam wszystko i wyjechałam na wieś. Miałam pomysł na biznes i głowę pełną marzeń”
„Któregoś dnia po prostu wstałam, podeszłam do okna i pomyślałam: „a może by tak wszystko sprzedać?”. I kupić sobie coś innego. Taki nowy początek. I znalazłam – chatkę na wsi, drewnianą, trochę nadszarpniętą przez ząb czasu, z zapachem starych desek i dachem do remontu. Ale miała coś w sobie. Coś, co pachniało... szansą”.

- Redakcja
Siedziałam przy kuchennym stole, w moim mieszkaniu w bloku na siódmym piętrze. W tle leciał telewizor – jakiś poranny program, który grał tylko po to, żeby nie było zupełnie cicho. Parzyłam herbatę i grzebałam łyżeczką w miseczce z owsianką. Gdyby ktoś wtedy mnie zapytał, czy jestem szczęśliwa, pewnie odpowiedziałabym, że „no... tak jakoś”. Ale w głębi duszy wiedziałam, że kłamię.
Emerytura przyszła nagle, bez uprzedzenia. Niby człowiek się do niej szykuje, liczy miesiące, ale kiedy naprawdę następuje pierwszy dzień, w którym nie musisz wstawać do pracy... nie ma w tym ani krzty radości. Przynajmniej nie było dla mnie. Byłam samotna, porzucona przez rytm codzienności. Dzieci dawno wyfrunęły, mąż – świętej pamięci. I tylko ja zostałam, z telewizorem, parującym kubkiem i tym wszystkim, co ludzie nazywają „jesienią życia”.
Któregoś dnia po prostu wstałam, podeszłam do okna i pomyślałam: „a może by tak wszystko sprzedać?”. Tak jak stało – meble, dywany, nawet obraz po mamie. I kupić sobie coś innego. Taki nowy początek. I znalazłam – chatkę na wsi, drewnianą, trochę nadszarpniętą przez ząb czasu, z zapachem starych desek i dachem do remontu. Ale miała coś w sobie. Coś, co pachniało... szansą.
Córka oczywiście nie była zachwycona.
– Mamo, przecież ty nawet nie wiesz, gdzie ta wieś leży! – krzyknęła przez telefon. – Co ty tam będziesz robić? Sama?! Będziesz żałować!
Może miała rację. Ale nie potrafiłam już dłużej czekać, aż życie samo się zmieni. Miałam dość tej wegetacji.
Pierwszy poranek w chacie zapamiętam na zawsze. Chłód przenikał przez podłogę, ptaki wrzeszczały, jakby urządzały zawody, a zapach drewna i kurzu był ostry, jak pierwszy łyk gorzkiej kawy. Ale kiedy otworzyłam drzwi i wyszłam na próg... usłyszałam ciszę. Prawdziwą ciszę. Taką, która nie boli, tylko otula.
I wtedy zrozumiałam, że naprawdę zaczynam od nowa.
Czułam się obco
Sklepik miał być czymś w rodzaju mojego pomysłu na drugie życie. Od zawsze lubiłam robić przetwory – dżemy, konfitury, ogórki, soki... Kiedyś wysyłałam słoiki córce, ale z czasem zauważyłam, że albo ich nie odbiera, albo oddaje sąsiadce. W mieście nikt nie ma już czasu na smaki dzieciństwa. Ale tutaj... tutaj myślałam, że może znajdą się ludzie, którym spodoba się babcina spiżarnia.
Z pomocą przypadkowego fachowca odmalowałam mały budynek przy domu, który kiedyś służył za składzik, na jasnożółty kolor i powiesiłam prosty szyld: "U Barbary – domowe przetwory". Półki zrobiliśmy ze starych desek z szopy, a słoiki ustawiłam z taką starannością, jakby były eksponatami w muzeum. Część miała białe, szydełkowane serwetki pod wieczkiem – starałam się, jak mogłam, żeby wyglądało to swojsko i ciepło.
Tylko że nikt nie przychodził.
Przez pierwsze tygodnie otwierałam drzwi punktualnie o dziewiątej, jakby czekała na mnie kolejka. A potem siedziałam za ladą i liczyłam muchy na szybie. Czasem przechodził ktoś drogą, czasem przystanął pies, ale nikt nie wchodził. Kiedyś zajrzała starsza kobieta, obejrzała etykiety i zapytała z niedowierzaniem:
– A to pani sama zrobiła?
– Sama. Ze swoich jabłek. Mam dwa drzewa w sadzie.
– No to powodzenia – powiedziała tylko i wyszła.
Poczułam się, jakbym sprzedała coś nieświeżego. Przez chwilę pomyślałam, że może naprawdę popełniłam błąd. Może niepotrzebnie się pchałam na tę wieś, gdzie ludzie mają swoje babcie, swoje spiżarnie i swoje zapasy. Moje słoiki były im obce. Obce jak ja sama.
Niespodziewane odwiedziny
Któregoś dnia przyszedł Edek.
Pojawił się niespodziewanie, kiedy akurat próbowałam przykręcić półkę, która przekrzywiła się jak stary ząb. Stał w drzwiach z rękami w kieszeniach i uśmiechał się, jakby znał mnie od lat.
– Pomóc pani?
– Dziękuję, poradzę sobie – odparłam z marsową miną.
– Widzę – rzucił i wszedł mimo wszystko. – Ma pani krzywą ścianę. Tutaj to norma. Trzeba wbić klinik, a nie wiercić.
Spojrzałam na niego spode łba. Miał szpakowate włosy, robocze spodnie z plamami po farbie i buty, jakby właśnie wrócił z pola. Ale mówił spokojnie, bez nachalności. I rzeczywiście – półka chwilę później wisiała prosto.
– Edek jestem – powiedział, otrzepując ręce. – Mieszkam dwa domy dalej. Tu kiedyś mieszkała pani Jadwiga. Zmarła dwa lata temu. Dobre powidła robiła. Ale pani też nieźle się zapowiada.
– Barbara – odparłam, nieco mniej nieufnie.
– Jakby pani potrzebowała jajek, mam kury. Albo mleka – sąsiad Józek ma krowy, a nie chce mu się rano wstawać, to biorę czasem za niego.
– Dziękuję. Dam znać.
Uśmiechnął się raz jeszcze i wyszedł.
Zostałam sama, z prostą półką i myślami. Nie wiedziałam, co myśleć o Edku. Może był jednym z tych, co zaglądają, bo chcą pogadać, może z nudów. Ale było w nim coś ciepłego. Jak stary koc, który pachnie domem.
I wtedy, po raz pierwszy od przeprowadzki, pomyślałam, że może nie jestem tu zupełnie sama.
Byłam po prostu Basią
Z Edkiem widywałam się coraz częściej. Przynosił jajka, czasem mleko, czasem po prostu stawał w progu i pytał, czy może się napić herbaty. A ja, choć z początku niechętna, nie wypraszałam go. Opowiadał mi o wsi, o ludziach – kto z kim skłócony, kto ma pszczoły, kto najlepiej kisi ogórki. Wiedziałam już, że miejscowi nie przyjmują obcych z otwartymi ramionami. Tu trzeba sobie zapracować na uśmiech.
Pewnego dnia do sklepiku weszła Józka – starsza kobieta z ostrym spojrzeniem i szalikiem zawiązanym tak mocno, że ledwo było widać jej szyję. Zmierzyła półki wzrokiem i skrzywiła się.
– Wszystko takie eleganckie, jakby na wesele.
– To źle? – zapytałam spokojnie.
– U nas tu się tak nie stroi słoików. Ale... niech pani spróbuje tego mojego ogórka. – Wyjęła z torby słoik. – A jak pani nie wymięknie po jednym, to pogadamy.
Ogórek był mocny. Kwaśny jak trzeba, z czosnkiem i chrzanem. Uśmiechnęłam się z uznaniem.
– No to co? Spółka? – rzuciła Józka, już mniej surowo.
Od tamtej pory kobiety zaczęły zaglądać częściej. Jedna przyniosła powidła, druga chleb, inna ciasto drożdżowe. Siedziałyśmy potem razem przy stole na zapleczu sklepiku, robiłyśmy etykiety, plotkowałyśmy, śmiałyśmy się. Sklepik zaczął tętnić życiem – nie tylko tym na sprzedaż.
Zaczynałam czuć, że nie jestem już tylko „tą nową z miasta”. Byłam Basią. Tą od dżemów.
Odniosłam sukces
Pomysł z dniem degustacji wpadł mi do głowy któregoś wieczoru, kiedy siedziałam z kubkiem herbaty i słuchałam, jak Józka opowiada o dawnych wiejskich zabawach. Pomyślałam, że może czas zrobić coś wspólnego – coś, co pozwoli ludziom nie tylko skosztować naszych przetworów, ale i się spotkać. Rozwiesiłyśmy ogłoszenia na tablicach, przed sklepem, u księdza nawet zostawiłam kartkę. Bałam się, że przyjdzie pięć osób i będziemy patrzeć sobie w oczy.
A przyszła cała wieś.
Edek przyniósł kosz świeżych kwiatów – postawił je na stole i nic nie powiedział, tylko uśmiechnął się pod nosem. Kobiety upiekły ciasta, jedna zrobiła kompot, ktoś przyniósł pajdy chleba ze smalcem. Rozstawiłyśmy stoły na podwórku, powiesiłyśmy kolorowe wstążki. Ludzie próbowali dżemów, chwalili ogórki, śmiali się, rozmawiali. Dzieci biegały, psy kręciły się pod nogami.
Po wszystkim zostałam sama z Edkiem. Pomagał mi sprzątać, ale robił to powoli, jakby mu się nie spieszyło.
– Fajnie ci to wyszło – powiedział w końcu, odkładając talerze. – Dawno tu nie było tak... głośno.
– Myślisz, że mnie zaakceptują? – zapytałam cicho.
– Myślę, że już cię zaakceptowali. Ale... to nie o wieś chodzi, co?
Spojrzałam na niego. Siedział na schodku z filiżanką kawy, patrzył gdzieś w dal.
– Boję się znów komuś zaufać – przyznałam. – Wiem, jak to jest, gdy ktoś odchodzi i zostaje się całkiem samym.
– Ja też – odparł. – Po śmierci żony myślałem, że nie dam rady tu zostać. Ale jakoś... zostałem.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Nie potrzebowałam więcej słów. Tylko obecności. Cichego, zwykłego „jestem”. I on był.
Poczułam zazdrość
Wszystko zaczęło się sypać powoli. Najpierw przestałam widywać Edka. Jeden dzień – nic dziwnego, może ma robotę. Dwa dni – może chory? Ale kiedy nie przyszedł trzeciego, poczułam ukłucie niepokoju, którego nie potrafiłam nazwać.
W sklepiku zaczęły krążyć plotki. Józka weszła któregoś poranka, spojrzała na mnie z tym swoim ironicznym uśmiechem i rzuciła niby mimochodem:
– Edek ostatnio częściej u tej wdowy z końca wsi. Tej, co ma króliki. Ładna, młodsza, no i sama...
Zamarłam z łyżką w dłoni. Niby nic, a jednak coś we mnie zadrżało. Głupie, prawda? Przecież nie byliśmy razem. Nie mieliśmy żadnych ustaleń, żadnych deklaracji. A jednak... poczułam zazdrość. I coś jeszcze. Strach, że może tylko mi się wydawało, że coś między nami było.
Zaczęłam unikać rozmów, sklepik znów stał się dla mnie cichym schronieniem zamiast gwarnym miejscem spotkań. Aż któregoś dnia przyszła Zosia – najmłodsza z kobiet, zawsze miała coś do powiedzenia. Przysiadła na krześle, jakby przyszła tylko po kawę, a potem powiedziała:
– Czasem nie warto słuchać plotek i dać komuś szansę. Nawet jeśli boli.
Milczałam. Wiedziała. Musiała wiedzieć, bo spojrzała na mnie z takim współczuciem, jakiego się nie prosi.
Zamknęłam sklepik wcześniej niż zwykle. Poszłam do domu i usiadłam przy oknie. Patrzyłam, jak dzień się kończy, i nie potrafiłam się uspokoić. Wszystkie te pytania, których sobie wcześniej nie zadawałam, teraz krzyczały w mojej głowie. Czy Edek był tylko sąsiadem? Czy ja chciałam czegoś więcej? Wiedziałam, że mam jeszcze wiele do okrycia na swój temat. Że nie jestem tylko "Basią od dżemów", ale wciąż jestem kobietą.
Barbara, 61 lat