Reklama

Nie wiem, kiedy zaczęłam znikać. Najpierw delikatnie – jakby ktoś po cichu ścierał kontur mojej postaci z życia. Zostawałam w tle: w kuchni z obiadem, przy telefonie z listą zakupów, z teczką rachunków na kolanach. Byłam żoną i matką. Taką, jaką trzeba być. Ułożoną. Cichą. Gotową na wszystko. Moje małżeństwo z Januszem trwało ponad czterdzieści lat. Był praktyczny, przewidywalny, zdystansowany. Ułożyliśmy sobie życie bez większych zgrzytów. Ale też bez większej bliskości. On robił swoje, ja swoje. Z czasem nawet przestaliśmy się sprzeczać. Nie było o co. Nie było też po co. W końcu podjęliśmy decyzję o rozstaniu.

Reklama

Pracowałam jako nauczycielka matematyki w technikum. Dzieci mnie lubiły, bo byłam cierpliwa. Mąż mówił, że jestem „stabilna”. Cokolwiek to znaczy. Dorota, nasza córka, była moją dumą i bólem głowy. Wrażliwa, bystra, ale też ostra. Wyszła z domu i szybko zaczęła mi mówić, co robię źle. Albo czego nie robię wcale. Kiedy przeszłam na emeryturę, przez pierwsze tygodnie chodziłam po mieszkaniu w szlafroku, odgrzewając rosół z niedzieli. Córka dzwoniła, ale krótko. Pusto było. Cicho. Za cicho.

Pewnego dnia przyszła Basia – moja przyjaciółka z lat szkolnych. Kiedyś szalona dusza, teraz wdowa po drugim mężu, z głową pełną planów i pazurem w oku. Usiadła, popatrzyła na mnie i rzuciła:

– To teraz twoje życie się zaczyna, Anka. Teraz.

Popatrzyłam na nią jak na wariatkę. Ale coś mi wtedy w duszy drgnęło. Jeszcze tego nie wiedziałam, ale to był początek końca mojego poprzedniego życia.

Na emeryturze zapisałam się na kurs tańca

– Co ja tu właściwie robię? – zapytałam Basię szeptem, wchodząc niepewnie do sali gimnastycznej przekształconej w studio tańca. Pachniało tu drewnem, talkiem i… obcą energią. Kobiety i mężczyźni w różnym wieku – niektórzy w dresach, inni w koszulach – stali w parach albo nerwowo rozglądali się po sali.

– Przestań, Anka. Najwyższa pora żyć. – Basia objęła mnie ramieniem i dodała szeptem z uśmiechem: – Spójrz, ilu tu wolnych facetów!

Miałam ochotę uciec. Albo chociaż się rozpłynąć. Ale wtedy podszedł on – około sześćdziesiątki, siwiejący przy skroniach, ale z prostą postawą i spojrzeniem człowieka, który nie boi się patrzeć w oczy.

– Dzień dobry. Marek jestem. – Wyciągnął rękę, a ja nie wiedzieć czemu zadrżałam. – Zatańczymy?

– Ja? Yy… to znaczy… tak. Anna. – podałam mu rękę i niepewnie postawiłam krok. Prawa noga, lewa… nie, lewa była pierwsza. Potknęłam się. – Przepraszam, ja kompletnie nie umiem tańczyć.

– To świetnie. – Uśmiechnął się ciepło. – Będzie można wszystko zbudować od początku.

W jego głosie nie było kpiny. Był spokój. Cierpliwość. I coś jeszcze, czego nie potrafiłam nazwać. W trakcie pierwszego walca, krok po kroku, z każdym ruchem czułam się mniej jak kanciasta emerytka, a bardziej… jak kobieta. Marek mówił spokojnie, prowadził delikatnie. Pachniał cynamonem i jakimś ziołowym mydłem.

Kiedy muzyka ucichła, odsunął się powoli, a ja zostałam na środku sali, lekko rozdygotana. Miałam wrażenie, że coś się właśnie wydarzyło. Niby nic. Taniec. A jednak… serce biło mi szybciej niż od lat.

Taniec otworzył mnie na miłość

Od tamtego pierwszego spotkania wracałam na zajęcia regularnie. W poniedziałki już od rana myłam włosy specjalnym szamponem z drogerii i starannie wybierałam bluzkę. Niby zwyczajny dzień, a jednak czułam w brzuchu to lekkie łaskotanie, jak przed randką. Tylko… to przecież nie była randka. To był kurs tańca. Dla zdrowia. Dla ruchu. Dla… rozrywki. Tak sobie tłumaczyłam.

Z Markiem tańczyło się lekko. Zaczęliśmy żartować. On o tym, jak kiedyś podeptał jakiejś kobiecie stopę tak mocno, że musiała iść do lekarza, ja o tym, jak w podstawówce zawsze byłam ostatnia do tańca, bo byłam za wysoka. Po jednej z lekcji podszedł do mnie, gdy zakładałam kurtkę.

– Anna… a może kawa po zajęciach? Obok jest taka mała kawiarenka. Mają pyszny sernik i fatalną muzykę w tle.

Nie wiem, co mnie bardziej zaskoczyło – jego propozycja czy fakt, że się zgodziłam. Siedzieliśmy przy stoliku z czerwonym obrusem, popijając herbatę z pływającymi plasterkami cytryny. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym.

– Moja żona zmarła pięć lat temu. Rak trzustki. – powiedział nagle.

Skinęłam głową. Nie chciałam dopytywać.

– A pani mąż?

– Były mąż – poprawiłam cicho. – Nadal żyje. Ale… właściwie to od dawna już nic nas nie łączyło.

Zapanowała cisza. Nie niezręczna – raczej taka, w której można coś zrozumieć, zanim padnie kolejne słowo.

A później, gdy Marek odprowadzał mnie pod same drzwi, zobaczyłam, jak rozmawia z jedną z kursantek – Irenką. Uśmiechał się do niej tak samo jak do mnie. Ciepło. Uważnie. Serce mi zadrżało. Głupie, absurdalne ukłucie zazdrości. Jak nastolatce. Przecież nie byłam zakochana. Tylko… dlaczego potem tak długo nie mogłam zasnąć?

Sama nie wiem, co robię

– Mamo, co ty wyprawiasz? – Dorota stała w moim korytarzu, oparta o ścianę, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Przyjechała bez zapowiedzi. Miała ten ton głosu, który znałam z jej młodości – kiedy coś jej się bardzo nie podobało, ale jeszcze nie chciała krzyczeć. Jeszcze.

– Zrobiłam herbatę – odpowiedziałam, ignorując pytanie.

– Nie jestem tu po herbatę. Jestem tu, bo tata mi powiedział, że „od jakiegoś czasu masz fazę na tańce i jakiegoś instruktora”.

– Marek ma imię, Doroto – powiedziałam spokojnie. – I to nie jest żadna „faza”. Po prostu... coś, co lubię.

– Serio, mamo? Taniec? Kursy? Randki? Ty?

Usiadłam powoli na krześle w kuchni. Zaparzyłam drugą filiżankę.

– A dlaczego nie ja?

– Bo jesteś babcią. Masz wnuki. Powinnaś...

– Co, Doroto? Piec szarlotki i szydełkować na balkonie?

– Nie musisz od razu ironizować...

– A ty nie musisz mnie pouczać, jak mam żyć. Nie jesteś już dzieckiem.

Zapadła cisza. Dorota wpatrywała się we mnie z mieszanką gniewu i zdumienia. W końcu westchnęła.

– Mamo, ja po prostu... martwię się.

– Nie. Ty się boisz, że przestaję być taką mamą, jaką znałaś. Że się zmieniam. Ale ja muszę się zmienić, Doroto. Bo inaczej nie przeżyję.

Z jej oczu nagle zniknęła złość. Zrobiła się mała. Zraniona. Ale nie powiedziała już nic. Wyszła bez pożegnania. Zostałam sama przy kuchennym stole. Patrzyłam w parującą filiżankę herbaty i szeptałam do siebie:

– Czemu moje szczęście ma być czymś złym?

Wiedziałam już. Zakochałam się. I nikt nie miał prawa mi tego odbierać.

Czy to sen?

Filharmonia była stara, drewniana i pachniała kurzem historii. Marek kupił bilety na koncert muzyki filmowej. Usiadłam obok niego w drugim rzędzie, blisko sceny. Przez pierwsze minuty nie mogłam się skupić na muzyce – serce waliło mi jak oszalałe. Widziałam jego profil, dłonie oparte na kolanach, słyszałam jego cichy oddech.

W pewnym momencie – podczas delikatnego fragmentu z "Cinema Paradiso" – poczułam, jak jego dłoń powoli szuka mojej. Nie gwałtownie. Delikatnie, pytająco. Odpowiedziałam. Nasze palce splecione leżały nieruchomo, jakby bały się zakłócić ten moment. Wtedy poczułam, że żyję. Naprawdę żyję. Po koncercie szliśmy powoli przez park. Marek zatrzymał się nagle.

– Anna... – spojrzał mi w oczy z taką czułością, że miałam ochotę się rozpłakać.

– Tak?

– Czekałem na to wiele lat.

Zanim zdążyłam zapytać, na co, po prostu mnie pocałował. Delikatnie, ciepło, spokojnie. Bez pośpiechu. Jakby nie musiał się spieszyć. Jakbyśmy mieli jeszcze całe życie. Zadrżałam. A potem... objęłam go. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczułam się bezpieczna. Po powrocie do domu usiadłam na łóżku i rozpłakałam się. Ze szczęścia. I ze strachu. Co, jeśli to wszystko zniknie? Co, jeśli tylko mi się wydaje, że to prawdziwe? Ale potem dotknęłam ust i wiedziałam: nigdy nikt tak na mnie nie patrzył. Nawet Janusz.

Niespodziewany bukiet

Janusz pojawił się niespodziewanie. Zadzwonił rano i zapytał, czy może wpaść „na chwilę, pogadać”. Nie byłam gotowa. Ale zgodziłam się. Może podświadomie chciałam zamknąć ten rozdział. Przyszedł z kwiatami. Tanimi, z marketu. Siadł sztywno na kanapie, jakby pierwszy raz był w tym mieszkaniu, choć przeżyliśmy tu większość naszego życia.

– Dowiedziałem się… że masz jakiegoś faceta – zaczął od razu.

– Nazywa się Marek – odpowiedziałam spokojnie.

– Anna, ty chyba oszalałaś. Po sześćdziesiątce zabawiasz się w młodzieńcze romanse?

Zamknęłam oczy. Wzięłam głęboki oddech. Nie, nie będę się tłumaczyć.

– Ty nigdy nie byłeś ciekawy, czego ja chcę. Przez całe życie.

– Myślałem, że byłaś szczęśliwa – rzucił. I po raz pierwszy zobaczyłam w jego twarzy coś, co mogło być żalem.

– Nie byłam. Ale już nie będę tego tłumaczyć.

Janusz spuścił wzrok. Milczał. Może pierwszy raz pomyślał o mnie nie jako o dodatku do swojego życia, ale jako o człowieku.

– I co teraz? – zapytał cicho.

– Teraz... żyję. I chcę żyć. Z Markiem. Bez wstydu.

Wstał. Nie rzucił złośliwego komentarza. Nie trzasnął drzwiami. Po prostu wyszedł. Bez pożegnania. Może zrozumiał, że tym razem to ja postawiłam granicę. Wiedziałam, że to był koniec. Nie jego i mój – to skończyło się lata temu. Ale koniec mojego milczenia. Teraz wybierałam siebie.

Anna, 63 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama