„Na emeryturze, zamiast świętego spokoju, miałam sąsiadów z krzyczącym dzieckiem. Przełom nastąpił, gdy im pomogłam”
„– Wkurza, co? – westchnęła pani Helena po chwili. – Niech pani nie zaprzecza, wiem przecież… – Czasem tak – uśmiechnęłam się. – Ale co zrobić. Jak mawia mój mąż, to przecież tylko dziecko. My się już odzwyczailiśmy, ale przecież kiedyś też tak było z naszymi maluchami. – Tyle że mój mąż nie rozumie… – w jej oczach znowu zakręciły się łzy”.
- Lucyna, 65 lat
Ależ piękny dzień – pomyślałam, przeciągając się z lubością w łóżku. Nigdzie nie trzeba się spieszyć, słońce grzeje, spokój dookoła. Można spokojnie zjeść śniadanie, pospacerować po ogrodzie… Zaparzyłam sobie kawę i wyszłam na taras. Byłam sama. Mąż wyjechał w delegację na kilka dni, naszych dzieci już dawno w domu nie było. Dorosły i się wyprowadziły. Nie powiem, na początku odczuwałam syndrom pustego gniazda, ale potem się przyzwyczaiłam i na emeryturze zaczęłam się cieszyć ciszą, spokojem, lasem, pobliskim jeziorem i domem, który kiedyś tu zbudowaliśmy z Henrykiem. Dzieciaki wpadały czasem w odwiedziny, ale zwykle byliśmy sami.
To było nie do zniesienia
Kiedy tak sobie rozmyślałam, siedząc w ulubionym fotelu na tarasie, ciszę rozdarł wrzask. Nie byle jaki. To było coś, jakby syrena strażacka przejeżdżała na sygnale. Lecz to nie była żadna syrena, tylko syn sąsiadów. Boże, co za utrapienie! Wprowadzili się raptem miesiąc temu i od razu wrzaski. Facet krzyczał na żonę, ona na niego, do tego jeszcze to dziecko…
– Daj spokój – mówił zawsze Henryk, kiedy wściekła zatrzaskiwałam okno, żeby tego nie słyszeć. – Mały płacze, jak to dziecko.
– A oni? – pytałam.
– Widocznie mają jakieś swoje nierozwiązane sprawy. Nic nam do tego – uspokajał mnie.
Bez skutku jednak, bo cały czas w uszy wwiercały mi się te hałasy. A miało tu być tak spokojnie! Niestety, jakiś deweloper wykupił działki w pobliżu, pobudował domy i ci jeden z nich kupili. Nie powiem, nawet próbowali się zaprzyjaźnić. Ta cała sąsiadka, Helena, zjawiła się któregoś dnia z ciastem, przedstawiła, popytała o nasze życie. Próbowałam być miła, naprawdę. Zaparzyłam kawę, uzbroiłam się w uśmiech i jakoś zniosłam te jej odwiedziny, cały czas popatrując na jej synka, który z lubością penetrował nasz ogród. Jakoś jednak nie mogłam się przełamać. Chciałam świętego spokoju, a nie brzdąca pałętającego się pod nogami. Chyba miałam prawo do odpoczynku? W końcu swoje dzieci już odchowałam…
Henryk próbował mnie uspokoić
Teraz zaś dzieciak darł się wniebogłosy. Tak się nie dało odpoczywać, więc jak niepyszna poszłam do domu, pozamykałam wszystkie okna i zadzwoniłam do Henryka.
– Co jesteś taka wściekła? – zapytał, gdy tylko usłyszał mój głos.
– Bo musiałam się ewakuować do domu, a pogoda piękna – wyrzuciłam z siebie.
– To dlaczego? – zdziwił się.
– Znowu ten mały od sąsiadów.
– Oj, Lusia, tyle razy ci mówiłem… – westchnął. – To przecież dziecko. Nasze też płakały, nie pamiętasz już?
– Pamiętam aż za dobrze. Ale ile można? Nie potrafią nic z tym zrobić? – wkurzyłam się. – Pół osiedla na nogi postawili, a jeszcze dziesiątej nie ma!
– Daj spokój… Nie ma sensu się wściekać. To tylko… – próbował mnie uspokajać.
– Tak, wiem już. To tylko dziecko. Więc ma prawo rządzić światem! Dobra, nie mam siły na takie gadanie – odetchnęłam. – Lepiej powiedz, co u ciebie.
Zrobiło mi się żal sąsiadki
Rozmowa zeszła na inny temat. Kontrakty, klienci, umowy. Wreszcie się uspokoiłam. A kiedy się rozłączyliśmy, zrobiłam następną kawę i jeszcze raz wyszłam do ogrodu, tym razem uzbrojona w sekator. Jakoś musiałam się wyżyć, więc padło na róże. Cięłam i cięłam. Dobrze mi to zrobiło. Z radością też zauważyłam, że krzyki ustały. W pewnej chwili – trochę wbrew sobie, bo z natury nie jestem wścibska – podeszłam do płotu i wyjrzałam.
Mały Antoś bawił się w piaskownicy, za to jego mama… Kurczę, przyznaję, że trochę mi się serce ścisnęło na ten widok. Kobieta siedziała na ławce i płakała rzewnymi łzami. Co robić? – pomyślałam. Zagadać czy dać sobie spokój? Po paru minutach nie wytrzymałam.
– Dzień dobry, pani Heleno – zakrzyknęłam niby radośnie, a ona, spłoszona, szybko otarła łzy.
– Dzień dobry, pani Lucyno – powiedziała z trudem. – Piękny dzień, prawda?
Widziałam, ile ją to kosztowało, i nagle zrobiło mi się jej żal. Zobaczyłam jej podkrążone oczy, tłuste włosy, szarą cerę. I przypomniałam sobie nagle, że kiedyś też tak wyglądałam.
– Co tam u pani? Dawno nie rozmawiałyśmy – wciąż siliłam się na miły ton.
– A, jakoś leci… – westchnęła.
– Kawka? – zaproponowałam? – Albo ciasto? Wczoraj piekłam. Może wam będzie smakować. Zapraszam, furtka jest otwarta.
– Nie narobimy kłopotu?
– Żaden kłopot, zapraszam serdecznie! – zawołałam.
Po kilku minutach stali w progu. Helena, która próbowała wciąż otrzeć łzy, i jej synek.
– Chcesz mi pomóc w ogrodzie? – spytałam malca.
– Tak! – krzyknął uradowany.
– To poczekaj chwilę, mama i ja zrobimy sobie herbatę, a dla ciebie soczek i pokażę ci, co i jak. OK?
– OK!
Tak też się stało. Zaparzyłam nam herbatę, zrobiłam szybko lemoniadę. Dałam młodemu sekator i poinstruowałam, co ma ciąć i jak uważać na to, żeby się nie skaleczyć. Popędził w zarośla, a my usiadłyśmy na tarasie.
Zaskoczyłam sama siebie
– Wkurza, co? – westchnęła pani Helena po chwili. – Niech pani nie zaprzecza, wiem przecież…
– Czasem tak – uśmiechnęłam się. – Ale co zrobić. Jak mawia mój mąż, to przecież tylko dziecko. My się już odzwyczailiśmy, ale przecież kiedyś też tak było z naszymi maluchami.
– Tyle że mój mąż nie rozumie… – w jej oczach znowu zakręciły się łzy. – Wrzeszczy na niego, na mnie. Bo mu nie pozwala pracować, bo ciągle czegoś chce, bo on chce zjeść normalny obiad, a tu ciągle pomidorowa… Dzisiaj się wściekł i…
– Chyba wam nic nie zrobił? – aż się uniosłam w fotelu z niepokoju.
– Nie… Ale walnął drzwiami, wsiadł do auta i gdzieś pojechał. A taka miła niedziela miała być… A jutro powinnam jechać do lekarza, ale teraz wakacje, mały nie ma przedszkola i nici z tego…
Nie powiem, biłam się z myślami. Z jednej strony faktycznie odwykłam od dzieciaków, Antosia właściwie nie znałam. Z drugiej strony żal mi było tej dziewczyny, bo pamiętałam, jak to jest być uwiązaną w domu i na nic nie mieć czasu.
– To proszę jechać, ja się nim zajmę – wypaliłam.
– Co takiego? – szeroko otworzyła oczy.
– Ale przecież…
– Damy radę – uścisnęłam jej rękę.
– Zrobimy placki z jabłkami, jeszcze wiem, jak to się robi. W południe wraca mój mąż, pójdziemy na spacer. Chyba że się pani boi go zostawić z obcymi…
– Ależ nie. On naprawdę was lubi. Pan Henryk do niego zagaduje cały czas. Antoś nawet kiedyś powiedział, że „dziadek” go na ryby zabierze. Taki był szczęśliwy… My nie mamy dziadków, teściów, nikogo tak naprawdę…
– No to sąsiadów chociaż macie. Już, koniec łez – powiedziałam stanowczo.
– Herbata, ciasto, a jutro rano mały zjawia się u nas, a pani ma dzień wolnego. Lekarz jak trzeba, kosmetyczka dla przyjemności i już. Nie chcę nawet cienia oporu, jasne? – znów ją uścisnęłam.
To był przełom
Słowo się rzekło. Antoni zawitał w nasze progi już po ósmej rano. Zjedliśmy pyszne śniadanie, potem było oglądanie bajek i czytanie. Następnie zrywanie jabłek i gotowanie kompotu. W południe zjawił się mój mąż i aż rozdziawił buzię ze zdziwienia, widząc, jak Antoś krząta się po domu.
– Nic nie mów, potem ci powiem – szepnęłam tylko, przytulając się na powitanie. – A teraz szybko się myj i idziemy na spacer.
To był przełomowy dzień. Antoś zagościł w naszym domu na dobre. Kiedy pani Helena – a raczej Hela, bo już byłyśmy po imieniu – musiała coś załatwić albo gdzieś pojechać, albo po prostu jak każda mama odpocząć, mały przychodził do nas. Chodziliśmy razem do lasu albo nad jezioro, mój mąż pokazywał mu, jak się wędkuje albo zbiera grzyby.
Po kilku miesiącach z małego marudy zrobił się nie ten sam człowiek. Radosny, spokojny, uśmiechnięty. Patrzyłam na to z radością. Na Helę też.
– Wiesz… – powiedziała mi któregoś dnia. – Uratowałaś i mnie, i jego.
– A ojciec Antosia? – spytałam.
– Chyba ma kogoś w mieście, bo w domu bywa jak gość – powiedziała. – Ale w nosie to mam. Grunt, że Antoś jest szczęśliwy i ma wreszcie babcię.
– Co? – roześmiałam się.
– Tak o tobie mówi! Podobno robisz najlepsze placki na świecie! – ona też się roześmiała. – A tak serio… – zawiesiła głos. – Dziękuję ci jeszcze raz.
I jak tu się nie rozpłakać?