Reklama

Nazywam się Krystyna. Mam sześćdziesiąt dziewięć lat, a od ponad czterdziestu mieszkam w tym samym domu na obrzeżach miasta. Przez większość życia dzieliłam go z mężem, Januszem. Był typem człowieka, który nie mówił zbyt wiele, ale kiedy już coś powiedział, to zawsze z sensem. Mieliśmy wspólne rytuały – poranną kawę przy kuchennym stole, wieczorne wiadomości w telewizji i długie spacery do lasu, który zaczynał się tuż za naszym ogrodem.

Reklama

Wszystko to skończyło się nagle, kiedy zmarł. W jednej chwili dom stał się zbyt cichy, zbyt duży i zbyt pusty. Żałoba była jak mgła – gęsta, ciężka i wszechobecna. Dni zaczęły mi się mieszać. Zapominałam, czy wstawiłam pranie, czy już je wyjęłam. Zdarzało mi się usiąść na ławce przed domem i patrzeć w dal, zupełnie nie rejestrując mijającego czasu. Przez długi czas nie miałam siły, by cokolwiek zmienić.

Któregoś dnia, zupełnie przypadkiem, natknęłam się na ogłoszenie w internecie – ktoś z mojego miasta wynajmował pokój turystom. Pomyślałam, że to dziwne, że ktoś chciałby przyjechać tutaj, gdzie nie ma nic poza lasem, sklepem spożywczym i przystankiem autobusowym. Ale im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej ta myśl zaczynała we mnie kiełkować.

Może właśnie tego mi było trzeba – ludzi, którzy przywiozą ze sobą coś nowego, jakieś historie, dźwięki, zapachy. Kogoś, kto po prostu się pojawi, zostawi po sobie ślad i odjedzie, zanim zdążę się do niego przywiązać. To brzmiało ekscytująco. Nie myślałam wtedy o tym jak o wielkiej zmianie. Raczej jak o jednym małym kroku, który miał pomóc mi przetrwać kolejny dzień. Tak właśnie zaczęła się ta historia.

Postanowiłam wynajmować pokój

Zamieściłam ogłoszenie, dość lakoniczne: „Pokój do wynajęcia w cichym domu na obrzeżach miasta. Blisko lasu. Dla jednej lub dwóch osób. Spokojna okolica.” Nie liczyłam na wiele. Szczerze mówiąc, po kilku dniach prawie zapomniałam, że w ogóle to opubilkowałam. Dopiero kiedy dostałam pierwszą wiadomość – po francusku, z uprzejmym pytaniem o dostępność terminu – serce zabiło mi mocniej. Odpisałam od razu, korzystając z tłumacza internetowego, i tak zaczęła się moja pierwsza rozmowa z gośćmi. Były to dwie młode Francuzki, które chciały zobaczyć „prawdziwą Polskę”, jak to ujęły. Umówiłyśmy się na przyjazd w sobotę wieczorem.

Tego dnia wstałam wcześnie, odkurzyłam cały dom, pościeliłam świeżą pościel w pokoju gościnnym, a potem przez godzinę zastanawiałam się, jakie upiec ciasto. W końcu zrobiłam najprostsze – drożdżowe z kruszonką. Pachniało dzieciństwem. Wyjęłam nawet obrus, ten, którego używałam, kiedy przyjeżdżała rodzina. Kiedy stanęły w progu – Clémence i Julie – z walizką, wielkim plecakiem i promiennymi uśmiechami, poczułam ciepło w sercu. Jakby ten pusty dom, który tak długo milczał, nagle wziął głęboki oddech.

Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że to dopiero początek. Że będą kolejne osoby, kolejne głosy, zapachy, opowieści. Że będę się uczyć słów, potraw i że z każdą wizytą, krok po kroku, wrócę do życia. I że choć sama nie wyjadę dalej niż do najbliższego sklepu, to odbędę najważniejszą podróż w swoim życiu.

Zaczęłam dostrzegać w tym sens

Nie mogłam spać tamtej nocy. Leżałam w łóżku i słyszałam, jak w pokoju gościnnym moje nowe lokatorki moszczą się do snu – skrzypnięcie łóżka, cichy szept, krótkie wybuchy śmiechu. Przez cienką ścianę przenikały urywki ich języka, melodyjnego i lekkiego, zupełnie innego niż nasze twarde, polskie głoski. W tamtym momencie po raz pierwszy od dawna poczułam się jak gospodyni, nie jak wdowa. Wstałam wcześniej niż zwykle, przygotowałam śniadanie – jajka na twardo, świeże bułki, konfitura śliwkowa z zeszłorocznych zbiorów. Postawiłam wszystko na stole w kuchni, choć nie wiedziałam, czy będą chciały zjeść.

Przyszły uśmiechnięte, jeszcze trochę zaspane, ale niezwykle uprzejme. Clémence wskazała na konfiturę i zapytała, czy to „domowej roboty”, posługując się translatorem. Kiedy przytaknęłam, rozpromieniła się i zaczęła opowiadać, że jej babcia w Normandii też robiła coś podobnego z mirabelek. Julie mówiła mniej, ale była równie serdeczna. Nauczyły mnie kilku francuskich zwrotów, śmiały się, kiedy coś przekręcałam. Czułam się jak dziecko w szkole – trochę niepewnie, ale też z jakimś nowym rodzajem ekscytacji.

Po południu zaproponowałam im spacer po lesie. Na zewnątrz było ciepło, pachniało ziemią i sosnami. Zatrzymywały się co chwilę, robiły zdjęcia, pytały o drzewa, o ptaki. Byłam zaskoczona, że ktoś może tak bardzo zachwycić się miejscem, które ja znałam na pamięć. Wróciłyśmy zmęczone, ale zadowolone. Usiadłam wtedy sama na werandzie, z kubkiem herbaty w dłoniach, i pomyślałam, że może to wszystko ma jakiś sens. Może to, że zostałam sama, wcale nie oznaczało końca. Może to dopiero początek czegoś innego, czego jeszcze nie rozumiałam.

Moje serce znów było pełne

Wieczorem, kiedy dziewczyny poszły spać, wyjęłam ze starego kredensu zeszyt, w którym kiedyś zapisywałam przepisy. Dodałam nowy – „konfitura z mirabelek, wersja francuska”. Nie wiedziałam jeszcze, że będzie ich więcej. Ani że każde z tych spotkań zostawi po sobie coś trwałego. Coś, co wypełni pustą przestrzeń w moim domu i sercu.

Zanim wyjechały, zostawiły mi kartkę. Krótką, odręcznie napisaną wiadomość po francusku i po angielsku, z podziękowaniem za gościnę i rysunkiem serca. Kartkę przypięłam na lodówce. Stała się pierwszą z wielu, które potem tam zawisły. Gdy zamknęłam za nimi drzwi i ich samochód zniknął na zakręcie, przez chwilę poczułam znajome ukłucie pustki. Ale tym razem to nie była samotność. Raczej rodzaj ciszy po czymś dobrym. Taki moment, kiedy kończy się piękna piosenka i przez parę sekund nic nie gra.

Następnego dnia wróciłam do codziennych zajęć, ale wszystko wydawało się jakby trochę inne. Piekłam chleb i przypominałam sobie, jak Clémence zachwycała się zapachem drożdży. Otworzyłam okno i wyraźnie słyszałam, jak wiatr niesie dziecięcy śmiech z sąsiedniego ogrodu – wcześniej zdawało mi się, że nikt tam nie mieszka. Pomyślałam wtedy, że może warto spróbować dalej. Że może jeszcze ktoś się odezwie.

Nie musiałam długo czekać. Tydzień później napisała do mnie dziewczyna z Czech. Lena. Jej wiadomość była prosta, trochę niepewna – pytała, czy pokój nadal dostępny i czy może zostać na dłużej, bo szuka spokojnego miejsca, by dokończyć pracę dyplomową. Znowu poczułam to znajome ukłucie niepokoju i jednocześnie ciekawości. Wysłałam jej adres i napisałam, że czekam.

Zbliżyłyśmy się do siebie

Przyjechała wieczorem, sama, z jedną walizką i torbą na ramię. Miała wąskie ramiona, ciemne włosy związane w niedbały kok i oczy, które patrzyły z ostrożnością, jakby nie była pewna, czy może mi zaufać. Nie mówiła wiele. Zajęła pokój, podziękowała i powiedziała, że rano zaczyna pracę nad tekstem. Nie chciałam jej przeszkadzać, więc tylko zostawiłam na stole talerz z kanapkami i herbatę. Przez kolejne dni słyszałam jedynie szelest papieru, stukot klawiatury i sporadyczne kroki na korytarzu.

A jednak coś mnie do niej ciągnęło. Może dlatego, że widziałam w niej tę samą ciszę, którą ja nosiłam w sobie tak długo. Tę samą potrzebę schronienia. I bardzo powoli, zupełnie niepostrzeżenie, zaczęłyśmy się do siebie zbliżać.

Któregoś dnia wróciłam z ogrodu z naręczem ziół i usłyszałam, że gra muzyka. Cicho, ledwie słyszalnie, ale jednak — dźwięki jakiejś melancholijnej melodii płynęły z pokoju Leny. Zatrzymałam się na chwilę przy drzwiach, słuchając, a potem zapukałam. Otworzyła, lekko zaskoczona, trzymając w ręku kubek z herbatą. Zapytałam, czy nie ma nic przeciwko, żeby zjeść razem kolację. Skinęła głową i uśmiechnęła się tak nieśmiało, jakby od dawna nie siedziała z nikim przy jednym stole.

Tamtego wieczoru rozmawiałyśmy po raz pierwszy dłużej. Opowiedziała mi, że studiuje w Polsce już trzeci rok, że jej rodzina została w okolicach Tarnopola, że nie widziała ich od ponad dwóch lat. Gdy mówiła o matce, głos jej się lekko załamał. Powiedziała, że czasem nocami nie może spać, bo martwi się, co zastanie, kiedy wróci. Patrzyłam wtedy na nią i przypomniałam sobie, jak przez pierwsze miesiące po śmierci Janusza też leżałam po nocach, nie mogąc znaleźć spokoju. Nagle, mimo różnicy wieku, poczułam z nią głęboką więź.

Zyskałam nowe wspomnienia

Zaczęłyśmy jadać razem. Nie codziennie, ale często. Lena gotowała coś, co nazwała „deruny” — placki ziemniaczane, ale inne niż nasze, z cebulą i czosnkiem, podawane z kwaśną śmietaną. W zamian nauczyłam ją robić pierogi z kaszą gryczaną i twarogiem, tak jak robiła moja mama. Przy jedzeniu mówiłyśmy o wszystkim — o tym, jak wyglądają święta, o mojej pracy w szkole, o ludziach, których kiedyś znałyśmy, a którzy gdzieś się rozeszli po świecie. Czasem się śmiałyśmy, czasem milczałyśmy razem. I obie wiedziałyśmy, że ta cisza nie jest już ciężarem.

Pewnego dnia Lena zapytała, czy może zostać na dłużej. Powiedziała, że ten dom jej służy, że tutaj łatwiej jej się myśli, pisze, oddycha. Zgodziłam się bez wahania. Po jej wyjeździe będzie ciszej, tego byłam pewna. Ale z drugiej strony wiedziałam już, że każda taka osoba zostawia coś po sobie. Że nie wracam do punktu wyjścia, tylko do innej wersji siebie. I że ten dom, który kiedyś był pełen wspomnień, teraz napełnia się nowymi.

Kiedy Lena wyjechała na kilka dni do Krakowa, by oddać pracę magisterską i spotkać się z promotorem, dom znów ucichł. Ale tym razem ta cisza nie była pusta. W kuchni nadal pachniało ziołami, które razem suszyłyśmy, a na stole leżała kartka od niej – „Dziękuję pani Krystyno. Za dom, za spokój, za rozmowy. Wrócę.” Miała wrócić za tydzień. I rzeczywiście wróciła. Ale zanim to się stało, zjawiła się u mnie kolejna lokatorka.

Mój dom był dla innych azylem

Tym razem była to kobieta o zupełnie innym temperamencie. Anna. Zjawiła się późnym popołudniem z kilkuletnim synkiem i dużą walizką, którą ledwo sama ciągnęła po żwirze. W oczach miała zmęczenie, a na twarzy niepokój. Chłopiec — Mateusz — był ruchliwy, ciekawski i od razu zaczął zadawać pytania o wszystko. Anna od razu przeprosiła za jego żywiołowość, ale uśmiechnęłam się tylko i zaprosiłam ich do środka. Było w niej coś, co od razu wzbudziło moją czujność – miałam przeczucie, że ta kobieta nie szuka tylko noclegu.

W kuchni przy herbacie, kiedy Mateusz bawił się klockami na podłodze, Anna opowiedziała mi fragment swojej historii. Nie wprost, ale między słowami. Że potrzebuje czasu. Że szuka mieszkania. Że „nie mogła już tam zostać”. Nie dopytywałam. Nie trzeba było. Znałam ten ton głosu – zgaszony, ale twardy. Taki, który świadczył o tym, że ktoś długo znosił coś, co powinien był zostawić wcześniej. Zaoferowałam, że mogą zostać na tyle, ile potrzebują.

Pierwsze dni były głośniejsze niż zwykle. Mateusz biegał po domu, śmiał się, czasem płakał. Wylewał sok, rozrzucał zabawki, chował się w szafie. A ja, ku mojemu zdumieniu, nie czułam irytacji. Przeciwnie — czułam, że dom znów tętni życiem. Przypomniałam sobie, jak było, gdy moje wnuki były małe i przyjeżdżały na wakacje. Jak Janusz czytał im bajki, a ja robiłam racuchy z jabłkami.

Jednego wieczoru, kiedy Mateusz już spał, a Anna siedziała w kuchni z kubkiem herbaty, zapytałam cicho: „Ucieka pani?” Spojrzała na mnie przez chwilę, jakby ważyła, czy może odpowiedzieć szczerze. „Tak,” powiedziała. „Od kogoś, kto mówił, że mnie kocha, a potem przestał”. Długo milczałyśmy. W końcu dodała: „Tutaj czuję się bezpiecznie. Pani dom pachnie normalnością.” Uśmiechnęłam się wtedy lekko. Nie odpowiedziałam, ale w sercu poczułam coś ciepłego. Coś, co mówiło, że ten dom, który kiedyś był tylko moim schronieniem, teraz stał się czymś znacznie więcej.

Krystyna, 69 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama