„Na farmie dyń poniosła mnie jesienna aura i skończyłam za stodołą. Mój dyniowy lowelas zapomniał tylko o 1 rzeczy”
„Dotknął mojej dłoni, a ja jej nie cofnęłam. Jego usta były ciepłe, a pocałunek nieplanowany. Spontaniczny, jakbyśmy oboje zapomnieli, że mamy jakieś życie poza tym polem. – Co ty robisz, Marek? – zapytałam cicho. – Chyba coś głupiego – odpowiedział, ale nie przestawał”.

- Redakcja
Śmierdziało mokrą ziemią i liśćmi, a ja to lubiłam. Na farmie dyń panowała cisza, jakiej nie znałam z miasta. Zgłosiłam się tu do pracy, żeby odpocząć od ludzi i myśli, ale jedno i drugie przyjechało ze mną. W dzień układałam dynie na paletach i zrywałam kwiaty ozdobne, wieczorem siedziałam z Ewą na skrzynkach i gadałyśmy o życiu. Marek, właściciel farmy, rzadko się odzywał. Patrzył spode łba, ale w tych spojrzeniach było coś... ciepłego? Albo niebezpiecznego. Nie byłam pewna. Czasem łapałam się na tym, że czekam, aż się znowu pojawi.
Jego usta były ciepłe
Wszystko zaczęło się od wieczornych ognisk. Początkowo to miała być forma „integracji zespołu” – tak to ujął Marek. Podobno przed weselem jego „kuzynki” trzeba było uporządkować teren, przesiać ziemię, rozwiesić lampki. Zostawaliśmy po godzinach, bo tylko wtedy było spokojnie. W dzień farmę odwiedzały dzieciaki, pary i emeryci z aparatami, a wieczorem zostawaliśmy my. Ja, Marek i czasem Ewa – ale ona szybko się ewakuowała, zostawiając mnie z nim sam na sam.
– To nie boisz się ciemności? – zapytał raz, patrząc, jak rozpalam ognisko.
– Boję się wielu rzeczy, ale nie ciemności – odpowiedziałam, rzucając drewno w płomień.
Usiedliśmy obok siebie, trochę za blisko, ale jakby każde czekało, aż drugie zrobi pierwszy krok. Milczeliśmy dłuższą chwilę.
– Czemu właściwie jesteś tutaj? – spytał w końcu.
– A czemu ty tu zostałeś? – odbiłam piłeczkę. Uśmiechnął się pod nosem.
Rozmawialiśmy długo. O tym, że kiedyś marzył o knajpie nad morzem, o mojej niedokończonej magisterce, o tym, że ludzie coraz rzadziej słuchają siebie nawzajem. Im więcej opowiadał, tym bardziej czułam, że nie jest tylko jakimś tam facetem od dyni. Wieczór zakończył się niespodziewanie – dotknął mojej dłoni, a ja jej nie cofnęłam. Jego usta były ciepłe, a pocałunek... nieplanowany. Spontaniczny, jakbyśmy oboje zapomnieli, że mamy jakieś życie poza tym polem.
– Co ty robisz, Marek? – zapytałam cicho.
– Chyba coś głupiego – odpowiedział, ale nie przestawał.
A ja nie potrafiłam się odsunąć.
Coś mi nie pasowało
Zaczęłam zauważać rzeczy, które wcześniej umykały. W szopie, do której Marek zwykle nikogo nie wpuszczał, odkryłam skrzynie pełne białych dekoracji: girlandy, świece, ozdobne wstążki. I bukiety. Kwiaty sztuczne, ale tak realistyczne, że pomyślałam, że to dla sesji zdjęciowej. Tylko że na jednej z kopert leżało zaproszenie z tłoczonymi literami: Karolina & Marek.
– Kto bierze ślub w tej stodole? – zapytałam go, gdy wieczorem znowu siedzieliśmy przy ogniu. Moje serce waliło, jakby miało zaraz wyskoczyć z piersi.
Spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem, jakby pytanie było zabawne.
– Moja kuzynka. No wiesz, oni tu będą robić wesele, bo taniej. Rodzinna sprawa.
Kłamstwo. Poczułam to w trzewiach.
– Karolina to twoja kuzynka?
– Tak. – Wzruszył ramionami. – Dobra dziewczyna, trochę zaborcza, ale to nie twoja sprawa, prawda?
Nie odpowiedziałam. Bo nie wiedziałam, czy rzeczywiście nie była to moja sprawa. Chciałam wierzyć, że mówi prawdę, ale coś mi nie pasowało. Ta stodoła była przygotowywana z sercem, a Marek patrzył na nią, jak na coś więcej niż lokal weselny dla „kuzynki”. Opowiedziałam o wszystkim Ewie.
– Natalia, weź się ogarnij. Facet cię kręci, ale to śmierdzi na kilometr. Po co komu ściema z kuzynką? – spojrzała na mnie z powagą. – Wiesz, że ja ci źle nie życzę. Ale jeżeli to faktycznie jego wesele, a ty pakujesz się w ten cyrk… To się stąd szybko wynoś. Zanim się poparzysz.
Ale ja już byłam poparzona. I nie chciałam odchodzić.
Nasze spojrzenia się spotkały
Od rana coś było nie tak. Ewa biegała po polu z tabletem, krzyczała na chłopaków od cateringu, ja miałam obsługiwać prosecco bar, ale w głowie miałam tylko jedno. Czy Karolina to naprawdę kuzynka Marka? Tuż przed rozpoczęciem imprezy Ewa złapała mnie za ramię.
– Natalia, serio. Ostatni moment, żeby zniknąć. Czuję, że coś się wydarzy.
– Nie dramatyzuj – wymusiłam uśmiech. – Może naprawdę to tylko wesele kogoś z rodziny.
– Tylko czemu Marek unika cię od trzech dni?
Nie odpowiedziałam, bo właśnie wtedy ją zobaczyłam. Karolina. W długiej, koronkowej sukni, z włosami upiętymi w niedbały kok. Wyglądała jak z wybiegu. Szła między rzędami krzeseł, otoczona przyjaciółkami. A obok niej… on! Marek. W garniturze, z kwiatem w butonierce. Trzymał ją za rękę, śmiał się do gości. Stałam z tacą szampanów i czułam, jak palce mi drżą. Odwrócił wzrok, gdy nasze spojrzenia się spotkały. Jakby mnie nie znał. Jakbym nigdy nie istniała.
– Przepraszam… – usłyszałam obok. To Karolina. Uśmiechnęła się do mnie. – Można jeden kieliszek dla mnie i pana młodego?
Podałam jej dwie lampki. Nie wiem, jak. Chyba automatycznie. Nie potrafiłam wydusić słowa. Ona nie miała pojęcia, kim jestem. A ja? Stałam tam, jak kretynka, w fartuszku, wśród balonów i dyni. Patrzyłam, jak Marek całuje swoją narzeczoną. Swoją żonę! Wyszłam z tej imprezy wcześniej. Nie mogłam dłużej oddychać.
Byłam cała w rozsypce
Szłam przed siebie, nie patrząc, gdzie stawiam stopy. Pole było mokre, dynie po imprezie porozrzucane jak wspomnienia, których nie da się już pozbierać. Buty zapadały się w błocie, ale miałam to gdzieś. Słyszałam, że ktoś mnie woła, ale nie odwracałam się. Dopiero gdy usłyszałam jego głos, zatrzymałam się.
– Natalia! Poczekaj!
Odwróciłam się powoli. Marek biegł w moją stronę, garnitur miał ubrudzony, buty całe w błocie. Wciąż wyglądał dobrze. A ja byłam cała w rozsypce.
– To miało być tylko na chwilę – powiedział, gdy mnie dogonił. – Nie planowałem tego. Ty… to się po prostu wydarzyło.
– To nieprawda! Sam mnie wybrałeś. Przychodziłeś, siadałeś obok, całowałeś. Nic się samo nie wydarzyło, do cholery! Byłam w tym, tak samo jak ty – powiedziałam spokojnie, ale czułam, jak w gardle rośnie mi gula.
– Nie chciałem cię zranić.
– Więc się ożeniłeś. Wspaniała metoda – prychnęłam.
– Nie rozumiesz. Z Karoliną wszystko już było zaplanowane. Rodziny, goście, terminy. A potem ty… I nie potrafiłem się zatrzymać. Ale też nie mogłem zrezygnować.
– Wiem – przerwałam mu. – Bo tak się właśnie żyje, nie? Po kawałku. Trochę tu, trochę tam. A na koniec zostaje tylko to błoto pod butami.
Spojrzał na mnie bez słowa. Pierwszy raz nie miał żadnej odpowiedzi.
– Nie jesteś wart nawet tego błota – dodałam i odwróciłam się.
Nie próbował mnie zatrzymać. I może dobrze. Bo już nie chciałam, żeby to zrobił.
Nie było już czego zbierać
Rano obudziłam się wcześnie, zanim jeszcze Ewa zaczęła stukać garnkami w kuchni. Spakowałam swoje rzeczy w ciszy, nie chcąc budzić nikogo, choć i tak wiedziałam, że Ewa już wszystko przeczuwa. Gdy stanęłam w drzwiach, z torbą na ramieniu, siedziała na progu z kubkiem kawy i patrzyła na pole.
– I co, kończysz sezon wcześniej? – zapytała bez przekąsu.
– Nie mam już tu czego zbierać – odpowiedziałam.
Ewa wstała, podeszła bliżej i spojrzała mi w oczy. Jej twarz była zmęczona, ale łagodna.
– Natalia, on cię nie określa. Nie pozwól mu odebrać ci tego, kim jesteś.
– Nie odebrał. Tylko przypomniał mi, że nie ma miłości po godzinach – uśmiechnęłam się smutno. – Nie takiej, co zostaje na dłużej.
Szłyśmy razem przez pole. Ostatnie dynie leżały zapomniane, jakby już nikomu nie były potrzebne. Powietrze pachniało końcem sezonu i stęchlizną. Zatrzymałam się na środku pola, tam, gdzie wszystko się zaczęło. Spojrzałam na miejsce, gdzie kiedyś siedzieliśmy przy ognisku, śmialiśmy się, piliśmy herbatę z termosu.
– Wiesz… – zaczęłam – ja naprawdę przez chwilę myślałam, że on też czuł coś więcej.
– Może czuł – odpowiedziała Ewa. – Ale czasem to za mało.
Uściskała mnie na pożegnanie. Bez słów. Bez żalu. Tylko z cichym wsparciem. Odjeżdżając, spojrzałam jeszcze raz w lusterko. Farmę zasnuwała mgła, jakby chciała zakryć wszystko, co się tu wydarzyło. Ale ja to pamiętałam. I chyba to było najtrudniejsze.
Już nie mylę namiętności z miłością
Miasto przywitało mnie zgiełkiem, którego kiedyś nienawidziłam, ale teraz dawał mi poczucie, że wróciłam tam, gdzie nikt nie patrzy mi w oczy zbyt długo. Wróciłam na uczelnię, nie dlatego, że znów wierzyłam w sens studiowania, ale dlatego, że potrzebowałam jakiejkolwiek ciągłości. Przerwane rzeczy zawsze najbardziej bolą. Na początku unikałam miejsc z dyniami. Nawet zapach przyprawy do pumpkin spice latte potrafił wbić mi sztylet między żebra. Ale z czasem… przestałam się cofać na ich widok. To tylko warzywa. Pomarańczowe, okrągłe, obojętne. One nie miały ze mną nic wspólnego.
Marek nie dzwonił. Nie przyszedł, nie napisał. I dobrze. Bo to nie była historia, która potrzebowała ciągu dalszego. To było coś, co się wydarzyło, zostawiło ślad i musiało się skończyć. Niektóre związki są jak sezon dyniowy – intensywne, ogniście pomarańczowe, ale zawsze z końcem w listopadzie. Wróciłam do siebie. Powoli, niespiesznie, z pokorą. Nauczyłam się nie mylić namiętności z miłością. I nie ufać ludziom, którzy wchodzą w twoje życie tylko na chwilę, jakby testowali, czy im w nim wygodnie. Czasem warto wyjechać daleko, żeby zobaczyć, że to, co naprawdę ważne, nigdy nie leży w cudzym polu.
Natalia, 25 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na widok ojca robi mi się niedobrze. Mam gdzieś, że rodziców ma się tylko jednych, po tym co zrobił, nie chcę go znać”
- „Gdy z kieszeni wypadły mu lśniące kasztany, już czułam, co jest grane. Stary grzyb przygruchał sobie młodą jesieniarę”
- „Mój ojciec zostawił mnie, gdy miałam 10 lat. Chciałam być częścią jego nowej rodziny, ale odtrącił mnie jak śmiecia”