Reklama

Ferie zimowe w Białymstoku nie były moim pomysłem. Nie przepadam za zimnem, śnieg skrzypiący pod butami przypomina mi dzieciństwo, ale wolę ciepłe kawiarnie w centrum Warszawy niż zabawy na mrozie. Mimo to dałam się namówić przyjaciółce. Swojskie, jak się później okazało, to było idealne określenie. Nie spodziewałam się, że wrócę z tej wycieczki z szokującym odkryciem – ludzie tam wciąż jedzą smalec. Tak, zwykły smalec, jak za czasów naszych babć. Nie mogłam uwierzyć, że w XXI wieku ktoś jeszcze dobrowolnie nakłada sobie na chleb tłuszcz ze skwarkami. A to był dopiero początek mojego zdziwienia.

Reklama

Dałam się namówić

Do Białegostoku pojechałyśmy we dwie – ja i Natalia. Ona uwielbia takie klimaty. Wieś, folklor, „prawdziwe jedzenie”, jak to nazywała. Ja z kolei nastawiłam się na kilka dni lekkiego odpoczynku, ewentualnie spacery po śniegu, ale bez żadnych wiejskich atrakcji. Wynajęłyśmy mały domek na obrzeżach miasta, tuż przy lesie, który wyglądał jak żywcem wyjęty z jakiejś pocztówki.

– Zobaczysz, zakochasz się w tym miejscu – powiedziała Natalia, gdy wysiadałyśmy z autobusu. – Cudowni ludzie, pyszne jedzenie.

– Mhm – mruknęłam, naciągając czapkę na uszy. Było jakieś minus piętnaście stopni i czułam, jak moje policzki zaczynają marznąć.

Domek faktycznie był uroczy – drewniany, z kominkiem, który Natalia natychmiast rozpaliła. Mnie bardziej interesowała kuchnia, a konkretnie to, czy mamy gdzie zrobić herbatę. Na szczęście było wszystko, czego trzeba, a Natalia jeszcze wieczorem zapowiedziała:

– Jutro idziemy do znajomych na kolację. Prawdziwe, podlaskie jedzenie.

Nie chciałam robić jej przykrości, więc tylko pokiwałam głową. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że ta „prawdziwa kuchnia” tak bardzo mnie zaskoczy.

Zaskoczyło mnie to „danie”

Następnego dnia po południu ruszyłyśmy do znajomych Natalii. Było zimno, ale śnieg iskrzył się w słońcu, a powietrze miało ten rześki zapach, który kojarzy się tylko z zimą w lesie. Natalia była w swoim żywiole, rozglądała się, zachwycała krajobrazem, a ja po prostu szłam, myśląc o ciepłej herbacie, którą pewnie dostaniemy na miejscu.

Dotarłyśmy do starego drewnianego domu, przed którym stało kilka samochodów. W środku przywitała nas grupka ludzi – głównie rodzina naszych gospodarzy. Byli mili, serdeczni, od razu zaprosili do stołu. I właśnie wtedy zaczęło się moje zdziwienie. Na stole stały miski z jakimś jedzeniem. Były kiszone ogórki, chleb, jakieś kiełbasy, sałatki… i coś, co wyglądało jak biało-szara maź w glinianej miseczce.

– Smalec domowy, częstujcie się! – zawołała gospodyni, stawiając przed nami talerz z pajdami chleba.

Patrzyłam na to z lekkim przerażeniem. Smalec? Serio? Myślałam, że to relikt przeszłości, coś, co jadło się w PRL-u z biedy. Natalia oczywiście była zachwycona, natychmiast sięgnęła po kromkę, nałożyła sobie grubą warstwę i ugryzła.

– O matko, jakie pyszne! – powiedziała z pełnymi ustami.

Nie miałam serca odmówić, zwłaszcza że wszyscy patrzyli na mnie z uśmiechami, czekając na moją reakcję. Wzięłam więc kromkę, nałożyłam odrobinę tej dziwnej masy i spróbowałam. I wtedy stało się coś, czego się nie spodziewałam. To było… dobre. Naprawdę dobre. Tłuste, ale aromatyczne, chrupiące skwarki, delikatna cebulka, a do tego ten świeży chleb… Po chwili sięgnęłam po kolejną kromkę, już bez wahania.

– No i jak? – zapytała gospodyni, uśmiechając się szeroko.

– Przyznaję… Nie spodziewałam się, ale to jest naprawdę smaczne – odpowiedziałam uczciwie.

Natalia puściła mi oko. Wiedziałam, że jeszcze długo będzie mi wypominać, jak bardzo się myliłam.

Nie byłam fanką tłustego jedzenia

Po kolacji siedzieliśmy przy stole, popijając herbatę z cytryną i rozmawiając o wszystkim. Atmosfera była ciepła, rodzinna, a ja – mimo początkowej rezerwy – czułam się tu naprawdę dobrze. Może to przez to domowe jedzenie, może przez serdeczność gospodarzy, a może po prostu przez fakt, że na chwilę oderwałam się od miejskiego życia i mogłam pobyć w zupełnie innym świecie.

– No i co, nie mówiłam, że będzie ci smakować? – Natalia szturchnęła mnie w bok, uśmiechając się triumfalnie.

– Dobra, dobra – mruknęłam. – Ale nie myśl, że od teraz będę robić sobie kanapki ze smalcem w domu.

– A szkoda! – wtrącił się gospodarz, pan Andrzej. – Bo to najlepsze, co można zjeść zimą. U nas to tradycja. Dawniej, jak było zimno, ludzie potrzebowali kalorii, żeby przetrwać. A smalec, szczególnie taki domowy, dawał siłę i ciepło.

– No tak… Ale teraz przecież mamy inne czasy – powiedziałam, trochę niepewna, czy nie zabrzmi to niegrzecznie. – Zdrowe jedzenie, dietetyczne rzeczy, awokado zamiast tłuszczu.

– Awokado? – Pan Andrzej spojrzał na mnie jak na kosmitkę. – A co ono ma wspólnego z prawdziwym jedzeniem?

Wszyscy się roześmiali, a ja tylko pokręciłam głową, uśmiechając się pod nosem. Może i mieli rację. Może w całej tej nowoczesności zapomnieliśmy, że jedzenie to nie tylko kalorie i składniki odżywcze, ale też wspomnienia, smaki dzieciństwa i to, co daje nam poczucie domowego ciepła. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten wieczór zmieni moje podejście do wielu rzeczy.

Jednak było całkiem przyjemnie

Po kolacji ktoś zaproponował, żebyśmy wyszli na dwór, bo podobno nocą w lesie można zobaczyć sarny. Nigdy nie byłam typem osoby, która zrywa się z kanapy, żeby biegać po śniegu, ale Natalia oczywiście była zachwycona i nie dała mi wyboru.

– No chodź, nie marudź! – pociągnęła mnie za rękaw. – Po takim jedzeniu trzeba się trochę poruszać!

– No jasne, najlepiej od razu przebiec maraton – mruknęłam, wciągając ciepłą kurtkę.

Śnieg skrzypiał pod butami, a wokół panowała prawdziwa cisza – taka, jakiej nigdy nie słyszy się w mieście. Nawet powietrze pachniało inaczej, jakby było bardziej żywe, świeższe. Szliśmy leśną ścieżką, a pan Andrzej prowadził nas jak przewodnik. Mówił o zwierzętach, o tym, jak zmienia się las zimą, i o tym, jak kiedyś ludzie tu żyli. W pewnym momencie odwrócił się do mnie i zapytał:

– To co, przekonałaś się do naszych podlaskich smaków?

– Przyznam, że tak – odpowiedziałam szczerze. – Smalec to ostatnia rzecz, którą spodziewałam się tu polubić, ale był naprawdę dobry.

– A widzisz! – Zaśmiał się. – W życiu trzeba próbować wszystkiego, nawet jeśli na początku coś ci się wydaje dziwne.

Nie odpowiedziałam od razu. Może coś w tym było? Całe życie trzymałam się rzeczy, które znałam i które wydawały mi się „właściwe”. A teraz, przez przypadek, odkryłam, że coś tak prostego jak pajda chleba ze smalcem może mnie zaskoczyć. Nagle Natalia ścisnęła mnie za ramię.

– Patrz! – wyszeptała.

Między drzewami, w świetle księżyca, zobaczyłam poruszający się cień. Po chwili dostrzegłam, że to sarna. Stała bez ruchu, patrząc w naszym kierunku. Przez moment mieliśmy wrażenie, że cały las zatrzymał się w bezruchu, jakby czekał na to, co się stanie. A potem sarna odwróciła się i pobiegła w głąb lasu. Poczułam dziwne ciepło w środku. Może pan Andrzej miał rację. W życiu trzeba próbować nowych rzeczy, nawet jeśli są zupełnie inne od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni.

Na pewno tam wrócę

Kiedy wróciliśmy do domu, w kominku wciąż palił się ogień, a ciepło rozchodziło się po całym wnętrzu. Natalia od razu usiadła przy stole i zaczęła oglądać zdjęcia, które zrobiła w lesie. Ja natomiast podeszłam do kuchni, gdzie pani Maria, gospodyni domu, właśnie zmywała naczynia.

– To jak, przekonałaś się do naszego jedzenia? – zapytała, rzucając mi spojrzenie spod rzęs.

– No cóż… Chyba tak – uśmiechnęłam się. – Ale przyznam, że byłam w szoku, że ktoś jeszcze jada smalec.

– A ty myślałaś, że my tu wszyscy przerzuciliśmy się na modne wynalazki? – zaśmiała się. – Moja babcia robiła taki sam smalec, moja mama też. I ja też robię. To jest coś więcej niż jedzenie. To tradycja, historia.

Usiadłam przy stole i zamyśliłam się. Przez całe życie uważałam, że tradycyjne jedzenie to coś, co odeszło do przeszłości, coś, czego się nie je, bo mamy dostęp do nowoczesnych produktów, zdrowych olejów, dietetycznych przepisów. A jednak ludzie tutaj nie tylko jedli smalec, ale traktowali go jak część swojego świata, coś, co ich łączyło z przeszłością.

– Wiesz co? – powiedziałam w końcu. – Może rzeczywiście byłam trochę… uprzedzona.

Pani Maria uśmiechnęła się i wyciągnęła z kredensu mały słoiczek.

– To dla ciebie, na drogę. Jak wrócisz do miasta, będziesz miała coś, co przypomni ci, że warto próbować nowych rzeczy.

Spojrzałam na słoik i poczułam, że naprawdę zrobiło mi się ciepło na sercu. Wróciłyśmy do Warszawy po kilku dniach. Natalia była zachwycona wyjazdem, a ja… ja też nie mogłam powiedzieć, że mi się nie podobało. Co więcej, smalec, który dostałam od pani Marii, zajmował teraz honorowe miejsce w mojej lodówce. Za każdym razem, gdy otwierałam drzwi i widziałam ten słoiczek, przypominałam sobie ten zimowy wieczór, rozmowy przy stole, sarnę w lesie i zapach palącego się drewna. A pewnego dnia, zupełnie odruchowo, zrobiłam sobie kanapkę. Z chlebem, ogórkiem kiszonym i smalcem. I wiecie co? Było pyszne.

Reklama

Milena, 30 lat

Reklama
Reklama
Reklama