Reklama

Czasem myślę, że moje życie to jedna wielka lista zadań do odhaczenia. Mąż – nie. Dzieci – jeszcze nie. Mieszkanie – na kredyt, ale jest. Praca – stabilna. Odpowiedzialność – sto procent. Spontaniczność? Gdzieś między sobotnią kawą a wieczornym praniem. Mam trzydzieści pięć lat i dobrze zorganizowane życie, ale coraz częściej budzę się ze ściśniętym sercem.

Reklama

Nie mogę powiedzieć, że jestem nieszczęśliwa. Mam wszystko, co powinnam mieć. Tylko że „powinnam” nie znaczy „chcę”. Pamiętam siebie z czasów studiów – uśmiechniętą, rozczochraną, z kolorowymi kolczykami i planami, które kończyły się na „zobaczymy”. Teraz planuję zakupy na tydzień, budżet na miesiąc i wakacje z rocznym wyprzedzeniem. I jeszcze mówię sobie, że tak trzeba, że jestem dorosła.

Ale któregoś dnia po prostu nie wytrzymałam. Może to był ten wieczór, kiedy zorientowałam się, że nie pamiętam, kiedy ostatnio się śmiałam do łez. Albo kiedy spojrzałam w lustro i zobaczyłam nie kobietę, tylko dobrze naoliwiony automat do zadań. Któraś z koleżanek wysłała mi link do festiwalu – namioty, muzyka, warsztaty, ogniska. Zwykle bym się zaśmiała i powiedziała „to nie dla mnie”. Ale wtedy... kliknęłam „kup bilet”. I pojechałam sama. Bez planu, bez oczekiwań. Chciałam się zgubić. Chciałam zapomnieć, kiedy wypada środa. Chciałam... siebie. Chciałam zrobić coś głupiego. Choć raz. Bo co, jeśli kiedyś obudzę się za dziesięć lat i stwierdzę, że przegapiłam siebie?

Miał delikatne rysy i ciepłe oczy

Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, kiedy wysiadłam z pociągu. Czułam się jak licealistka na pierwszym obozie, trochę przestraszona, ale też niepokojąco podekscytowana. Wokół mnie byli ludzie z plecakami, matami, niektórzy boso, inni z kwiatami we włosach. I wszyscy wydawali się jakby o pół tonu głośniejsi niż moje dotychczasowe życie. Rozbiłam namiot niedaleko strefy warsztatowej. Podeszła do mnie dziewczyna z kolorowym kocem, i zapytała, czy potrzebuję pomocy. Przytaknęłam, chociaż nie potrzebowałam. Po prostu chciałam, żeby ktoś przy mnie chwilę pobył. Miała na imię Jagoda.

Pierwszy raz zobaczyłam Adama, kiedy ratował koleżankę Jagody. Ta zemdlała po saunie i zimnym prysznicu. Adam pojawił się znikąd – spokojny, pewny siebie. Ukląkł przy niej, sprawdził puls, mówił cicho, ale stanowczo. Miał delikatne rysy i ciepłe oczy. Zauważył, że stoję obok i się przyglądam.

– Nic jej nie będzie – powiedział krótko. – Czasem organizm mówi: dość.

Uśmiechnęłam się niepewnie. Nie był rozmowny, ale był... obecny. Potem, jak gdyby nigdy nic, wrócił do strefy medycznej.

Michała poznałam zupełnie inaczej – na warsztatach z performance’u. Stał na środku sali i krzyczał. Dosłownie. Krzyczał z zamkniętymi oczami, z uniesionymi rękami, z jakąś dziwną lekkością, jakby całe napięcie świata wypuszczał z płuc. Kiedy otworzył oczy, jego wzrok padł prosto na mnie.

– Spróbujesz? – zapytał.

– Ja? – spojrzałam za siebie, jakby mówił do kogoś innego.

– Ty. Masz w sobie coś, co chce wyjść.

Zaśmiałam się i pokręciłam głową, ale coś mnie ruszyło. Po warsztatach podszedł do mnie, podał rękę i powiedział:

– Michał. Warszawa. Sztuka i wino.

– Natalia. Miasto średnie. Excel i herbata – odpowiedziałam.

Michał się roześmiał. I tak to się zaczęło.

Z Adamem rozmawiałam jeszcze dwa razy – raz, gdy podał mi apteczny plaster po tym, jak zadrapałam się na koncercie, i raz, gdy cicho skomentował, że lubi ciszę o poranku, a tu „trochę jej brakuje”... Z Michałem natomiast... z Michałem był taniec przy ognisku, wspólne śniadanie z chaotyczną granolą i rozmowy o tym, czego się boimy, kiedy gasną światła. Pierwszej nocy spałam sama, drugiej – zasnęłam w jego ramionach, nie pytając o nic. Czułam się wolna i rozbudzona. I wtedy po raz pierwszy od bardzo dawna pomyślałam, że jestem atrakcyjna. Nie tylko z wyglądu, ale też śmiechem, ruchem, spojrzeniem.

Na trzeci dzień spotkałam Adama w drodze po herbatę. Spojrzał na mnie uważnie i powiedział:

– Dobrze wyglądasz. Jakoś lżej.

Nie odpowiedziałam. Może się domyślał. Może widział. Po festiwalu wracałam z uczuciem, że coś zostawiłam za sobą i coś ze sobą wzięłam. Nie planowałam nic więcej poza chwilą. Ale pozwoliłam sobie na więcej, niż zamierzałam.

Kiedy był Michał? A kiedy Adam?

Zrobiłam test we wtorek rano, kiedy za oknem zaczynało się babie lato. Nie czekałam nawet trzech minut. Dwie kreski pojawiły się szybciej, niż zdążyłam wziąć oddech. Siedziałam na brzegu wanny w szlafroku, z testem w jednej ręce i telefonem w drugiej. Patrzyłam na to, jakby któraś z tych rzeczy miała coś powiedzieć. Żadna nie mówiła nic.

Zawsze myślałam, że taka chwila będzie jasna. Że pojawi się radość albo przynajmniej łzy wzruszenia. A ja czułam tylko pulsowanie w skroniach i pustkę w głowie. Próbowałam liczyć dni, przypomnieć sobie szczegóły. Kiedy był Michał? A kiedy Adam? Czy to było przed, czy po? A może w tej samej nocy? To wszystko wydawało się rozmazane jak kolorowe światła na festiwalu – nic już nie było ostre.

Zadzwoniłam do Jagody.

– Jagoda, zrobiłam test. Jest pozytywny.

Po drugiej stronie cisza, a potem westchnienie.

– Kurczę. No dobra. Co robimy?

Nie wiem, który z nich... – powiedziałam to tak cicho, że ledwo siebie słyszałam.

– Ale chyba wiesz, co chcesz?

– Jeszcze nie.

Po rozmowie usiadłam przy stole i wzięłam kartkę. Napisałam ich imiona. Adam. Michał. Patrzyłam na te dwa słowa, jakby miały mi coś podpowiedzieć. Zaczęłam pisać. Najpierw do Adama. Krótko, rzeczowo. Opisałam sytuację. Zapytałam, czy możemy porozmawiać. Odpisał wieczorem. „Zróbmy test. Lepiej wiedzieć”. Zrobiło mi się zimno. Nie było w tym ani grama emocji, ani pytania, jak się czuję. Tylko konkret. Czysty, medyczny konkret. Michał napisał po dwóch godzinach od wysłania wiadomości. „To może być moje dziecko. Albo nie. Ale to nie ma znaczenia. Jeśli chcesz, mogę z tobą być. Tak po prostu. Możemy być rodziną bez ciśnienia”.

Zastanawiałam się, który z nich mnie bardziej zaskoczył. Adam swoją obojętnością, czy Michał tym dziwnym spokojem. Miałam wrażenie, że wszystko dzieje się obok mnie. Że ja tylko obserwuję, jak dwie wersje przyszłości stukają palcami w szybę mojego życia, każda z innym rytmem. A ja w środku. Niepewna, przestraszona, ale też dziwnie poruszona. Bo mimo wszystko, była we mnie jakaś cicha radość. Może nie radość, ale coś ciepłego. Coś, co przypominało, że nie jestem już sama.

Nie chciałam wybierać pod presją

Spotkałam się najpierw z Adamem. Umówiliśmy się w parku niedaleko. Przyszedł punktualnie, jak zawsze. Miał na sobie ciemną kurtkę i spojrzenie człowieka, który nie lubi, gdy rzeczy wymykają się spod kontroli.

– Jak się czujesz? – zapytał, siadając naprzeciwko mnie na ławce.

– Dziwnie. Nie wiem, jak powinnam się czuć – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

Adam skinął głową, ale nie odezwał się przez chwilę. Dopiero potem, spokojnym tonem, powiedział:

– Musimy wiedzieć. Żeby móc się jakoś przygotować.

– Nie wiem, czy jestem gotowa na takie „musimy”.

Popatrzył na mnie uważnie. Nie było w nim złości, raczej chłodna koncentracja. Jakby analizował sytuację medyczną, nie mnie.

Nie chcę ci nic narzucać – powiedział w końcu. – Ale nie potrafię udawać, że to mnie nie dotyczy. Potrzebuję się dowiedzieć, czy to moje dziecko.

– A jeśli nie będziesz ojcem? – zapytałam.

– Wtedy się wycofam. Prosto i uczciwie.

Skinęłam głową, choć w środku coś się we mnie zacisnęło. Nie chciałam, żeby ktoś był ze mną z obowiązku. Nawet jeśli to obowiązek logiczny, odpowiedzialny i „uczciwy”.

Z Michałem spotkałam się dwa dni później, w małej kawiarni z dziwnymi obrazami na ścianach i herbatą podawaną w szklankach z koszyczkami. Wszedł spóźniony, z roztrzepanymi włosami i torbą przewieszoną przez ramię.

Wyglądasz inaczej – powiedział, kiedy usiadł.

– Bo jestem inna – odpowiedziałam. – Od tamtego weekendu sporo się zmieniło.

– Wiem. I ja też nie jestem tym samym facetem, co wtedy.

Michał zamówił dla nas herbatę, a potem spojrzał na mnie długo, bez słów.

– Nie chcę wiedzieć, czy to moje dziecko. Nie teraz. Chcę po prostu być. Z tobą. Albo obok ciebie. Jeśli pozwolisz.

– Nie boisz się?

Cały czas się boję – przyznał. – Ale jeszcze bardziej boję się tego, że przegapię coś ważnego.

Rozmawialiśmy długo, a potem on złapał mnie za rękę i powiedział:

– To nie jest problem. To cud. Nawet jeśli nieplanowany. Nawet jeśli chaotyczny. Ale jeśli chcesz iść dalej sama, też to zrozumiem.

Wracając do domu, czułam ciężar w piersi. Nie dlatego, że któryś z nich był zły. Przeciwnie – obaj chcieli dobrze, tylko zupełnie inaczej. Adam chciał znać prawdę i wiedzieć, co dalej. Michał chciał zignorować pytanie i zacząć życie. A ja... ja nie chciałam wybierać pod presją. To ja będę w ciąży. Ja urodzę. Ja zostanę z tym dzieckiem, niezależnie od wszystkiego. Oni mogą wybrać. Zniknąć, wrócić, zawahać się. A ja nie.

Czułam smutek, ale i dziwną ulgę

Kiedy w końcu usiadłam z kartką i długopisem, nie wiedziałam od czego zacząć. Napisałam na górze: „co wiem na pewno”, a pod spodem długo nie pojawiło się nic. Wpatrywałam się w biel papieru, jakby miała mnie wyręczyć. W końcu napisałam pierwsze zdanie: „To dziecko ma mnie.” I to wystarczyło, żeby ruszyć dalej.

Zaczęłam chodzić na terapię. Na początku byłam spięta, podejrzliwa, jakby ktoś miał mi zaglądać do środka głowy i mówić, co mam czuć. Ale po trzech spotkaniach zaczęłam mówić. Najpierw o festiwalu. Potem o mężczyznach. W końcu – o sobie. O tym, że przez lata robiłam wszystko zgodnie z zasadami, aż w końcu nie wiedziałam już, czy to moje zasady, czy cudze. Wiedziałam jedno: nie chcę życia z kimś tylko dlatego, że trzeba. Nie chcę żadnych „układów”. Nie chcę kajdan, które mówią „dla dobra dziecka”. Dziecko nie jest wymówką. Ani pretekstem. Ani gwarancją, że ktoś zostanie na zawsze.

Z Adamem spotkałam się jeszcze raz. Powiedziałam mu, że nie chcę testów. Przynajmniej nie teraz. Może kiedyś. Teraz chcę spokoju.

Uszanuję to – odpowiedział, a potem długo milczał. – Ale nie wiem, czy dam radę być częścią czegoś, co jest w zawieszeniu.

– Rozumiem – powiedziałam tylko. I naprawdę rozumiałam.

Michał przyjechał niespodziewanie, z dużym bukietem słoneczników i książką o rodzicielstwie. Było w tym coś wzruszającego i coś naiwnego.

– To nic, że nie wiemy. Wychowujmy je razem.

– Nie chcę wychowywać z kimś tylko dlatego, że był akurat przy ognisku – odpowiedziałam.

Patrzył na mnie z bólem, ale nie sprzeciwiał się.

Czyli to koniec?

– Nie wiem, czy w ogóle coś zaczęliśmy.

Zamknęłam za sobą drzwi i wyszłam na balkon. Oddychałam głęboko. Czułam smutek. Ale też jakąś dziwną ulgę. Bo po raz pierwszy od dawna wybrałam siebie.

Natalia, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama