Reklama

Nie wiem, czy to kwestia wieku, czy może presji z zewnątrz, ale coraz częściej łapałem się na tym, że moje życie przypominało ustawiony grafik – zsynchronizowany, przewidywalny i... cholernie nijaki. Każdego dnia ta sama droga do pracy, ten sam kubek kawy w biurze, te same spojrzenia współpracowników, ta sama cisza przy śniadaniu z Magdą. Magda, moja narzeczona, była kobietą zorganizowaną do granic absurdu. Lubiła listy – listy zakupów, listy gości weselnych, listy celów na najbliższy kwartał. Nasz ślub miał być „dopieszczony w każdym detalu”, jak sama mówiła. Tyle że w tym całym dopieszczaniu ja gdzieś znikałem. Niby miałem wpływ na wybór zaproszeń czy kolor kwiatów, ale bardziej przypominało to robienie za tło niż podejmowanie wspólnych decyzji.

Magda nie lubiła, kiedy używałem słowa „rutyna”. Twierdziła, że to brzydkie słowo. Że „stabilność” brzmi lepiej. Może dlatego nigdy nie powiedziałem jej wprost, że od miesięcy czułem się jak... zgaszona wersja siebie. Jak filtr w aplikacji, który zamiast dodawać uroku – odbierał życie z oczu. Praca w dziale marketingu nie była spełnieniem moich marzeń, ale dawała mi względny spokój. Umiałem w prezentacje, lubiłem planować kampanie i byłem wystarczająco dobry, by nie rzucać się w oczy szefowej. Miałem nawet biurko przy oknie – to było moje małe zwycięstwo. Aż pewnego dnia, w środku tej spokojnej beznadziei, Tomek – kumpel z pracy, który nie zdążył jeszcze zgnuśnieć jak ja – zaprosił mnie na swój wieczór kawalerski.

– Będzie ogień, Piotrek. Sopot, plaża, drinki, zero narzeczonych i maili z działu HR. Obiecuję ci, że wrócisz stamtąd inny.

Nie do końca wiedziałem, co to miało znaczyć. Ale wtedy... nawet „inny” brzmiało lepiej niż „ten sam”.

Pojechałem.

Siedziała przy barze sama

Wysiedliśmy z Tomkiem z pociągu późnym wieczorem, lekko zawiani po dwóch piwach w Warsie, z nienaturalnym entuzjazmem, jakbyśmy znów mieli po dwadzieścia lat. Z dworca prosto na Monciak, gdzie czekała już reszta ekipy. Czterech facetów, którzy z roku na rok coraz bardziej przypominali mężów i ojców niż kolegów z dawnych czasów. Zaczęliśmy klasycznie – piwo, potem kolejne, śmiechy, wspominki. Wszyscy robiliśmy dobrą minę do przeciętnej zabawy, dopóki nie weszliśmy do jednego z tych lokali przy plaży, gdzie słychać tylko basy i ludzie udają, że życie to nie rachunki i niedopite kawy. Siedziała przy barze, sama. W czerwonej sukience, której nie sposób było nie zauważyć. Nie miała w sobie nic z nachalności, ale coś w jej spojrzeniu sprawiało, że trudno było oderwać wzrok. Tomek mnie popchnął w jej stronę, śmiejąc się, że „narzeczony musi się trochę rozruszać przed ślubem”. Nie miałem w planach rozmowy. Ale podszedłem.

– Sam ślub, czy tylko wieczór kawalerski? – zapytała, zanim zdążyłem coś powiedzieć.

– Tylko kawalerski. Kolegi. Ja jeszcze... się trzymam.

– Jeszcze – powtórzyła i uśmiechnęła się w sposób, który można było zrozumieć na wiele sposobów.

Zamówiła mi drinka, mimo że mówiłem, że nie trzeba. Miała na imię Justyna. Nie pytała, czym się zajmuję, ani skąd jestem. Zaczęła opowiadać o barmanie, który jej kiedyś pomylił zamówienie i od tamtej pory nie ufa mężczyznom w fartuchach. Brzmiało to absurdalnie, ale rozśmieszyło mnie. I to chyba o to jej chodziło.

– Lubisz swoją narzeczoną? – rzuciła nagle, jakby mówiła o pogodzie.

– To nie tak łatwo powiedzieć – odpowiedziałem, nie wiedząc, czemu w ogóle to mówię.

– Czyli jesteś jak 90% ludzi. W relacji, z której nie wiesz, czy potrafisz się jeszcze cieszyć.

Nie odpowiedziałem. Piliśmy powoli, obserwując ludzi na parkiecie. W pewnym momencie powiedziała, że chce iść na spacer. Nawet się nie zastanawiałem. Wyszedłem z nią, nie uprzedzając nikogo. Szliśmy plażą, a piasek był zaskakująco ciepły jak na noc. Opowiadała o wakacjach w Portugalii, o tym, że kiedyś chciała zostać przewodniczką, ale wszystko się rozmyło. Mówiła dużo, ale słuchała jeszcze lepiej. Miałem wrażenie, że zna mnie lepiej niż Magda po trzech latach wspólnego życia. Zatrzymaliśmy się przy jednej z drewnianych ławek, które zwykle służą tylko turystom z kebabem. Usiadła blisko, bardzo blisko.

– Wiesz, co lubię najbardziej? – zapytała, zerkając w bok.

– Nie wiem.

– Patrzeć, jak mężczyzna przestaje udawać, że wszystko ma pod kontrolą.

Nie byłem pewien, co miała na myśli. Ale chwilę później pocałowała mnie. Nie gwałtownie, nie nachalnie. Po prostu jakbyśmy się znali od dawna i tylko czekali, aż w końcu zrobimy ten krok. A potem już wszystko potoczyło się samo. Nie wróciłem do hotelu z resztą. Poszliśmy do jej apartamentu nad samym morzem. Noc była długa, pachniała solą i czymś jeszcze, czego nie potrafię już nazwać. Rano obudziłem się obok niej i przez chwilę nie wiedziałem, kim jestem.

– Zrobisz kawę? – zapytała szeptem, jakbyśmy byli parą, która zna się od zawsze.

Zrobiłem. I dopiero kiedy wyszedłem z jej mieszkania, zorientowałem się, jak wiele się właśnie zmieniło.

Chciałem rzucić wszystko

Pociąg do Warszawy był opóźniony o czterdzieści minut. Tomek spał rozwalony na siedzeniu, z otwartą buzią i ręką zwisającą bezwładnie nad podłogą. Ja siedziałem naprzeciwko, z oczami utkwionymi w okno, chociaż nic za nim nie było. Ani krajobraz, ani niebo, ani Sopot, ani Justyna. Miałem w kieszeni bilet, którego nie powinienem mieć. Wspomnienie nocy, którą powinienem był potraktować jak błąd. Ale za każdym razem, gdy próbowałem w myślach nazwać to błędem, coś we mnie się sprzeciwiało. To nie był plan. To nie miało się zdarzyć. Ale też… nie żałowałem. Magda czekała w domu. Włożyła szare spodnie i białą bluzkę z kołnierzykiem, mimo że była sobota. Włosy spięte w koczek, tablet w ręce, wokół niej porozrzucane katalogi weselne.

– Wracasz. Jak było? – rzuciła, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Spokojnie – odpowiedziałem. – Jak to faceci. Trochę alkoholu, jakieś kluby, wiadomo.

– Mam nadzieję, że nie zatruliście się czymś przed ślubem – powiedziała tonem, który miał być dowcipny, ale wyszedł kontrolujący. – Jutro spotkanie z florystką. Musimy potwierdzić kolor przewodni. Nadal jesteś za granatem?

Nie odpowiedziałem od razu. Patrzyłem na jej twarz, skupioną, ale pozbawioną ciepła. Była piękna. Ale zimna. I kiedy zapytała o granat, jedyne, co miałem przed oczami, to czerwona sukienka Justyny.

– Może jednak bordo? – rzuciłem.

Spojrzała na mnie spod oka.

– Przecież sam mówiłeś, że bordo wygląda jak wino na obrusie. Zdecyduj się, Piotrek. Ja tu wszystko układam, ale nie mogę być jedyną osobą, która podejmuje decyzje.

– Oczywiście. Granat.

– No. I właśnie o to chodzi – powiedziała, wracając do ekranu.

Siedziałem na kanapie, udając, że czytam gazetę. Myślami byłem gdzie indziej. Przypominałem sobie dotyk jej dłoni, jej zapach, sposób, w jaki zamknęła za mną drzwi, nie pytając, czy się odezwiemy. Jakby wiedziała, że nie powinniśmy. Jakby rozumiała mnie lepiej niż ktokolwiek. Magda wciąż mówiła. Coś o menu, o tym, że kucharz proponował dwa rodzaje mięsa, a ona nie jest pewna, czy to nie przesada.

– Piotrek, ty mnie słuchasz?

– Tak. Przepraszam. Jestem trochę zmęczony.

– No to idź się połóż. Tylko pamiętaj, jutro rano jedziemy na salę.

Pokiwałem głową. Wyszedłem do łazienki, odkręciłem wodę i patrzyłem w lustro. Widziałem faceta, który jeszcze wczoraj myślał, że jego życie jest poukładane. I faceta, który teraz miał ochotę rzucić wszystko i uciec. Tylko nie miał pojęcia – dokąd. Wróciłem do pokoju. Magda już nie mówiła. Siedziała na kanapie, wpatrzona w ekran, jakby wszystko zależało od tego, jak rozmieścimy winietki. A ja myślałem, czy jeden wieczór może zmienić wszystko? Czy jeden pocałunek, jedno spojrzenie, jedno „zrób kawę” może rozbić coś, co budowało się przez lata? A może to nie było rozbijanie? Może to była pierwsza rzecz od dawna, która wydarzyła się naprawdę?

Myślałem, że to żart

W pracy wszystko wyglądało tak samo jak zawsze – ten sam zapach kawy, ten sam dźwięk klawiatur, te same rozmowy o niczym. A jednak wszystko wydawało mi się inne. Jakbym był widzem własnego życia. Przez kilka dni po Sopocie nie mogłem zebrać myśli. Unikałem ludzi, udawałem, że mam dużo roboty. Tomek co jakiś czas próbował zagadnąć, ale nie miałem siły żartować. W czwartek po południu przyszło powiadomienie: „Justyna L. wysłała Ci wiadomość”. Poczułem, jak ścina mi gardło.

Otworzyłem ją niemal odruchowo: „Miło będzie znów cię zobaczyć… w poniedziałek rano”. Wpatrywałem się w ekran, próbując zrozumieć. „Znów”? „Zobaczyć”? Otworzyłem jej profil – miejsce pracy: moja firma! Nie, to nie mogło być prawdą. Przecież to jakiś żart, przypadek, zbieżność nazwisk. Ale zdjęcie nie pozostawiało wątpliwości. To była ona. Zacząłem dopytywać dyskretnie. W HR potwierdzili, że od poniedziałku dołącza nowa specjalistka do naszego działu. Nikt nie znał szczegółów. Wieczorem zadzwoniłem do Tomka:

– Wiesz coś o tej nowej dziewczynie, co ma przyjść do nas od poniedziałku?

– Jakiej dziewczynie?

– Justyna.

– Nie znam. A co, już Ci się podoba?

Nie odpowiedzialem. Siedziałem długo w ciemnym pokoju, patrząc na telefon. W głowie miałem tylko jedno zdanie, które powtarzałem bez końca. To nie może się dziać naprawdę.

Pachniała tam samo jak wtedy

W poniedziałek wszedłem do biura wcześniej niż zwykle. Usiadłem przy biurku, udając skupienie, ale nie byłem w stanie nawet otworzyć maili. Każdy dźwięk windy sprawiał, że napinały mi się mięśnie karku. O dziewiątej usłyszałem gwar przy recepcji. Ktoś z HR oprowadzał nową osobę. Głosy zbliżały się coraz bardziej. I wtedy ją zobaczyłem. Justyna wyglądała tak, jakby noc w Sopocie była tylko moim snem. Miała granatową koszulę, spięte włosy i ten sam spokojny uśmiech, który pamiętałem z tamtej plaży. Spojrzała na mnie krótko, lekko unosząc brew. Potem zwróciła się do naszej szefowej, jakby mnie nie znała.

– To będzie pani biurko – powiedziała szefowa, wskazując miejsce… naprzeciwko mojego.

Justyna skinęła głową i rozpakowała laptopa. Ani słowa. Jakby nic się między nami nie wydarzyło. Przez resztę dnia unikałem jej wzroku, udając zajętego. Ale czułem, że co jakiś czas zerka w moją stronę. Pod koniec dnia, przy ekspresie do kawy, stanęła obok mnie. Pachniała tak samo jak tamtej nocy.

– Spokojnie, nie mam zamiaru psuć ci życia – powiedziała cicho. – Chyba że sam to zrobisz.

Uśmiechnęła się lekko i wyszła, zostawiając mnie z filiżanką, której nie byłem w stanie podnieść do ust. Wtedy zrozumiałem, że ta historia dopiero się zaczyna.

Krew odpłynęła mi z twarzy

Od kilku dni unikałem jej jak ognia. Udawałem, że mam spotkania, wychodziłem wcześniej, przesiadałem się do salek pod pretekstem „lepszej koncentracji”. Ale Justyna była zawsze gdzieś obok – w kuchni, na korytarzu, przy drukarce. Zaczęła wysyłać mi krótkie wiadomości: „Dobrze Ci dziś w tym kolorze”, „Nie bój się patrzeć”, „Tęskniłeś?”. Kasowałem je od razu, choć wiedziałem, że to nic nie da. Magda zauważyła, że coś jest nie tak.

– Jesteś spięty. Coś się dzieje w pracy? – zapytała pewnego wieczoru.

– Nic, tylko pilne projekty – skłamałem.

Kilka dni później, podczas zebrania, Justyna rzuciła półżartem:

– Można powiedzieć, że już się znamy z Piotrkiem… Sopot to dobre miejsce do networkingu.

Krew odpłynęła mi z twarzy. Ktoś się roześmiał, ktoś zapisał coś w notesie. Tylko ja siedziałem nieruchomo. Po pracy czekała na mnie przed budynkiem.

– Nie chcę cię szantażować – powiedziała cicho. – Ale nie zamierzam też udawać, że nic nie było.

– Czego chcesz?

Prawdy. Choć raz. Albo odwagi.

Nie odpowiedziałem. Bo obydwu rzeczy nie miałem.

Nie mogłem już uciec

Wieczorem wróciłem do domu później niż zwykle. Magda siedziała przy stole, przeglądając faktury od zespołu weselnego. Spojrzała na mnie krótko, bez słowa. Wiedziała, że coś jest nie tak, ale czekała, aż sam to powiem. Usiadłem naprzeciwko niej. Przez chwilę patrzyłem na swoje dłonie, aż w końcu powiedziałem:

– Magda, ja… zdradziłem cię.

Nie zapytała z kim. Nie krzyczała. Wstała, odłożyła papiery na bok i tylko powiedziała:

– W takim razie nie mamy już o czym rozmawiać.

Zamknęła się w sypialni, a ja zostałem sam w kuchni, z uczuciem, że coś się skończyło – nie tylko nasz związek, ale cały porządek, który trzymał mnie przy życiu. Następnego dnia w pracy Justyna zachowywała się tak, jakby nic się nie wydarzyło. Profesjonalna, opanowana, skupiona. Ani jednego spojrzenia. Jakby wymazała mnie z pamięci. Siedziałem przy biurku, patrząc na ekran komputera, na małą ikonę czatu, która już się nie zapalała. Wtedy po raz pierwszy naprawdę zrozumiałem, że wszystko, co próbowałem kontrolować, wymknęło mi się z rąk. Chciałem jednego dnia wolności. A dostałem nową codzienność, od której nie mogłem już uciec.

Piotrek, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama