Reklama

To miał być nasz pierwszy wspólny wyjazd od dawna. Bez teściów, bez znajomych, bez telefonów z pracy. Tylko my i dzieciaki, namiot i włoskie słońce. Basia wymarzyła sobie Umbrię – „zielone serce Włoch” – i choć pierwotnie planowałem coś łatwiejszego logistycznie, dałem się namówić. Nie chciałem się kłócić.

Reklama

Rozstawiliśmy namiot wśród oliwek i rozgrzanego pyłu. Dzieci – Julek i Hania – od razu poleciały eksplorować teren, a ja poszedłem do pobliskiej knajpki, kupić coś na kolację. Wziąłem pizzę. Taką prostą, margheritę dla dzieci, jaką lubią. Basia wpadła w szał.

– Ty chyba sobie kpisz?! – wrzasnęła, gdy zobaczyła karton w moich rękach. – Ja się tu męczę, gotuję im pożywne zupy, uczę dobrych nawyków, a ty im kupujesz to świństwo?

Chciałem coś powiedzieć, ale zamilkłem. Jak zwykle zresztą. Ona nie tylko na mnie krzyczała. Rzuciła się też na kobietę z sąsiedniego namiotu, bo jej pies szczekał za głośno. Potem na recepcjonistkę, że woda pod prysznicem za zimna. Dzieci patrzyły na to wszystko w milczeniu. Przytulone do siebie, jakby chciały zniknąć.

To nie był pierwszy raz, kiedy Basia straciła panowanie nad sobą, ale tam, we Włoszech, po raz pierwszy zobaczyłem ją taką wśród obcych. I było mi po prostu wstyd.

Wszystko zaczęło się od tej nieszczęsnej pizzy, ale wybuch nastąpił dopiero wieczorem. Po całym dniu łażenia po miasteczku, z dziećmi zmęczonymi, spoconymi, brudnymi od lodów i piasku.

Cały kemping ją słyszał

Wracaliśmy z placu zabaw, ja niosłem Julka na barana, Hania ciągnęła się z tyłu. I wtedy Basia zobaczyła parę siedzącą przy stoliku obok naszego namiotu – młode małżeństwo z Niemiec, pili wino i słuchali muzyki z głośniczka. Cicho, ale wystarczająco, by ją zirytować.

– Cudownie, że ktoś tu ma czas na romanse, kiedy dzieci wykończone, a ja mam zupę do zagotowania – rzuciła, głośno, po polsku, ale tak, by tamci na pewno usłyszeli. A potem dodała, już w ich stronę: – Maybe turn off this noise, we have children here, you know? Children. Sleep.

Zrobili wielkie oczy, jakby ktoś ich uderzył otwartą dłonią. Zdziwieni, ale spokojni wyciszyli muzykę. Ja chciałem zażartować, jakoś to rozładować, ale nie zdążyłem. Basia już była w środku furii.

– I ty też – odwróciła się do mnie – ty, cudowny tatuś z pizzą. Wszystko dla dzieci, prawda? Tylko że potem te dzieci nie wiedzą, co to warzywa, nie wiedzą, co to porządny posiłek! A ja? Mam siedzieć przy garach jak idiotka? I jeszcze być miła dla każdego? Dla ludzi, którzy nie mają pojęcia, czym jest prawdziwe życie?

Zaczęła mówić głośniej, szybciej, podnosiła głos tak, że inni na kempingu przerywali rozmowy. Kobieta z recepcji wyszła ze swojej budki i patrzyła na nas z daleka. Jakiś Włoch, może właściciel, próbował podejść, ale Basia machnęła ręką w jego stronę i krzyknęła:

– Daj nam spokój, to sprawa rodzinna!

Wstydziłem się

Dzieci skulone siedziały przy stole. Stałem jak wmurowany, z ręką w połowie ruchu, wciąż trzymając reklamówkę z zakupami.

W końcu ktoś zawołał coś po włosku, a właściciel kempingu podszedł z dwoma pracownikami. Jeden z nich mówił trochę po angielsku i próbował uspokoić sytuację. Tłumaczył coś, że to rodzinne miejsce, że dzieci, że spokój. Basia milczała, zaciskając szczęki.

Wieczorem nie odezwała się już ani słowem. Siedziała przy stoliku, patrzyła w jeden punkt, a kiedy dzieci zasnęły, weszła do namiotu i zamknęła za sobą suwak z głośnym szarpnięciem.

Nie spałem tej nocy. Przez większość czasu leżałem w śpiworze, z otwartymi oczami, słysząc co jakiś czas mamrotanie Basi przez sen i dziecięce pochrapywanie Hani. Myślałem o tym, co się stało dzień wcześniej, ale jeszcze bardziej o tym, jak często to się powtarzało.

Nie chodziło o pizzę. Chodziło o to, że dzieci były zadowolone, że się śmiały, że przez chwilę było miło. I to ją rozwścieczyło. To był ten moment – tam na polu namiotowym, kiedy po raz pierwszy zrozumiałem, że Basia już dawno przestała cieszyć się z czegokolwiek, co nie było dokładnie po jej myśli. A to oznaczało, że przestała się cieszyć z nas.

Podjąłem decyzję

Zwinąłem śpiwór cicho, żeby nie zbudzić dzieci. Potem schowałem resztę naszych rzeczy do bagażnika. Zostawiłem tylko namiot i torbę Basi. Nie chciałem jej krzywdzić. Chciałem tylko uratować dzieci i siebie.

Obudziłem Hanię i Julka delikatnie. Hania zapytała szeptem, czy mama się gniewa. Julek od razu spojrzał na mnie niepewnie, jakby przeczuwał, że dzieje się coś dziwnego.

– Jedziemy – powiedziałem tylko. – Mama jeszcze chwilę pośpi, a my ruszamy wcześniej.

Nie zapytali więcej. Wsiedli do samochodu, każdy ze swoją przytulanką, skuleni na tylnym siedzeniu. Ruszyliśmy powoli, prawie bezgłośnie. Zostawiłem za sobą poranek pachnący lawendą i resztki tego, co miało być rodzinne wakacje. Po powrocie do domu złożyłem wniosek o separację.

Zastanawiałem się, jak zareaguje. Czy będzie błagać, czy raczej przeklnie mnie. Ale Basia nie dzwoniła. Zadzwoniła za to moja teściowa. Roztrzęsionym głosem pytała, co się stało, że Basia nie może się pozbierać. Odpowiedziałem spokojnie, że wszystko jest w papierach i że jeśli chce, może do mnie przyjechać, porozmawiać. Nie chciała.

Miałem jej dość

Dzieci początkowo pytały o mamę codziennie. A ja nie miałem siły powiedzieć im prawdy.

– Mama została we Włoszech na chwilę, musiała coś załatwić – mówiłem. – Przyjedzie później.

Ale mijały tygodnie. Hania przestała pytać. Zaczęła budzić się w nocy i przychodzić do mojego łóżka. Julek zaczął rysować mamę na czarno – grubą kreską, z zaciśniętymi ustami. I wtedy zapytałem ich wprost.

– Wolicie mieszkać z mamą czy ze mną?

Milczeli długo. W końcu Hania odpowiedziała.

– Chcę, żebyś się nie denerwował, tato.

– Ja też – dodał Julek. – Żeby nikt się nie darł.

To były ich słowa. „Nie darł się”. Nie moje. I to właśnie nimi posłużyłem się, kiedy w sądzie padło pytanie o powód separacji.

Paweł, 43 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama