„Na komunię córki teściowa przyszła wystrojona jak do klubu. Dziecku zrujnowała uroczystość, a synowi małżeństwo”
„Nauczyłam się żyć bez niej. Bez fałszywych komplementów, bez westchnięć i ukradkowych spojrzeń. Wreszcie czułam, że mam rodzinę. Moją. Nawet jeśli niepełną – bo jego matka z niej sama się wypisała”.

- Redakcja
Przez trzy ostatnie lata nasz dom był spokojny. Może nie idealny, może czasem Marek wracał z pracy z miną jak z powieści Kafka, a Amelka rozlewała zupę na nowy obrus – ale to był nasz dom. Ciepły, cichy, stabilny. Bez teściowej. Nie chcę się rozczulać, ale początki z rodziną Marka były jak z kiepskiej komedii. Tyle że ja nie byłam publicznością – byłam główną bohaterką w krzywo skrojonej sukni ślubnej, wsadzaną w rodzinne ramki, do których nigdy nie pasowałam.
Teściowa od pierwszego dnia nie zostawiała na mnie suchej nitki. Na ślubie poprawiała mi welon tak, że prawie wyrwała wsuwki z włosów. W ciąży pytała, czy „na pewno to Marek”, kiedy przytyłam więcej, niż przewidywały aplikacje.
A potem przyszła cisza. Trzy lata temu wybuchłam po jednej z jej uwag, już nawet nie pamiętam, czy to było o moim sosie do spaghetti, czy o tym, że prawdziwa kobieta nie zostawia dziecka z nianią. Marek wtedy powiedział: „Dosyć, mamo”. I przestaliśmy się widywać.
To była ulga. Prawdziwa, fizyczna ulga. Nauczyłam się żyć bez niej. Bez fałszywych komplementów, bez westchnięć i ukradkowych spojrzeń. Amelka dorastała, my z Markiem robiliśmy sobie poranki z kawą i śniadaniem do łóżka w weekendy. Wreszcie czułam, że mam rodzinę. Moją. Nawet jeśli niepełną – bo jego matka z niej sama się wypisała.
I wtedy nadszedł dzień Komunii. Amelka wyglądała jak aniołek. Ja miałam sukienkę, którą wybierałam miesiącami. Sala była ozdobiona, goście dopisali. Byliśmy szczęśliwi. Przez chwilę.
Bo właśnie wtedy… pojawiła się ona.
Wszystkich zaskoczyła
Usłyszałam najpierw jakiś szmer przy wejściu. Odwróciłam głowę i przez sekundę pomyślałam, że ktoś pomylił uroczystość. W drzwiach stanęła postać jak z innego świata – w długiej złotej sukni, z kopertówką błyszczącą jak lustro i z okularami przeciwsłonecznymi na nosie. Jakby za chwilę miała rozdawać autografy, a nie pojawić się na Komunii wnuczki, której nie widziała przez trzy lata.
– Matko jedyna, to chyba aktorka – usłyszałam za plecami.
– Kto ją wpuścił? – dopytywała się ciocia Basia.
A potem Marek, który właśnie niósł Amelce wodę, odwrócił się i zamarł.
– Ona tu przyszła? – wyszeptałam z trudem, jakby słowa grzęzły mi w gardle.
– Skąd wiedziała? – zapytał cicho Marek, który nagle wyglądał, jakby miał za chwilę zemdleć.
Nie odpowiedziałam. Bo ja też nie wiedziałam. Nie informowaliśmy jej o Komunii, nie zaprosiliśmy. Był to świadomy wybór. A jednak stała tam, uśmiechnięta, jakby właśnie wróciła z wakacji i zamierzała wprowadzić się z powrotem do naszego życia. Fotograf, którego zatrudniliśmy, rzucił się do niej z aparatem jak na galę filmową.
Nie mogłam na nią patrzeć
Patrzyłam, jak prowadzi ją w stronę Amelki, jakby była gościem honorowym. Jakby te trzy lata, przez które nie odezwała się ani słowem, nie istniały. Amelka stała jak wryta, trochę speszona, trochę ciekawa, a trochę zaskoczona. W końcu to była jej babcia, która zniknęła.
Ludzie zaczęli szeptać. A ona paradowała między stołami jak paw, zbierając spojrzenia, komplementy, pytania. Miałam ochotę krzyknąć, że nikt jej tu nie zapraszał, że nie ma prawa rozpychać się łokciami. Ale milczałam dla Amelki. Próbowałam zająć się gośćmi, rozlewać napoje, śmiać się na siłę, jakby nic się nie stało.
Usiadłam przy stole, z talerzem pełnym sałatki, której nawet nie spróbowałam. Wszystko smakowało jak papier. Obok mnie usiadła Anka z pracy, jedyna osoba, która znała mnie wystarczająco dobrze, żeby coś zauważyć.
– To jest twoja teściowa? – nachyliła się szeptem.
– Niestety – odparłam beznamiętnie.
– Co ona wygaduje tym ludziom? Słyszałam, że mówi, że sama wszystko zorganizowała.
Nikt nic nie zrobił
Poczułam, jak robi mi się gorąco. Próbowałam się nie odzywać, ale nie dało się tego nie słyszeć. Opowiadała przy sąsiednim stole, że zna właściciela sali, że poleciła tego fotografa, że to wszystko dla wnuczki. Mówiła to takim tonem, jakbyśmy przez te lata razem robili zakupy na Komunię i planowali każdy szczegół. Jakby nie wymazała nas całkowicie ze swojego życia.
Pochyliłam się w stronę Marka, który w końcu usiadł obok mnie.
– Zamierzasz coś powiedzieć?
– Martyna, teraz nie rób scen. Jest Amelka, są goście…
– Naprawdę? Bo mam wrażenie, że tylko ja to widzę. I tylko mnie to boli.
Marek spuścił wzrok. Przez chwilę próbował coś powiedzieć, ale zamilkł. Przełknęłam ślinę i spojrzałam na Amelkę, która właśnie pozowała do zdjęcia z babcią. Obie się śmiały. Moja córka nie miała pojęcia, że coś jest nie tak.
W głowie brzęczało mi jedno pytanie. Czy ona naprawdę przyszła tu tylko po to, żeby zniszczyć ten dzień?
Chciałam zniknąć
A potem wzniosła toast. Zaczęło się od stukania w kieliszek. Stała przy stole, unosząc szampana i uśmiechając się jak do kamer. Wszyscy patrzyli na nią. Czułam, jak w gardle zaciska mi się supeł.
– Kochani – zaczęła – chciałam wznieść toast za prawdziwą rodzinę. Tę, która trwa. Która nie pojawiła się przypadkiem. Która była i będzie.
Zatoczyła wzrokiem krąg po sali, a potem popatrzyła prosto na mnie, a ja zamarłam. Bo to nie był tylko toast. To był nóż wbity prosto we mnie, podany z uśmiechem i w bąbelkach prosecco.
Goście chrząkali. Ktoś się nerwowo zaśmiał. Ale wszyscy milczeli.
Pochyliłam się do Marka.
– Pozwolisz jej tak się zachowywać przy naszej córce?
– Martyna, to tylko toast. Nie reaguj.
Wstałam. Nie mogłam siedzieć ani sekundy dłużej. Czułam, jak we mnie wszystko pęka.
– Mam dość tej hipokryzji – powiedziałam głośno, patrząc prosto w oczy kobiecie w złotej sukni.
Wzięłam Amelkę za rękę. Szła za mną, zdezorientowana. Wyszłyśmy z sali w absolutnej ciszy. A kiedy drzwi się za nami zamknęły, nie wytrzymałam. Łzy zaczęły spływać po policzkach. Usiadłam na murku, a Amelka przytuliła się do mnie mocno.
– Mamusiu… dlaczego płaczesz?
Nie umiałam jej odpowiedzieć.
Miarka się przebrała
Po zakończeniu całej tej szopki wracaliśmy do domu. W samochodzie panowała cisza. Amelka siedziała z tyłu, przysnęła. Ja siedziałam z przodu, obok Marka, i patrzyłam w okno, choć nic za nim nie widziałam.
– Powiedz coś – rzucił w końcu cicho.
– Co mam powiedzieć?
– Nie wiem… że przesadziłaś?
– Myślisz, że to ja przesadziłam? Bo nie pozwoliłam, żeby twoja matka kolejny raz się po mnie przejechała?
– Martyna, to była komunia naszej córki…
– I dlatego ją zepsuła. Nie ja. To ona zniszczyła ten dzień. A ty tylko patrzyłeś.
Marek zamilkł. Widziałam, że się wewnętrznie szarpie. Ale nie powiedział tego, co tak bardzo potrzebowałam usłyszeć.
– Nie wiedziałem, że przyjdzie. Przysięgam. Ale to przecież moja matka. Nie mogłem jej wyrzucić.
– Mogłeś stanąć obok mnie – powiedziałam. – Choć raz. Mogłeś mi pokazać, że jesteśmy jedną drużyną. Ale znowu byłam sama. Jak wtedy, kiedy mnie obgadywała przy świątecznym stole.
Nie odpowiedział. Dojechaliśmy do domu w milczeniu, każde z nas zamknięte we własnej złości i żalu. Wiedziałam jedno – coś się między nami przesunęło. Pojawiła się rysa, której nie da się już zaszpachlować.
Martyna, 37 lat
Czytaj także:
- „Miałam być utrzymanką męża, ale nie chcę żyć na jego łasce. Aż tak go nie kocham, żeby rzucić dla niego marzenia”
- „Żona nasłuchała się bredni w telewizji i chciała zmienić nasze życie o 180 stopni. Nie pozwolę, by puściła nas z torbami”
- „Spotkanie z teściem przyprawiło mnie o grzeszne myśli. Szybko wróciłam po jeszcze jedno zakazane wspomnienie”