Reklama

Nie jestem typem faceta, który narzeka na życie. Ale w tym roku majówka znowu poszła się… no, wiadomo co. Weronika miała być wolna, obiecywała, że choć ten jeden weekend spędzimy razem. Ale jak zwykle — „kryzys w firmie, trzeba spiąć budżet, nie ma komu dopilnować” i inne korporacyjne zaklęcia, które coraz częściej zastępują nam rozmowy.

Reklama

– Weź na wyjazd moją mamę – rzuciła z kuchni, nawet nie patrząc na mnie. – I tak mówi, że za mało spędzasz z nią czasu. Poza tym... ona bardzo lubi ten dom nad jeziorem.

Zamknąłem walizkę bez słowa. Znałem już ten ton. To nie była propozycja, tylko rozkaz. A ja? Czułem się jak gość we własnym życiu. Rozmijaliśmy się z Weroniką ostro. W wielu sprawach. Nie pamiętam, kiedy ostatnio rozmawialiśmy o czymś, co nie dotyczyło rachunków, terminów i... pracy.

Barbara, teściowa, zawsze była dla mnie uprzejma. Ale uprzejmość to jeszcze nie miłość. Czasem mam wrażenie, że ocenia mnie wzrokiem bardziej wnikliwym niż niejeden egzaminator. Nie wiem, czy jej się wydaje, że nie zasługuję na Weronikę, czy może, że Weronika nie zasługuje na mnie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ta majówka zmieni wszystko. I że ta kobieta, która do tej pory była dla mnie tylko teściową, za chwilę wystawi mnie na próbę, której nigdy się nie spodziewałem.

Teściowa złożyła mi propozycję

Droga do domku nad jeziorem dłużyła się bardziej niż zwykle. Barbara siedziała obok, zapięta w beżowy płaszcz, pachnąca jakby szykowała się na randkę, a nie na weekend z zięciem. Przez pierwsze dwadzieścia kilometrów nie padło ani jedno słowo. W końcu przerwała ciszę.

– Weronika wspominała, że dużo pracuje ostatnio… – zaczęła, wpatrzona w krajobraz za szybą.

– Tak, pracuje – odpowiedziałem krótko. Nie miałem ochoty tłumaczyć się z naszej relacji. Tym bardziej przed nią.

– Ciężko ją było zatrzymać, nawet jako dziecko – ciągnęła. – Zawsze gnała, chciała być najlepsza. Tylko... w domu nikt jej nie gonił.

Zerknąłem na nią kątem oka. Wiedziała, co mówi. Każde jej słowo było jak zaszyfrowany komunikat. Tylko nie byłem pewien: to zarzut wobec mnie czy troska o Weronikę?

Dom przywitał nas ciszą i chłodem. Rozpaliliśmy kominek, kolacja była szybka, rozmowa — wymuszona. Wieczorem Barbara zaproponowała ognisko. Siedzieliśmy na drewnianych ławach, słuchając trzasku drewna.

– Masz tu coś do przeczytania – powiedziała nagle, wyciągając z torebki kopertę. – Zastanów się dobrze. Nie musisz mi odpowiadać teraz.

Spojrzałem na nią pytająco, ale wzrok miała wbity w płomienie. Otworzyłem kopertę. Testament. Przepisanie sporej części majątku. Pod warunkiem rozwodu z Weroniką.

– To jakiś żart? – wyszeptałem, ale ona nic nie odpowiedziała.

Patrzyła uparcie w ogień, jakby to on miał udzielić mi odpowiedzi.

Czułem wewnętrzne rozdarcie

Nie spałem tej nocy. Wpatrywałem się w sufit drewnianego domku, nasłuchując stukotu gałęzi o okno i własnych myśli. Testament Barbary leżał na stoliku. Raz po raz sięgałem po niego, jakby to była zagadka, którą muszę rozwiązać, zanim wybije szósta rano. Poduszka pachniała dymem z ogniska. Przez głowę przelatywały mi obrazy z przeszłości — pierwsze randki z Weroniką, jej śmiech w windzie, kiedy zapomniała kluczy. I ten moment, gdy powiedziała „tak” w urzędzie, a ja byłem pewien, że złapałem najlepszą kobietę na świecie, jaką kiedykolwiek mógłbym spotkać.

Tylko że teraz… teraz to wszystko wyglądało inaczej. Nasze wspólne wieczory zamieniły się w ciszę, seks był... o ile w ogóle był, szybki i pozbawiony bliskości. Rozmawialiśmy o rachunkach, o szefie, o remoncie łazienki. Ale nie o nas. „Może Barbara widzi to, czego ja sam przed sobą nie chcę przyznać?” — pomyślałem. Może chce dla swojej córki czegoś więcej. Może to nie szantaż, a... prezent. Przepustka do nowego życia, do wolności. Do szczęścia?

– A jeśli to wyjście? Może to nie zdrada... Może to szansa? – szeptałem w ciemności sam do siebie. – Gdybym mógł zacząć od nowa...

Wstałem przed świtem i wyszedłem na ganek. Cisza jeziora była porażająca. W tamtej chwili czułem się jak człowiek, który dostał w ręce mapę, ale nie miał odwagi zrobić pierwszego kroku.

Zdałem test lojalności?

Rano Barbara zaparzyła kawę, jakby nic się nie stało. Siedziała w szlafroku, z gazetą rozłożoną przed sobą, a ja nie mogłem oderwać wzroku od koperty na stoliku. W głowie miałem tylko jedno pytanie: dlaczego?

Zebrałem się w sobie. Musiałem z nią porozmawiać. Odpowiedzi krążyły w mojej głowie jak chmury przed burzą.

– Słuchaj, Barbara, nie wiem… – zacząłem, ale nie zdążyłem dokończyć.

– Wiesz, Marek… – weszła mi w słowo, zerkając znad filiżanki. – To nie był testament. To był test.

Zamarłem. Nie wiedziałem, czy dobrze słyszałem.

– Chciałam zobaczyć, czy zasługujesz na moje zaufanie – mówiła dalej, spokojnie, jakby tłumaczyła zasady jakiejś gry planszowej. – Wiem, że z Weroniką się oddaliliście. Widzę to od dawna. Ale nie oznacza to, że nie możesz tego naprawić. Chciałam sprawdzić, co wybierzesz, kiedy dostaniesz łatwe wyjście.

– No i? – głos mi zadrżał.

– Widzę, że wybrałeś małżeństwo. Nawet jeśli nie powiedziałeś ani słowa, widzę, że niczego nie planujesz zmieniać – uśmiechnęła się. – Zdałeś ten test.

Czułem, jak ściska mi się żołądek. Chciałem zaprotestować. Powiedzieć jej, że się myli. Że prawda jest o wiele bardziej skomplikowana. Ale nie mogłem. Czułem się, jakbym właśnie zdał egzamin, na który wcale nie chciałem iść. Byłem bohaterem w oczach kobiety, która nie znała całej prawdy. A we mnie wrzało. Bo ten wybór... wcale nie był oczywisty.

Wiedziałem już, że jej nie kocham

Zebraliśmy się z powrotem w zupełniej ciszy. Barbara jak zwykle schludna i spokojna. Ja — z rozdarciem, które męczyło mnie od środka. Przez całą drogę nie zamieniliśmy więcej niż kilka słów. Po powrocie do miasta nie odprowadziłem jej nawet do mieszkania. Tylko wysiadła, rzuciła coś w stylu „do zobaczenia” i zniknęła. Wszedłem do naszego mieszkania z poczuciem, jakbym wracał do cudzego domu. Weronika siedziała przy stole z laptopem, zgarbiona, w dresie. Ani spojrzenia, ani uśmiechu. Prawie mnie nie zauważyła.

Usiadłem naprzeciwko niej i patrzyłem, jak coś pisze. Może maila, może raport. Może wiadomość do kogoś innego. Nie pytałem.

– Jak było? – zagaiła, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Dobrze – odparłem. I to było wszystko. Nic więcej.

Kolacja była zimna, rozmowa martwa. Byliśmy obok siebie, ale nie razem. Nie mogłem powiedzieć jej prawdy. Że byłem bliski porzucenia tego wszystkiego. Że przez jedną noc rozważałem odejście, nowe życie, pieniądze. A teraz… już nie mogę. Bo Barbara uznała, że „zdałem”. Ale nie czułem się jak zwycięzca. Czułem się jak tchórz, który zmarnował swoją szansę. Nie dlatego, że wybrał źle. Ale dlatego, że w ogóle nie wybrał. A najgorsze było to, że patrząc na Weronikę, wiedziałem już, że jej nie kocham. I że nie mam odwagi, by jej to powiedzieć.

Żałuję życia, którego nie wybrałem

Od tamtego wieczoru minęło parę dni, może więcej niż tydzień. Nie wiem. Czas płynie, a ja stoję w miejscu. Każdy poranek wygląda tak samo. Weronika krząta się w kuchni, ja udaję, że czytam wiadomości na telefonie. Potem znikamy za swoimi sprawami, jakbyśmy wynajmowali wspólne mieszkanie, a nie dzielili życie. Ale kiedy jestem sam, w głowie pojawia się ten drugi świat. Świat, w którym powiedziałem „tak” Barbarze. Świat, w którym złożyłem podpis, spakowałem rzeczy i wyszedłem.

Widziałem siebie w jakimś apartamencie gdzieś w Gdyni. Byłem sam, ale spokojny. Może z nową kobietą – taką, która patrzy na mnie z ciekawością, nie jest ciągle wyczerpana. Może z kimś, kto nie zapomniał, jak się śmiać. Z kimś, kto chce, żebyśmy byli ciągle blisko, a nie tylko obok siebie. Zaczynam sobie wyobrażać nawet szczegóły. Kawiarnia na rogu. Spacer o świcie nad morzem. Ciche poranki bez napięcia. Życie, w którym nie muszę niczego udawać.

Ale potem wracam do rzeczywistości. Weronika coś mówi, ja odpowiadam. Czasem się uśmiecham, ale coraz częściej nie wiem nawet, po co to robię. Zostałem, bo tak było „słusznie”. Ale nie wiem, czy wytrzymam z tą myślą do końca życia. Bo tamto inne życie, którego nie wybrałem… jest coraz bardziej realne. I coraz trudniej go nie żałować.

Nic nie zrobiłem i to mój grzech

Czasem ludzie pytają mnie, czy jestem szczęśliwy. Zwykle odpowiadam, że tak. To łatwiej niż tłumaczyć, że szczęście to luksus, na który już mnie nie stać. Bo prawda jest taka, że nie wiem, co to znaczy być szczęśliwym. Może kiedyś wiedziałem, ale teraz… żyję. Funkcjonuję. Oddycham. I kłamię. Nie odszedłem od Weroniki. Nie zrobiłem nic. Może właśnie to jest mój największy grzech. Że pozwoliłem, żeby moje życie trwało, chociaż dawno się skończyło.

Siedzimy czasem razem przy śniadaniu. Ona rozsmarowuje masło na bułce, ja patrzę. I za każdym razem widzę wtedy swoją porażkę. Nie dlatego, że coś zrobiła. Ale dlatego, że z każdym kolejnym dniem przypomina mi o tym, czego nie miałem odwagi zrobić. Nie wybrałem ani siebie, ani jej. Zostałem w czymś, co kiedyś było miłością, a dziś jest tylko nikłym wspomnieniem po niej. Jak zdjęcie bez koloru. Jak list, którego nikt już nie chce otwierać. Czasem marzę, że ona też kiedyś zrozumie. Że zapyta: „Marek, co się z nami stało?” A ja wtedy odpowiem prawdziwie. Do bólu. Ale ona nie pyta. A ja nie mówię. I tak żyjemy. W tej naszej wspólnej ciszy.

Marek, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama