Reklama

Święta to rodzinny, magiczny czas, pełen ciepła i bliskości. Dla mnie – od kilku lat – to raczej czas teatralnych przedstawień. Uśmiech numer pięć przy stole, chwalenie przesolonego karpia i nieudolnie doprawionej kutii. Syn zawsze patrzy wymijająco w talerz, wnuki biegają w tę i we w tę, a ja mam być tą pogodną babcią, która wszystko rozumie i ze wszystkiego się cieszy. Tyle że mnie coraz trudniej udawać. I coraz częściej zadaję sobie pytanie: po co ja właściwie tam idę?

Nie miałam na to ochoty

– Mamo, no co ty znowu zaczynasz? – westchnął mój syn przez telefon. – Przecież umówiliśmy się, że w tym roku znowu Wigilia u nas.

– Myśmy się umówili? – uniosłam brwi, choć nikt mnie nie widział. – Ja tylko wysłuchałam twojej żony, jak mówiła, że „w tym roku znowu u nas, jak zawsze”, a ty wtedy kiwnąłeś głową, bo pewnie bałeś się sprzeciwić.

– Daj spokój... – mruknął. – To nie o to chodzi.

– A o co? Żebym znowu udawała, że lubię jej karpia i kutię, która smakuje, jakby ktoś dolał do niej płynu do naczyń?

– Mamo, ona się stara...

– No i bardzo ładnie. A ja się staram nie wypluć tego, co mi wkładacie na talerz. Myślisz, że łatwo mi siedzieć i słuchać, jak twoja żona tłumaczy dzieciom, że „babcia ma swoje dziwactwa”, bo nie chcę barszczu z proszku?

Zapadła chwila ciszy po drugiej stronie. Wiem, że się irytował, ale i tak nie mógł się przyznać.

– Po prostu... chcemy mieć Wigilię u siebie.

– Dla dzieci? To może dzieci niech gotują? A nie ich matka, która kutii na oczy nie widziała, dopóki mnie nie poznała.

– Mamo...

– No co? Mam się cieszyć? Że mnie tam posadzisz jak rekwizyt, każesz składać życzenia i jednocześnie zapomnieć, że od trzech lat nie ma na stole ani jednej rzeczy, którą naprawdę lubię?

Usłyszałam głębokie westchnienie.

– Proszę, przyjedź. Tylko... przyjedź.

Wiedziałam, że pojadę. Nie obiecywałam, że będę miła.

Byłam złośliwa

Weszłam do ich mieszkania punktualnie. Drzwi otworzyła mi wnuczka z rozmazanym błyszczykiem na ustach.

– Babciu! – zapiszczała. – Mama mówi, że masz usiąść na kanapie i nic nie ruszać, bo stół jeszcze niegotowy.

– Miło, że mnie wpuściliście – mruknęłam, ściągając buty.

Z kuchni dochodził zapach... no właśnie, czego? Trochę przypalonego oleju, trochę perfum synowej.

– O, witam – powiedziała, nie odwracając się od garnka. – Wszystko pod kontrolą.

– Nie wątpię – odpowiedziałam. – A to tam w tym garnku to barszcz czy ketchup?

– Bardzo zabawne – odparła chłodno. – To przepis mojej koleżanki z pracy. Nowoczesny twist.

– Aha, no tak – uśmiechnęłam się niewinnie. – A gdzie karp?

– W piekarniku. Tym razem w migdałach. Bez ości, dzieci nie lubią ości.

– No przecież. Bo po co dzieci mają wiedzieć, jak wygląda prawdziwy karp. Jeszcze by pomyślały, że ryba ma głowę.

Weszła wnuczka z rękami umazanymi lukrem.

– Babciu, chcesz ciastko?

– Co to? Piernik?

– Nie, proteinowe ciasteczko z chia i dynią.

– Aha. Czyli jakby ktoś wiórki kokosowe wymieszał z kartonem.

– Babciu... – jęknęła.

– No dobra, już nic nie mówię – westchnęłam. – Gdzie wasz tato?

– W piwnicy – mruknęła synowa. – Wiesz, on też się stresuje tym wieczorem. Też chciałby, żeby było miło.

– To może następnym razem zamówi catering i teatrzyk lalek, będzie pełen pakiet.

Zamilkła. W końcu sama wiedziała, że gram w tym teatrze od lat.

Grałam w farsie

Siedzieliśmy przy stole. Z jednej strony dzieci kopały się pod stołem, z drugiej synowa poprawiała obrus z miną, jakby szykowała się na inspekcję sanepidu. Syn nalewał kompot z suszu – oczywiście bez goździków, bo dzieci „nie lubią dziwnych smaków”. Kutia stała przede mną w miseczce.

– No to może teraz życzenia? – zaproponował syn, zbyt entuzjastycznie, jak na kogoś, kto wiedział, że zaraz się zacznie.

– A może najpierw powiedzmy sobie, co byśmy chcieli zmienić w przyszłym roku – odparłam z uśmiechem.

– Mamo... – ostrzegawczo rzucił syn.

– Co? Przecież żartuję – machnęłam ręką. – Wszystko jest… bardzo nowoczesne. Szczególnie kutia. Przypomina trochę sałatkę z quinoa i bakaliami z przeceny.

– Babciu, ja lubię tę kutię – powiedziała wnuczka, wkładając do ust kolejną łyżkę.

– Kochanie, to cudownie, bo więcej zostanie dla ciebie – odparłam, odsuwając swoją porcję. – Ja jednak wolę wersję z makiem, miodem i pszenicą, a nie z chia i musem kokosowym.

– Mamo, czemu zawsze musisz wszystko komentować? – jęknął syn. – Nie możesz po prostu… być?

– Jestem. Z całych sił – zapewniłam. – Tylko nie wiem, czy jako gość, czy jako rekwizyt. Bo na razie mam wrażenie, że łatwiej było w Wigilię w PRL-u dostać pomarańcze niż tu usłyszeć słowo: „co u ciebie?”

Zapadła cisza. Dzieci zerkały na siebie niepewnie. Synowa patrzyła w talerz, a syn milczał.

– No nic. Wesołych świąt – westchnęłam. – Może karp mnie rozczuli.

A potem wzięłam pierwszy kęs. I prawie się zakrztusiłam.

Coś mnie tknęło

– Coś nie tak? – zapytała synowa z udawaną troską, patrząc, jak wypluwam ukradkiem kawałek karpia w serwetkę.

– Nie, nie... wszystko w porządku – odpowiedziałam, kaszląc. – Po prostu chyba migdał mnie zaskoczył. Taki twardy, prawie jak szczerość przy tym stole.

– Mamo, możesz dziś przestać złośliwie komentować? – wtrącił syn, tym razem już bez cierpliwości.

– Nie komentuję złośliwie. Ja opisuję rzeczywistość. To też jest sztuka – powiedziałam spokojnie, popijając kompot. – Tylko nie każcie mi mówić, że ten karp jest smaczny. Bo nie jest.

– Babciu, to może zjedz kawałek sernika – szepnęła wnuczka.

– Zjem, kochanie. Sernika jeszcze nikt nie zepsuł.

– Wiesz co? – synowa rzuciła serwetkę na stół. – Gdybyś chciała, to byś doceniła. Może nie jestem twoją matką, ale nie jestem też twoją służącą. Starałam się, naprawdę. Cokolwiek zrobię, to i tak będzie nie tak, bo to nie ty gotowałaś.

Popatrzyłam na nią. Była spięta i ewidentnie na skraju wybuchu. I choć przez gardło mi nie przechodziły jej wymysły kulinarne, to jednak coś mnie tknęło.

– Wiesz co? Masz rację – powiedziałam powoli. – Może jestem trudna. Tylko dlatego, że nikt mnie tu nie traktuje jak osobę z uczuciami, tylko jak starą i czepialską babę.

– Bo sama siebie tak pokazujesz! – odparł syn. – Zawsze z nosem w górze, jakbyś wszystko robiła lepiej.

– Może robiłam – wzruszyłam ramionami. – Ale przynajmniej mnie pytano, jak się czuję.

I wtedy zrobiło się naprawdę cicho.

Musiałam to powiedzieć

– Może… spróbujmy od nowa? – odezwała się wnuczka, patrząc to na mnie, to na swoich rodziców. – Tylko bez tych krzyków, proszę.

Nikt tu nie krzyczy, kochanie – mruknęła synowa, zerkając na mnie spode łba.

– No nie wiem – odparłam. – Mam wrażenie, że krzyczymy tu wszyscy, tylko każdy po swojemu.

Syn przesunął swój talerz bliżej i spojrzał na mnie z dziwną mieszaniną złości i bezradności.

– Mamo, ja cię naprawdę proszę… Chciałem, żeby było normalnie. Żebyśmy posiedzieli razem, zjedli kolację, dzieci zaśpiewały kolędę, a ty, żebyś nie musiała wszystkiego komentować jak krytyk kulinarny z epoki PRL.

– To może zacznijmy od tego, żeby ktoś mnie najpierw zapytał, co mi smakuje, zanim mnie posadzi przy stole i każe udawać.

– Dobrze. To teraz pytam: co byś chciała zjeść? – burknął.

– Ja? Najchętniej to klusek z makiem. Takich prawdziwych, co się do zębów kleją. I zupy grzybowej, nie barszczu na proszku. I karpia w galarecie, z prawdziwym chrzanem, a nie pastą do zębów.

– To może ty zrób święta u siebie, skoro masz tak sprecyzowaną wizję – rzuciła synowa.

Popatrzyłam na nią i kiwnęłam głową.

Może właśnie tak zrobię. Tylko czy wtedy ktokolwiek przyjdzie?

Zapadła cisza. Dzieci patrzyły na nas z niepokojem.

– Ja przyjdę – powiedziała cicho wnuczka. – Tylko czy też będziecie się kłócić?

Oparłam ręce na stole.

– Nie. W domu nie. W domu będzie po mojemu. I nikt nie będzie musiał udawać.

Wzruszyłam się

Minął tydzień. Wigilia była już wspomnieniem – niekoniecznie ciepłym. Siedziałam przy swoim stole z ceratą w czerwone wzory i własnoręcznie robioną kutią. Taką, jak robiła moja mama. Prawdziwy mak, pszenica, miód. I kluski z makiem też były. Pachniało suszem, takim jak trzeba. W tle cicho grało radio. Nawet opłatek miałam przygotowany, choć nie było z kim go dzielić. W pewnej chwili ktoś zapukał do drzwi.

– Babciu? – Wnuczka stała na progu z pudełkiem w rękach. – Mama kazała oddać pojemnik po piernikach. Dodałam coś od siebie.

– Wejdź – otworzyłam szerzej drzwi. – Chcesz herbaty?

– A masz malinową?

– Mam wszystko, co trzeba. I nawet klusek trochę zostało.

Usiadła przy stole, rozglądając się niepewnie.

– Jak tu pachnie – powiedziała cicho. – Mama się wkurzy, że przyszłam. Tata się nie odzywa od Wigilii.

– Trudno. Niech się obraża – wzruszyłam ramionami. – On jeszcze zrozumie, że nie wszystko da się załatwić uśmiechem do zdjęcia.

– Babciu, ty zawsze wszystko musisz mówić wprost, prawda?

– A co, lepiej, jak się udaje?

Spojrzała na mnie poważnie.

– Nie wiem. Wolę jak jesteś szczera, niż jak siedzisz cicho i udajesz, że smakuje ci chia z kompotem.

Zaśmiałyśmy się.

– To może kiedyś też cię nauczę robić prawdziwą kutię. I karpia w galarecie.

– Będziesz jeszcze długo żyła, babciu?

– Tego nie wiem. Na pewno nie będę siedzieć więcej przy cudzym stole jak mebel.

I to był jedyny prezent, który naprawdę mnie wzruszył.

Urszula, 65 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama