Reklama

Wszyscy znaliśmy się od lat

Nasza kolonia domków jednorodzinnych powstała jeszcze w latach 30. XXw. i od tego czasu mieszkają tu kolejne pokolenia pierwszych właścicieli. Dlatego wszyscy doskonale się znamy. Większość z nas chodziła do tej samej szkoły podstawowej. Po lekcjach buszowaliśmy po okolicznych terenach zielonych, głównie działkach pracowniczych należących do „tych z bloków”, jak pogardliwie nazywaliśmy mieszkańców powstałych po wojnie „klocków”, zasiedlonych głównie przez pracowników pobliskiego kombinatu.

Reklama

Niejedną wojnę z nimi stoczyliśmy, nie raz, nie dwa czyniliśmy łupieskie wyprawy na ich ogródki działkowe, by najeść się czereśni bądź gruszek. Łączyły nas setki wspomnień, podrapanych kolan i rozbitych nosów. Potem dorośliśmy, wyjechaliśmy, jednak większość z nas – po studiach czy pętaniu się po kraju – wróciła pod rodzinne strzechy, które z czasem stawały się naszą własnością.

Dzięki długoletniej znajomości na naszym osiedlu nie było większych niesnasek. Zgodnie staraliśmy się, aby było modernizowane, dbaliśmy o jego estetykę i bezpieczeństwo. Nieliczni „nowi”, którym udało się odkupić od kogoś posesję, byli poddawani bacznej obserwacji, i długo trwało, zanim zostali przez nas zaakceptowani.

Przy takich regułach żyło nam się wygodnie i spokojnie. W razie wyjazdu można było zostawić klucz sąsiadom z komfortowym poczuciem, że naszego domu i ogródka doglądną jak własnego. Dzieci nie musiały przesiadywać w szkolnej świetlicy, bo zawsze znalazła się jakaś osiedlowa ciocia czy babcia, która miała na młodych baczenie. Wzajemnie świadczyliśmy sobie różnorakie usługi, a w okresie letnim spotykaliśmy się na wspólnych grillach czy piknikach. Podczas takich spotkań najlepiej było widać, iż w zasadzie jako społeczność jesteśmy samowystarczalni. Mieliśmy bowiem w swoim gronie lekarzy, prawników, krawcową, fryzjerkę, ślusarza… Idylla.

Pierwsza zniknęła wycieraczka

Pierwszą oznaką, iż coś przestało funkcjonować, było zaginięcie wycieraczki sprzed drzwi T. Niby drobiazg, ale strata głupiej wycieraczki zelektryzowała całą uliczkę. Dowiedziałam się o tym, wracając z pracy.

– Słyszałaś, już co się stało? – zagadnęła mnie mieszkająca „za miedzą” Halinka.

Najwyraźniej chciała podzielić się ze mną jakąś sensacją, bo stała przy płocie, czekając, aż dotrę do furtki. Na jej twarzy malowała się ekscytacja.

– Nie – pokręciłam przecząco głową – nic nie wiem.

Nauczona doświadczeniem, że opowieść może trochę potrwać, postawiłam ciężką siatkę pod podmurówką ogrodzenia i również oparłam się o płotek.

– Tadziowi ukradli wycieraczkę! – wypaliła, ni to z oburzeniem, ni ze zdziwieniem.

– Ale jak? – Problem nie wydał mi się szczególnie ważny, jednak należało przestrzegać osiedlowego savoir vivre i przez chwilę podyskutować o zdarzeniu.

– Tego nikt nie wie. Rano była, a kiedy Tadziowa wróciła z zakupów, już nie. Na co komu używana wycieraczka? – zakończyła relację retorycznym pytaniem.

– Nie wiem – przyznałam, wzruszając ramionami. – Tu każdy ma swoją.

– Właśnie – przytaknęła ochoczo. – Nie uważasz, że to dziwne?

– Owszem – zgodziłam się. – Odkąd pamiętam, nigdy nic nie zginęło…

– A teraz tak! – Halinka potrząsnęła wojowniczo głową. – Coś mi mówi, że to sprawka dzieciaków od tych nowych, którzy kupili dom po N.

– Eee… – niezbyt elegancko wyraziłam swoje powątpiewanie. – Na co dzieciakom wycieraczka?

– Na nic. Pewnie zwinęły ją dla draki, a potem gdzieś wyrzuciły. Jakoś źle tym chłopakom z oczu patrzy.

– Nie przesadzaj, dzieci jak dzieci…

– Zanim się nie wprowadzili, był spokój! – argumentowała.

– Teraz przecież też jest. Chłopcy nie rozrabiają więcej niż inne dzieci – poczułam się w obowiązku stanąć w obronie tych raczej sympatycznych dzieciaków. – Fakt, są nieco głośni, ale to jeszcze nie czyni z nich złodziei. Wszystkim „dzień dobry” mówią…

– Tacy są najgorsi – ponuro prorokowała Halinka. – W oczy ci patrzą, uśmiechają się, udają grzecznych, a za plecami…

Lepiej nie ferować za szybko wyroków, bo można kogoś skrzywdzić – wyraziłam swoją opinię, choć widziałam, że nie była po myśli sąsiadki.

Skrzywiła się jak po cytrynie.

– Nikt nikogo za rękę nie złapał – tłumaczyłam. – No i to tylko wycieraczka. Pewnie w końcu się znajdzie...

– Tadzio z dzieciakami obeszli już całą okolicę i nigdzie jej nie ma. A najbardziej podejrzane jest to, że ci nowi jako pierwsi zgłosili się do pomocy w poszukiwaniach. Najwyraźniej chcą oddalić od siebie podejrzenia. W kryminałach zawsze tak jest…

No i byliśmy w domu. Halinka jako zapalona czytelniczka literatury sensacyjnej tudzież fanka filmów kryminalnych już widziała siebie w roli domorosłej pani detektyw, dociekliwej i spostrzegawczej, która wyjaśni zagadkę zaginionej wycieraczki.

– No, nie wiem… – wzruszyłam ramionami, bo nadal nie byłam przekonana do winy chłopców od „tych nowych”. – Ale nie zaszkodzi uważniej ich obserwować – poddałam się, bo nogi zaczynały mnie już boleć. Nie wspominając o tym, że miałam w siatkach mrożonki, którym ciepła aura nie sprzyjała.

– W każdym razie teraz uważaj – przestrzegła mnie sąsiadka. – Na wszelki wypadek niczego ważnego na posesji nie zostawiaj.

– Dobra, będę pamiętać – uśmiechnęłam się do Halinki. Poczciwa była, a jej śledcze zapędy wynikały głównie z nadmiaru wolnego czasu. – No to lecę obiad gotować.

Na co komu piłka, prześcieradło i zakupy?

Przez kilka dni był spokój, a w następnym tygodniu nastąpiła istna lawina drobnych kradzieży. Niby nic cennego nie ginęło, ale cała sytuacja stawała się coraz bardziej irytująca.

– Zginął mi z ganku jeden but – raportowała Anka, mieszkająca naprzeciwko mnie. – Zostawiłam parę nowych botków przed drzwiami, bo się ubłociły, chciałam, żeby obeschły, zanim je oczyszczę. Potem o nich zapomniałam, a dziś stoi tylko jeden.

– Te w panterkę? – upewniłam się, wspominając eleganckie botki sąsiadki. – Gdyby nie to, że brakuje tylko jednego, mogłabyś mnie podejrzewać – mrugnęłam do niej porozumiewawczo. – Bardzo mi się podobały.

– Wtedy to byłaby normalna kradzież. Naganne, ale zrozumiałe. Ale jeden? I to lewy? Zwykła złośliwość czy jakaś siła nieczysta?

– Nie wiem, ale przyznaję, że to zagadkowe – zmarszczyłam brwi.

Po bucie Anki zginęła jeszcze siatka z jedzeniem, którą jeden z sąsiadów, rozładowując samochód, nieopatrznie zostawił na zewnątrz. Dalej piłka, którą porzuciły bawiące się dzieci oraz schnące na sznurze prześcieradło. I tak dalej… Podejrzenia, co do udziału w tych zdarzeniach dzieci nowych sąsiadów, gęstniały jak budyń na ogniu.

– Tak dalej być nie może. Trzeba coś z tym zrobić – zgłosił postulat Włodek podczas nieformalnego spotkania naszej społeczności, które w celu omówienia sytuacji zwołała u siebie Halinka.

– Niby co? – rzuciła ponurym tonem Anka, która ciągle nie mogła przeboleć straty botka. – Przecież nie zgłosimy tego na policję, bo nas wyśmieją.

– Dlatego musimy sami to rozwiązać – wychrupał Włodek, pogryzający krakersy zaserwowane przez Halinkę dla ocieplenia atmosfery.

– Ale jak? – nieco zdegustowana przeciągającym się narzekactwem, domagałam się jakichś konkretów. – Co proponujecie?

Trzeba pójść do tych nowych i przycisnąć chłopaków. Jak nic to ich sprawka. Jeśli ich nastraszymy poprawczakiem, na pewno się przyznają…

– Hola, hola. Nie możemy tak po prostu iść do ludzi i oskarżyć ich dzieci o kradzież – zaoponował rozsądnie mój małżonek. Na zebranie przyszedł wyłącznie w celach towarzysko-rozrywkowych, zdarzenia bardziej go bawiły, niż oburzały.

– Łatwo ci mówić. Wam nic nie zginęło! – zaperzył się Tadzio, patrząc przy tym na nas z urazą, jakbyśmy byli co najmniej współwinni tej pladze kradzieży.

– Uspokójmy się – mitygowała Halinka, wyczuwszy wiszącą w powietrzu sprzeczkę. – Kłótniami do niczego nie dojdziemy. Trzeba coś wreszcie ustalić.

– Może zorganizujemy jakieś patrole? – podsunęła pomysł żona Tadzia. – Ustalimy dyżuru, zrobimy grafik…

– Przecież wszyscy pracujemy – zaprotestowałam. – Jak to sobie wyobrażasz?

– Nie wiem – bezradnie pokręciła głową – ale jakoś trzeba działać. Na razie giną drobiazgi. Co zrobimy przy poważniejszych stratach? Może zaangażujemy w to dzieci? One mają czas, często także przedpołudniami. Mogłyby…

– O nie! Wykluczone! – uniosła się Mariola. – Ja ze swoich dzieci szpiclów robić nie będę.

– Skoroś taka mądra i przewrażliwiona, to sama coś wymyśl – odcięła się Tadziowa. – Krytykować każdy potrafi.

– A żebyś wiedziała, że wymyśliłam. Załóżmy kamerki. Takie zwykłe, choćby rowerowe, majątku nie kosztują, a zarejestrują obraz.

– O! I to jest jakiś pomysł – zauważył z uznaniem mój mąż.

Zainwestowaliśmy w monitoring osiedlowy

Ku mojej uldze pomysł Mariolki został zaakceptowany i po paru dniach większość posesji miała już taki nieprofesjonalny monitoring. Niestety wbrew naszym nadziejom rozwiązanie to nie przyniosło spodziewanych rezultatów. Codziennie przeglądaliśmy zarejestrowane przez kamerki obrazy, jednak nie było na nich niczego, co rzuciłoby jakieś światło na historię tajemniczych kradzieży, które nadal się zdarzały.

Ostatnio wyparował wełniany koc, który się wietrzył na sznurze. Niezależnie od kamer mieszkańcy osiedla bacznie obserwowali posądzanych o te psoty chłopców. Niektórym puszczały już nerwy i pozwalali sobie na insynuacje wobec ich rodziców. Stosunki międzysąsiedzkie wyraźnie się zwarzyły i wszyscy patrzyli na siebie podejrzliwie. No bo albo mieliśmy w społeczności złodzieja, albo ktoś robił sobie durne żarty, zatruwając krew sąsiadom.

Nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie przypadek. Po jakiejś wichurze jedna z zawieszonych na krzaku kamer nieco się zsunęła i zamiast rejestrować obraz z wysokości metra, skierowany w dół obiektyw złapał naszego sprawcę… na poziomie ziemi. Na filmiku z tego „zepsutego” nagrania ze zdumieniem zobaczyliśmy sporego psiaka, który z jakąś szmatą w pysku zmierzał w kierunku ogrodzenia.

Akcja zakończyła się sukcesem

Komisyjnie udaliśmy się na miejsce przestępstwa i wśród iglastych krzewów przy parkanie ogrodu zauważyliśmy sporą, wykopaną dziurę.

– Więc to jakiś bezpański pies… – westchnęła z ulgą Halinka. – Chyba pójdę przeprosić tych nowych, że niesłusznie ich podejrzewałam.

– Nie zawadzi – mruknęła pod nosem Mariolka na tę samokrytykę. – A my musimy wytropić tego psa.

– Po co? – zdziwiła się Anka. – Nawet jak gdzieś w jego norze znajdę swój but, to i tak nie będzie się nadawał do użycia. Zresztą… prawego już wyrzuciłam, bo tylko stał i mnie denerwował.

– Jak to po co?! – oburzyła się Mariola. – Pomyśl, bezpański pies włóczy się po naszych posesjach! Nieszczepiony, zapchlony, stanowiący zagrożenie. A jak ugryzie jakieś dziecko?

– To może trzeba zgłosić sprawę do straży miejskiej? Od tego są. Niech go złapią albo przyślą jakiegoś hycla…

Halinka aż poczerwieniała z oburzenia.

– Ty to jesteś zupełnie bez serca! Pewnie najchętniej to byś biedaka uśpiła! Nie zgadzam się. Psisko trzeba oswoić i zadbać o niego. Bez obaw, ja się tym zajmę, pomóżcie mi tylko go odnaleźć – zaapelowała.

Na takie dictum wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Akcja poszukiwawcza trwała niemal tydzień, ale zakończyła się sukcesem. Na zdziczałych ogródkach działkowych, w rozwalającej się altance odnaleźliśmy psie legowisko, a w nim większość zaginionych przedmiotów. Proces oswajania psa potrwał znacznie dłużej, ale Halinka nie ustawała w wysiłkach. Początkowo nosiła psu miski z wodą i jedzeniem, łagodnie do niego przemawiając. Stopniowo miski stawiała w coraz większej odległości, a pies ostrożnie do nich przychodził. Po pewnym czasie czekał na swą karmicielkę już gdzieś w połowie drogi, witając jej przybycie przyjaznym machaniem ogona.

Aż pewnego dnia, po wyjściu z domu, Halinka zastała psa leżącego na chodniku przed swoją posesją. Najwyraźniej zwierzak stoczył walkę z dzikimi kotami, bo był mocno poraniony. Zaufanie, jakie okazał, przychodząc do niej po pomoc, rozczuliło sąsiadkę do łez. Poprosiła mnie o pomoc i zabrałyśmy go do weterynarza, który opatrzył rany, zaszczepił, odrobaczył i orzekł, że zwierzak liczy sobie jakieś trzy lata i na pewno ma w sobie geny labradora.

– Zakładamy mu książeczkę? – zapytał Halinkę pod koniec wizyty.

– Oczywiście!

Jakie imię chce mu pani nadać? – patrzył na nich oboje z sympatią, bo zdążyła mu opowiedzieć ze szczegółami niezwykłą historię psa.

– Robber – odparła bez wahania.

Lekarz uśmiechnął się szeroko.

– Dobry wybór – pochwalił. – Miano bez wątpienia pasuje do tego złodziejaszka.

– A zdrobniale Robbi – dodała Halinka.

– Też pięknie.

Robber szybko się zaaklimatyzował na osiedlu, Halinka przy nim wyraźnie odżyła, kradzieże ustały. Pozostała jeszcze jedna sprawa do załatwienia.

Wracając do domu, spotkałam Halinkę spacerującą z Robbim.

– W sobotę robię grilla. Liczę na to, że przyjdziecie i wy, i reszta sąsiadów.

– Jakaś specjalna okazja? – zainteresowałam się, bo do tej pory, jako osoba samotna,

Halinka nie urządzała większych imprez towarzyskich.

Reklama

– Tak, chcę w imieniu wszystkich, powitać na osiedlu tych nowych… znaczy naszych nowych sąsiadów. Najwyższy czas to zrobić…

Reklama
Reklama
Reklama