„Na pielgrzymce do Francji odżyłam i spotkałam drugą miłość. Starszy siwy pan miał ciepłe spojrzenie i ochotę na amory”
„Autokar czekał pod kościołem. Weszłam ostatnia. Z torbą przy piersi i sercem bijącym za szybko. Rozejrzałam się niepewnie. Miejsce przy oknie – wolne. Usiadłam. Chwilę później dosiadł się starszy pan. Spokojny, z siwymi włosami i ciepłym spojrzeniem. Uśmiechnął się, ale nic nie powiedział”.

- Redakcja
Nie od razu zrozumiałam, co znaczy naprawdę być samą. Bo przecież przez całe życie były takie chwile – Andrzej pracował, ja wracałam do pustego mieszkania, gotowałam dla siebie, czasem dla niego. Cisza nie była mi obca. Ale po jego śmierci... ta cisza przestała być wyborem. Stała się nieproszonym gościem, który codziennie siadał ze mną do śniadania, zaglądał do kubka z herbatą, kładł się obok mnie do łóżka i tulił tak, że nie mogłam oddychać.
Minęły trzy lata. Trzy długie lata, w których próbowałam nadawać sens każdemu porankowi. Budzenie się o tej samej godzinie, wstawianie tej samej kawy, podlewanie storczyków dokładnie we wtorki i soboty. Zostawiałam włączone radio, żeby ktoś mówił, chociażby z reklamą proszku do prania. W niedzielę wychodziłam do kościoła, w środy na zakupy. Czasem mówiłam do jego zdjęcia, głupio się potem śmiejąc: „Widzisz, jak to się porobiło, Andrzejku?”
Nigdy nie byłam sama w podróży. Zawsze był obok – to on znał rozkłady, kupował bilety, dźwigał torby. Ja trzymałam kanapki w woreczku i kartonik soku z kubeczkami. Więc kiedy zapisałam się na pielgrzymkę do Lourdes, miałam wrażenie, że robię coś... zbyt wielkiego. Jakby sam fakt, że się odważyłam, miał mnie przytłoczyć. Ale coś mnie ku temu pchnęło – może to była potrzeba znalezienia czegoś, czego nie umiałam jeszcze nazwać.
Autokar czekał pod kościołem. Pachniało spalinami i deszczem. Weszłam ostatnia. Z torbą przy piersi i sercem bijącym za szybko. Rozejrzałam się niepewnie. Miejsce przy oknie – wolne. Usiadłam. Chwilę później dosiadł się starszy pan. Spokojny, z siwymi włosami i ciepłym spojrzeniem. Uśmiechnął się, ale nic nie powiedział. Z torby wyjął siatkę mandarynek, obrał jedną i bez słowa podał mi połowę.
– Nie jestem pewna, czy to był dobry pomysł, ta pielgrzymka… – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niego.
– Czasem wystarczy usiąść w autobusie i poczekać, gdzie nas zawiezie – odparł łagodnie. – Nawet jeśli to tylko Lourdes.
Czułam się zauważona
Podróż mijała powoli. Zatrzymywaliśmy się w małych miasteczkach, przydrożnych stacjach, gdzie wszystko pachniało kawą z automatu i wilgotnym betonem. Jan, bo tak miał na imię mój towarzysz z autobusu, nie był zbyt wylewny. Ale w tym było coś kojącego. Nie zadawał zbędnych pytań. Czasem tylko częstował mandarynką, czasem opowiadał coś o krajobrazach, które mijaliśmy.
Wspólne posiłki zaczęły się niepostrzeżenie. Najpierw przysiadł się do mnie w stołówce na pierwszym postoju. Potem już naturalnie siadaliśmy razem. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Ja o szkole, w której uczyłam, o uczniach, którzy dawno dorośli i zapomnieli o swojej polonistce. On o pracy w zakładzie zegarmistrzowskim, który zamknęli dziesięć lat temu. Zawsze miał spokojny ton i mówił, jakby opowiadał coś, co się już nie liczy, ale wciąż jest warte zapamiętania.
Pewnego popołudnia, kiedy jechaliśmy przez Burgundię, zaczęłam mówić o Andrzeju. Nieplanowanie. Tak po prostu. Wspomniałam, że lubił grać w szachy, chociaż nigdy nie wygrałam z nim partii. Jan się nie wtrącał. Tylko słuchał.
– Mój mąż był człowiekiem ciszy. Czasem myślę, że przez czterdzieści lat znałam go tylko w połowie – powiedziałam bez cienia goryczy, raczej z jakimś rodzajem przyzwolenia na to, co już się nie zmieni.
Jan skinął głową.
– Cisza to czasem najgłębszy język. Ale nie każdemu da się go przetłumaczyć – odpowiedział.
Zamyśliłam się. To było dziwne, jak szybko można się otworzyć przy kimś, kto po prostu jest. Bez naciskania. Bez prób „rozmrażania” mnie, jak to czasem robili znajomi. Zaczęłam zauważać, że szukam jego wzroku. Że kiedy znikał w toalecie przy stacji, miałam ochotę sprawdzić, gdzie jest. Kiedy znów siadał obok, robiło mi się... dobrze. Bezpiecznie. Nie zakochiwałam się. Nie planowałam niczego. Ale rozmowy z Janem przypominały mi, jak to było czuć się zauważoną. Kiedy ktoś nie słucha tylko po to, żeby odpowiedzieć. Tylko po to, żeby być blisko.
Bałam się wracać do domu
Ostatni dzień pielgrzymki był inny. Nikt tego głośno nie powiedział, ale wszyscy chodzili trochę ciszej, trochę wolniej. Jakby chcieli zatrzymać coś, co i tak zaraz miało się skończyć. Tego popołudnia usiedliśmy z Janem przy fontannie niedaleko sanktuarium. Mieliśmy kilka godzin wolnego przed powrotem do autokaru. Ludzie wokół spacerowali, szeptali modlitwy, robili zdjęcia. Ja patrzyłam na wodę, która spływała w cienkich strużkach po marmurowej krawędzi.
– Boję się wrócić do domu – powiedziałam cicho. – Do tego samego fotela, tych samych ścian. Wszystko tam wygląda tak, jakby on miał zaraz wrócić. Ale nie wraca.
Jan milczał przez dłuższą chwilę. Myślałam, że nie odpowie, że może nie chce wchodzić w to za głęboko. Ale potem wyciągnął z kieszeni złożoną kartkę. Rozprostował ją ostrożnie, jakby była czymś więcej niż zwykłym papierem. To było zdjęcie. Kobieta w okularach, z jasnymi włosami spiętymi klamrą. Uśmiechała się szeroko, pokazując wszystkie zęby.
– Zofia – powiedział cicho. – Miała śmiech, który było słychać w drugim pokoju. Czasem nawet sąsiedzi słyszeli. Myślę, że by się ucieszyła, że znowu się uśmiecham.
Spojrzałam na niego. Jego wzrok był skupiony, ale łagodny. Nie mówił tego, żeby mnie pocieszyć. On po prostu to czuł. I to zdjęcie – nie pokazywał mi go, żeby porównywać żony, nie żeby coś udowodnić. Pokazywał, bo chciał się podzielić czymś ważnym. Jakbyśmy już nie byli obcymi sobie ludźmi. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Ale pierwszy raz od dawna czułam, że ktoś mówi do mnie, a nie obok mnie. Kiedy ruszaliśmy z powrotem do Polski, Jan usiadł na tym samym miejscu co zawsze. Podczas postoju w Lyonie wyciągnął telefon, wahał się chwilę, po czym powiedział:
– Helena... mogłabyś mi podać swój numer? Może czasem byśmy się tak... przeszli. Na spacer. Albo po mandarynki.
Ręka lekko mi drżała, gdy wpisywałam cyfry. Nie wiedziałam, co robię. Nie miałam planu. Ale serce było spokojne. A to mi się nie zdarzało od dawna.
Mój żal zrobił miejsce ciekawości
Po powrocie do domu długo siedziałam przy oknie. Autobus odjechał, a ja nadal słyszałam jego silnik. Torba stała nierozpakowana, kurtka wisiała krzywo na wieszaku. Było cicho, jak zawsze. Ale to była inna cisza niż ta sprzed wyjazdu. Chodziłam po mieszkaniu bez celu. Przecierałam kurz z mebli, których nikt nie dotykał. Wstawiałam pranie, choć nie było go wiele. Nie potrafiłam usiedzieć w miejscu. Brakowało mi drobnych rozmów przy posiłkach, ciepła czyjejś obecności tuż obok, ale nie nachalnie – tak, jak potrafił być tylko Jan. Trzeciego dnia po powrocie, gdy już zaczęłam myśleć, że może przesadziłam, że może sobie coś ubzdurałam, zadzwonił telefon. Numer nieznany, ale serce zabiło mi mocniej. Odebrałam niemal natychmiast.
– Halo?
– Helena? Jan z tej strony. Nie wiem, czy pani... znaczy, czy jeszcze nie ma pani dość wspomnień z podróży.
Zacisnęłam dłoń na słuchawce.
– Słucham?
– Pomyślałem, że może chciałaby pani pójść na spacer. I może... kawa?
Zawahałam się, ale tylko na sekundę.
– Możemy mówić sobie po imieniu?
Po drugiej stronie zapadła chwila ciszy, a potem usłyszałam jego uśmiech.
– Na to właśnie liczyłem.
Spacer zaplanowaliśmy na niedzielę. Odłożyłam słuchawkę i przez chwilę patrzyłam w pusty ekran. Nie wiedziałam, co będzie dalej. Może nic. Może tylko ten jeden spacer. Ale czułam, że coś się zmieniło. Jakby żal zrobił miejsce ciekawości. Cichej, nieśmiałej, ale prawdziwej. Wieczorem, kiedy poszłam po zakupy, zauważyłam, że na moim stole leżała siateczka z dwiema mandarynkami. Zostawił je na siedzeniu autobusu, zanim wysiadłam pierwsza. Przypomniałam sobie jego uśmiech, gdy rozrywał skórkę.
Zaczęło się robić poważniej
Spotkaliśmy się pod starym parkiem na Woli. Znów był chłodny poranek, ale powietrze pachniało świeżością i czymś znajomym, jakby tym razem samotność została w domu. Jan przyszedł kilka minut wcześniej, siedział na ławce i karmił wróble kawałkami bułki. Podeszłam powoli. Wstał i lekko skinął głową, nie robiąc zbędnych gestów. Ruszyliśmy ścieżką w stronę stawu. Mijaliśmy starsze panie z kijkami, młode matki z dziećmi, ludzi, którzy przyszli tu tak jak my – bez pośpiechu.
Rozmawialiśmy spokojnie. Najpierw o pogodzie, o książkach, o tym, że nie da się już kupić porządnych papilotów. Potem zrobiło się poważniej. Ja mówiłam o Andrzeju. Jak zasypiał z gazetą w ręku, jak kładł mi dłoń na ramieniu, kiedy oglądaliśmy wieczorem wiadomości. Powiedziałam też o tym, że czasem bałam się mówić, co czuję, bo on nie lubił emocji, wolał fakty. I że może przez to wszystko bardziej we mnie zostało.
Jan milczał przez dłuższą chwilę. Potem zaczął mówić o Zofii. Że miała lekkość w sobie, którą trudno było uchwycić. Że potrafiła śmiać się z rzeczy, które innych wprawiały w złość. Że gotowała zupę ogórkową, która zawsze była za słona, ale nikt nie miał odwagi jej tego powiedzieć. Nie przerywałam mu. Słuchałam, a potem długo siedzieliśmy na ławce przy stawie i patrzyliśmy, jak wiatr marszczy powierzchnię wody. Cisza między nami nie bolała. Nie była wymuszona. Po prostu była – jak kołdra, pod którą można się schować. Kiedy wracaliśmy w stronę wyjścia z parku, Jan spojrzał na mnie i zapytał:
– Czy myślisz, że można jeszcze coś zacząć... po sześćdziesiątce?
Zatrzymałam się. Spojrzałam na niego i odpowiedziałam:
– Myślę, że jesteśmy właśnie w pierwszym rozdziale.
Nie powiedzieliśmy już tego dnia nic więcej. Ale to wystarczyło.
Helena, 65 lat
Czytaj także:
- „Miałem niską emeryturę i serce na dłoni. Nie sądziłem, że pomoc młodej kasjerce, wpędzi mnie w takie tarapaty”
- „Nie chciałam wychodzić za Piotra, ale czułam, że muszę. Moje małżeństwo skończyło się, zanim podali tort truskawkowy”
- „Brałam ślub z miłości, a drań mnie okradł z pieniędzy. Teraz jem ryż z promocji i oglądam jego zdjęcia z Dubaju”