„Na pogrzebie nauczyciela z liceum spotkałam kogoś, kogo nie chciałam widzieć. Niektóre uczucia nie znikają mimo lat”
„Poczułam ciepło, którego nie umiałam nazwać. Siedzieliśmy w tej kawiarni jeszcze długo po tym, jak nasze filiżanki dawno ostygły. Bałam się, że to wszystko tylko na chwilę. Że wyszliśmy z codzienności na moment, jak na przerwę w pracy”.

- Redakcja
Dzień zaczął się jak zwykle – filiżanką czarnej herbaty i cichym „klik” czajnika. Siedziałam w moim małym mieszkaniu na czwartym piętrze, z widokiem na szarą ulicę i jeszcze bardziej szary park. Cisza. Moja ulubiona towarzyszka i najwierniejszy świadek codzienności.
Byłam niewidzialna
Pracuję w bibliotece. Układam książki, porządkuję regały, odpowiadam na pytania. Czytelnicy mówią do mnie „pani Aniu”, ale nikt nie pamięta, żeby złożyć mi życzenia na imieniny. I w sumie im się nie dziwię. Trudno było pamiętać kogoś, kto zawsze stał z boku.
Tak było też w szkole – cicha, pilna, niezauważalna. Tylko nasz wychowawca jakimś cudem dostrzegał mnie, jakby wiedział, że są tacy ludzie, którzy nie potrafią krzyczeć, a mimo to chcą być usłyszani.
Tego dnia był jego pogrzeb. Stałam trochę z boku, nie chcąc mieszać się w grupki dawnych znajomych. Większości nawet nie poznawałam. Twarze, które kiedyś widywałam codziennie, teraz wyglądały obco. Zmęczone, dojrzalsze, z powagą, której nigdy nie miały na szkolnym korytarzu.
Wszyscy patrzyli w stronę trumny, ale czułam, że myślami są już gdzieś indziej. Ja też tam byłam tylko częściowo. Myśli uciekały do tamtego czasu, kiedy pan R. stawał w drzwiach sali i mówił „dzień dobry” tym samym ciepłym tonem, niezależnie od tego, czy ktoś spóźnił się na lekcję.
W pewnym momencie zobaczyłam Mateusza. Stał przy drzewie, oparty niedbale, z rękami w kieszeniach. Wyglądał zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy byłam w nim zakochana po uszy, a jednocześnie nie miałam wątpliwości, że to on. Spokojny, jakby nieco zamyślony. Wysoki, dobrze ubrany, ale bez przesady. Nasze spojrzenia się spotkały. Uśmiechnął się lekko i skinął głową. Odwróciłam wzrok.
Nie spodziewałam się go
Po uroczystości zaczęliśmy się rozchodzić. Niektórzy znikali szybko, inni zostawali jeszcze chwilę przy grobie. Nie ruszyłam się z miejsca. Patrzyłam na nazwisko na płycie. Usłyszałam kroki.
– To chyba nie najlepsze miejsce na powitania, co? – powiedział Mateusz z półuśmiechem.
Spojrzałam na niego. Patrzył na mnie uważnie, ale bez tej starej, szkolnej pewności siebie. Jakby czekał, co zrobię.
– Ale dobre na prawdziwe rozmowy – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić.
Zaskoczyłam siebie tym zdaniem. Na jego twarzy pojawił się cień zdumienia, potem ciepły uśmiech.
Szliśmy przez chwilę w milczeniu alejką cmentarza. Nie czułam już tej niezręczności z początku. Był inny niż wtedy. Słuchał. Zadawał pytania. Nie udawał, że zna odpowiedzi.
Kilka dni po pogrzebie dostałam wiadomość. Krótka, bez zbędnych ozdobników. „Jeśli masz czas i ochotę na kawę”. Pod spodem podpis Mateusza, adres kawiarni i godzina. Nie odpisałam od razu. Przeczytałam wiadomość kilka razy, zostawiłam telefon na stole i poszłam umyć naczynia. Wiedziałam jednak, że pójdę. Może dlatego, że nikt od dawna nie zaprosił mnie nigdzie z taką prostotą. A może dlatego, że naprawdę chciałam porozmawiać.
Myślałam o nim
Kawiarnia była niewielka. Kiedy weszłam, on już tam był. Wstał, gdy mnie zobaczył. Bez żadnych powitań podał mi rękę i wskazał fotel naprzeciwko.
– Pamiętasz, jak pan R. nosił zawsze tę swoją starą marynarkę i zeszyt z cytatami? – zapytał, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.
– Pamiętam – uśmiechnęłam się. – I jak mówił, że nie ma nic gorszego niż pusty zeszyt i pusta rozmowa.
– Cytat z Leca – pokiwał głową. – „Niebo bywa niebieskie, ale błędy bywają czarne.” Uwielbiał go.
Rozmawialiśmy długo o szkole, o klasie, o tym, jak różni byliśmy wtedy i jak bardzo nie wiedzieliśmy, co z tego wyniknie. Mateusz wspominał, jak wszyscy bali się klasówek, a pan R. robił z nich teatr. Rozdawał kartki jak scenariusze i mówił: „Macie szansę na rolę życia. Nie zawiedźcie widowni”. Śmialiśmy się. Prawdziwie, nie z grzeczności.
Potem zrobiło się trochę ciszej. Mówiłam o bibliotece, o tym, że czasem przychodzą dzieci, które boją się książek. I że trzeba mówić do nich tak, jakby się rozmawiało z kimś bardzo ważnym. Mateusz słuchał. Nie przerywał, nie spoglądał na zegarek.
– Masz taki głos, który człowiek chciałby usłyszeć wieczorem po ciężkim dniu – powiedział cicho. – Spokojny. Prawdziwy.
Wspomnienia odżyły
Poczułam ciepło, którego nie umiałam nazwać. Siedzieliśmy w tej kawiarni jeszcze długo po tym, jak nasze filiżanki dawno ostygły. Bałam się, że to wszystko tylko na chwilę. Że wyszliśmy z codzienności na moment, jak na przerwę w pracy. Ale jednocześnie chciałam wierzyć, że może można kogoś zauważyć dopiero po latach. I że to wcale nie znaczy, że się spóźniliśmy.
To on zaproponował koncert. Powiedział, że zna miejsce, gdzie w piątkowe wieczory grają na żywo jazz. Dodał, że nie zna się na tym tak naprawdę, ale lubi ten nastrój, kiedy dźwięki wypełniają przestrzeń, a człowiek może milczeć, nie czując się niezręcznie. Zgodziłam się bez wahania. Nie dla jazzu. Dla milczenia, które w jego obecności nie bolało.
Weszliśmy chwilę przed rozpoczęciem. Muzycy rozkładali instrumenty. Usiadłam blisko niego, tak że nasze ramiona lekko się stykały. Czułam jego ciepło. Nic nie mówiłam.
Kiedy zabrzmiał pierwszy saksofon, zamknęłam oczy. Poczułam, że świat gdzieś się oddala, że zostajemy tylko my i ten dźwięk, który był trochę jak rozmowa bez słów. Spojrzałam na niego. Słuchał uważnie, nieporuszony, z twarzą lekko uniesioną ku scenie. Przez chwilę chciałam sięgnąć po jego dłoń, ale nie zrobiłam tego.
Czułam się szczęśliwa
Po koncercie wyszliśmy na zewnątrz. Było chłodniej niż się spodziewałam. Mateusz zdjął bluzę i podał mi ją bez słowa. Przyjęłam, zbyt zaskoczona, by protestować. Szliśmy powoli, bez celu, jakbyśmy chcieli odwlec moment powrotu do rzeczywistości. Po kilku minutach zatrzymał się i spojrzał na mnie.
– Dziwne, że dopiero teraz tak naprawdę cię poznaję – powiedział. – W klasie nie wiedziałem nawet, że masz taki spokojny, mądry sposób mówienia.
– Może musieliśmy poczekać, aż będziemy gotowi? – odpowiedziałam. I sama zdziwiłam się własnymi słowami.
Nie próbował się przybliżyć. A jednak czułam się tak, jakby ktoś pierwszy raz od dawna zobaczył mnie całą.
Minął miesiąc, odkąd zaczęliśmy się spotykać. Spotkania nie były planowane, raczej naturalne. Spacer po pracy, kawa po pracy. Mówiliśmy sobie rzeczy, których nie mówiliśmy nikomu wcześniej: o samotności, o tym, jak trudno czasem wrócić do pustego mieszkania. O lęku, że już nic ważnego się nie wydarzy.
Zaczęliśmy po latach
Tego wieczoru siedzieliśmy w jego samochodzie, zaparkowanym pod moim blokiem. Silnik był już dawno wyłączony, ale nikt się nie ruszał.
– Boję się, że to się skończy zanim się zacznie – powiedziałam cicho. Nie patrzyłam na niego.
Usłyszałam jego oddech. Krótki, jakby się zbierał.
– A ja się boję, że przegapię coś ważnego, jeśli nic nie powiem.
Wtedy spojrzałam. Miał w oczach coś, co znałam – niepewność i nadzieję jednocześnie. W tamtym momencie wiedziałam, że to, co się między nami rodziło, nie było tylko wspomnieniem szkolnych dni. To było nowe. Prawdziwe.
Anna, 41 lat
Czytaj także:
- „To miała być tylko krótka wakacyjna przygoda w Chorwacji. Miesiąc później, zamiast się cieszyć, zaczęłam się bać”
- „Latami próbowałem złowić szacunek teścia. Gdy znowu zabrał mnie na ryby, pękła między nami żyłka i nie wytrzymałem”
- „Nie rozumiałam, dlaczego moje małżeństwo powoli dogorywało. Gdy odkryłam brudny sekret teściowej, prawda wyszła na jaw”