Reklama

Nigdy nie uważałem się za osobę szczególnie towarzyską – wręcz przeciwnie. Zawsze byłem typem introwertyka. Lubię swoje towarzystwo, potrafię milczeć godzinami i nie odczuwam przy tym samotności. Ale po dziewięciu latach związku z Karoliną, w którym najpierw się zakochałem, potem się pogubiłem, a na końcu poczułem kompletnie nieobecny – samotność uderzyła mnie jak mokry ręcznik w twarz.

Reklama

To ja odszedłem. Zrobiłem to, zanim oboje zamienilibyśmy się w zgorzkniałych współlokatorów. Mimo że to była moja decyzja, czułem się, jakby mi ktoś wyciął część serca. Długo nie byłem gotowy, żeby zacząć cokolwiek nowego. Ale po kilkunastu miesiącach coś we mnie drgnęło. Może to była zwykła tęsknota za bliskością. Może nadzieja, że z kimś innym da się jeszcze rozmawiać jak z przyjaciółką i całować jak z ukochaną.

Poznałem Martę na tzw. socialach. Ot, przypadkowe polubienie, kilka komentarzy, klika wiadomości. Pisaliśmy przez kilka tygodni. Miała na zdjęciach i w profilowym błysk w oczach i słowa, które zawsze sprawiały, że się uśmiechałem. Wciągała mnie w rozmowy o rzeczach lekkich i tych bardziej osobistych. Podobało mi się to. Czułem, że jesteśmy na podobnej fali. I choć gdzieś w środku tlił się niepokój, że może znowu pcham się w coś za szybko – postanowiłem spróbować. Umówiliśmy się na kawę. Przygotowania do tego spotkania były trochę jak powrót do życia po długiej zimie. Nowa koszula, fryzjer, perfumy, które trzymałem na specjalne okazje. Serce waliło mi, jakbym miał zaraz zdawać egzamin. Ale byłem gotów. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

Zaczęło się dobrze, ale potem...

Wszedłem do kawiarni dziesięć minut przed czasem. Lubię być wcześniej. Daje mi to chwilę, żeby się rozejrzeć, przyzwyczaić do otoczenia. Zamówiłem americanę i usiadłem przy stoliku z widokiem na wejście. W głowie miałem jeszcze echo naszej ostatniej rozmowy, gdy pisaliśmy. Marta śmiała się wtedy z mojego pomysłu na „randkę testową”, jak to nazwała. „Zobaczymy, czy przetrwamy dwie godziny bez telefonu” – napisała. Odpisałem: „Zaryzykujmy. Najwyżej oboje uciekniemy w połowie”. Miałem nadzieję, że nie będzie trzeba.

Zobaczyłem ją, gdy tylko przekroczyła próg. Miała na sobie jasną kurtkę i lekko rozczochrane włosy, jakby trochę spieszyła się na spotkanie. Wyglądała inaczej niż na zdjęciach – bardziej naturalnie, była zdecydowanie mniej wyretuszowana. I przez to jakoś bardziej… prawdziwa. Uśmiechnęła się do mnie, trochę nieśmiało, jakby nie była pewna, czy to na pewno ja.

– Cześć, Mateusz? – zapytała.

– Tak, witaj, Marta. – Wstałem i podaliśmy sobie ręce, zupełnie jakbyśmy dopinali jakąś transakcję.

Usiedliśmy. Przez pierwsze minuty było zaskakująco lekko. Rozmawialiśmy o pracy, o pogodzie, nawet o tym, że siedzenie twarzą w twarz jest zupełnie innym doświadczeniem, niż pisanie. Śmiała się, kiedy opowiadałem, jak zgubiłem się kiedyś w centrum handlowym, szukając wyjścia. Z kolei ona mówiła o tym, że uczy się jazdy na longboardzie i że ostatnio zaryła brodą o asfalt. Nasze śmiechy były szczere. Poczułem, że to może być fajny wieczór. Ale potem zaczęło się coś dziwnie zmieniać. Jakby w naszej rozmowie zaczęła się pojawiać trzecia osoba.

– Nie wiem czemu, ale przypominasz mi trochę mojego byłego… – powiedziała nagle.

Podniosłem brwi.

– Aha? W jakim sensie?

– No… masz podobne poczucie humoru. Tylko on był bardziej… bezczelny. Ale w dobrym tego słowa znaczeniu. No i był wyższy.

Uśmiechnąłem się, choć coś mnie ukłuło. Skinąłem głową, jakbym to zrozumiał, choć nie do końca wiedziałem, co z tym zrobić. Próbowałem nie brać tego do siebie. W końcu każdy ma przeszłość, prawda? Ale im dłużej rozmawialiśmy, tym częściej wracał temat jej eks. Nawet nie padało jego imię – tylko „były”, „on”, „tamten”. Z każdą minutą czułem się coraz bardziej obok. Jakby Marta próbowała odnaleźć w moich ruchach, gestach, tonie głosu coś znajomego. Jakby szukała podobieństwa, a nie mnie.

Czułem się jak statysta

Randka trwała, choć coraz mniej przypominała to, na co liczyłem. Marta śmiała się, opowiadała historie, nawet próbowała utrzymać kontakt wzrokowy, ale coś w tym wszystkim nie grało. Czułem się jak statysta w scenariuszu, który ktoś napisał dawno temu, a ja po prostu miałem odegrać rolę. Zaczęło się od kilku mimochodem rzuconych zdań, ale teraz opowieści o jej byłym przybierały na sile. Mówiła o ich wspólnych wakacjach, o tym, że nie cierpiał pomidorów, że jego mama zawsze dawała im domowy pasztet. Uśmiechała się, kiedy wspominała ich kłótnie, jakby każde z tych wspomnień było czymś, co nadal ogrzewa ją od środka. Próbowałem ją zatrzymać.

– Może porozmawiajmy o czymś innym? O tobie. Teraz. – Uśmiechnąłem się delikatnie, żeby nie zabrzmiało to zbyt ostro.

– Oj, chyba nie lubisz konkurencji. Wyluzuj, przecież to tylko wspomnienia – odpowiedziała z rozbawieniem.

Nie odpowiedziałem od razu. Patrzyłem na filiżankę przed sobą, jakby miała mi podpowiedzieć, co robić. W środku czułem, że odpływam. Coraz trudniej było mi skupić się na tym, co mówi. Zaczynałem myśleć o tym, że może to wszystko nie powinno się wydarzyć. Może za wcześnie. Może to nie ten moment. A może po prostu nie ta osoba.

Spojrzałem na nią. Nadal była uśmiechnięta, opowiadała coś o ich wspólnych wyjazdach na Mazury, o tym, jak on zawsze prowadził, bo ona bała się jeździć samochodem. Uśmiech znikł z mojej twarzy. Już nawet nie próbowałem nadążyć. W głowie miałem jedną, coraz bardziej natrętną myśl: czy ona w ogóle widzi mnie jako osobę? Czy jestem tylko ekranem, na którym może wyświetlić wszystko, co jeszcze nie przetrawione, wszystko, co ją boli?

To było totalnie bez sensu

Po randce zaproponowałem, że ją odwiozę. W sumie nie wiem dlaczego, chyba bardziej z grzeczności niż potrzeby. Marta się zgodziła, jakby to było naturalne zakończenie wieczoru. Szliśmy w stronę auta w milczeniu. Ulica była pusta, wiatr szarpał liście, a ja czułem, jak bardzo chcę być już sam. W samochodzie też milczeliśmy. Nie miałem już siły udawać zainteresowania. Patrzyłem przed siebie, ona bawiła się telefonem. Co chwilę coś klikała, czasem się uśmiechała, ale mnie nie pytała o nic. Nie spojrzała nawet w moją stronę. Jakbyśmy właśnie wracali z przypadkowego spotkania, które nie znaczyło nic dla żadnego z nas. Zatrzymałem się przed jej blokiem. Zapięła kurtkę, spojrzała przez szybę.

– Dzięki za wieczór. Było fajnie. – Uśmiechnęła się, ale bez przekonania.

Skinąłem głową. Nie odpowiedziałem. Gdy zamknęła drzwi, nie ruszyłem od razu. Patrzyłem, jak znika za drzwiami klatki. Przez moment chciałem jej coś powiedzieć, ale potem zrozumiałem, że to bez sensu. Ruszyłem w drogę powrotną. Radio grało cicho, ale wyłączyłem je po kilku minutach. Potrzebowałem ciszy. W domu usiadłem na kanapie. Patrzyłem w ścianę. Telefon leżał na stole. Wciąż nie dostałem żadnej wiadomości, choć minęło już ponad pół godziny. Chyba czekałem, nie wiem na co. Może na to, że coś poczuje. Że się odezwie i powie coś więcej niż „było fajnie”.

W sumie nie chciałem czekać, aż znowu odezwie się po kilku dniach z pytaniem, co słychać. Nie chciałem być kimś, kto przypomina kogoś innego. Nie będę czyimś cholernym plastrem. Nie jestem opcją. I nie zamierzam udawać, że jest inaczej. Usiadłem na łóżku. Było mi jednocześnie ciężko i jakoś lżej. Czułem zmęczenie, rozczarowanie, ale też coś w rodzaju ulgi. Czasem najtrudniejsze nie jest zakochać się w kimś, tylko odpuścić, kiedy widzisz, że nie jesteś naprawdę widziany.

Wiedziałem, czego nie chcę

Kolejne dni wróciły do starego rytmu. Poranki z kawą, praca, wieczory przy książce albo z filmem, który już kiedyś widziałem. Nie było w tym nic spektakularnego, ale było bezpiecznie. I cicho. Potrzebowałem tej ciszy. Nie wypełniałem jej nowymi znajomościami, nie szukałem niczego na siłę. Zacząłem znów ufać sobie. Nie przez jakieś wielkie gesty, tylko przez małe decyzje. Takie jak ta, by nie odpisywać, gdy Marta jednak się odezwała po kilku dniach. „Hej, dzięki za spotkanie i wszystko. Chyba nie byłam wtedy najlepszą wersją siebie. Głupio wyszło”.

Przeczytałem tę wiadomość tylko raz. I zostawiłem bez odpowiedzi. Może kiedyś bym odpisał. Może kilka miesięcy wcześniej byłbym gotów dać drugą szansę, tłumaczyć, rozkładać wszystko na części. Ale teraz nie czułem już tej potrzeby. Wiedziałem, czego nie chcę. I to była wystarczająca lekcja. Nie zamknąłem się na świat. Po prostu nie pozwalałem już nikomu wejść tam, gdzie ja sam dopiero próbowałem posprzątać. Z Martą nic nie było, poza kilkoma wiadomościami i jedną nieudaną randką. Ale to wystarczyło, żeby przypomnieć sobie, że zasługuję na coś więcej, niż bycie odbiciem czyjejś przeszłości.

Mateusz, 30 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama